Reklama

„Kochani Drodzy Moi – czytałam po cichu pochyłe i staranne pismo. – Za list Wasz bardzo serdecznie dziękuję, z wielką radością go czytałam, pierwszy po dziewiętnastu latach. Powodzenie nasze nie bardzo wesołe, gdyż życie spędzamy w różnych kłopotach. Władimir ciężko pracuje w fabryce, a dziatwa u nas spora. Ja często choruję na bóle głowy i odwiedzam szpitale, co dobrze kosztuje. Och, jak chciałabym Was wszystkich zobaczyć! Czy się zmieniliście, postarzeliście? Nie użyłam nic słodkiego w swoim życiu oprócz żalu, łez, teraz na starość została tęsknota. Noce spędzam na wspomnieniach o Rodzicach, Braciach i Siostrach. Na pewno już się z Wami nie zobaczę” – przerwałam czytanie, bo łzy napłynęły mi do oczu. Choć autorki tego listu nigdy nie poznałam, łączyły mnie z nią przecież więzy krwi.

Reklama

Takie były czasy

Pamiętam, że po raz pierwszy zobaczyłam ją na jednym ze zdjęć, które przeglądałam jako dziecko podczas wizyty u dziadka. Spośród starych fotografii, na których wszyscy krewni, niezwykle eleganccy, uśmiechali się z przejęciem do fotografa, jej wizerunek był zupełnie inny. Smutne oczy, surowy wyraz twarzy i nieco wymuszony grymas uśmiechu.

– Kto to jest? – zapytałam.

– To jedna z sióstr twojej babci – odpowiedział dziadek. – Stefania. Jako młoda dziewczyna została w czasie wojny wzięta z łapanki i wywieziona na roboty do Niemiec. Ostatni list przeszedł od niej z jakiejś miejscowości koło Norymbergi.

– I tam zmarła? – drążyłam.

– Nie – zaprzeczył dziadek. – Z tego, co mi wiadomo, po wojnie wyemigrowała z całą rodziną za ocean. Niektórzy mówią, że do Kanady, niektórzy, że do Brazylii. Po wojnie kontakt się urwał.

– Dlaczego nie wróciła do Polski? – dziwiłam się.

– Czasy były niepewne – westchnął dziadek.

Wtedy jeszcze nie wszystko rozumiałam i ta historia wydawała mi się niezwykle zagadkowa. No bo jak to, nie można ot tak, po prostu, wrócić z daleka do swojego domu, gdzie czekają na ciebie najbliżsi?

Ta historia mnie intrygowała

Jeszcze kilka razy wracałam do historii zaginionej ciotki Stefanii, pytając przy okazji rodzinnych spotkań o jakieś wątki, które mogłyby mnie przybliżyć do rozwiązania tej tajemnicy. Wpadła mi w ręce jeszcze druga fotografia Stefanii, z kilkuletnim synem Janem na rękach. Z moich obliczeń wynikało, że urodziła go jeszcze podczas wojny. Po wojnie nasza rodzina otrzymała od niej kilka ocenzurowanych listów, z których podobno żaden nie ocalał. Jej najbliżsi próbowali jej szukać przez Czerwony Krzyż, ale żadna z tych prób nie dała rezultatu. Aż do wczoraj.

Zadzwonił do nas bowiem niespodziewanie wujek Tadek, syn brata babci, i obwieścił, że przy okazji robienia generalnego remontu w swoim domu, natknął się na list od ciotki Stefanii.

– Ja się w tym wszystkim już pogubiłem, ale wiem, że ty kiedyś dopytywałaś o jej losy – mówił, a ja jedną ręką ściskałam słuchawkę, a drugą szukałam kluczyków do samochodu, żeby jak najszybciej podjechać do niego po intrygujące znalezisko.

I teraz właśnie czytałam odnaleziony list od Stefanii i zastanawiałam się, na ile okaże się brakującym elementem układanki. Po jego lekturze stwierdziłam, że co prawda nie wyjaśniał wszystkiego, ale przybliżył mnie do wyobrażenia sobie dalszych jej losów. Najbardziej interesowała mnie nazwa miejscowości, z której został wysłany. Niestety, znaczek na kopercie był odklejony, a fragment pieczątki – kompletnie nieczytelny. Ale mimo wszystko w liście znalazłam informacje, które mogły popchnąć sprawę do przodu: imię i nazwisko faceta, za którego wyszła. I za ten właśnie sznurek postanowiłam pociągnąć w trakcie moich dalszych poszukiwań.

Prywatne śledztwo

Wieczorem otworzyłam laptopa i zaczęłam śledztwo. Miałam bardzo dużo wyników wyszukiwania, bo to było dosyć popularne nazwisko. Próbowałam więc łączyć go z imieniem i nazwiskiem panieńskim mojej ciotki. I tu – niespodzianka! Google skierował mnie do archiwalnych dokumentów pasażerów statków pasażerskich, które kursowały między Niemcami a Stanami Zjednoczonymi. Otworzyłam plik – było to zdjęcie odręcznie zapisywanej listy pasażerów, na której znajdowała się Stefania, jej mąż Władimir i ich dzieci: Jan, Zofia, Mikołaj i Tereska. Z wrażenie zaschło mi w gardle.

– Mam ich! – krzyknęłam i z nadmiaru adrenaliny musiałam aż przespacerować się po pokoju.

Gdy ochłonęłam, znowu usiadłam do komputera i zaczęłam wczytywać się w dokument. Wszystko wskazywało na to, że 12 lutego 1951 roku ciotka Stefania wraz z rodziną opuściła Niemcy i popłynęła do Ameryki. „No dobra”, pomyślałam. „Wiem, że popłynęli do Ameryki, ale co się z nimi dalej działo? Jak to sprawdzić? Jaki teraz powinnam wykonać ruch?”

I wtedy przypomniało mi się, jak moja znajoma opowiadała o jakimś portalu genealogicznym, na którym można szukać informacji dotyczących zaginionych przodków. Szybko wpisałam interesujące mnie dane i czekałam z niecierpliwością na wyniki wyszukiwania. Pojawił się wątek jakiejś konwersacji w języku angielskim, w którym widniało imię i nazwisko mojej ciotki oraz jej męża.

Zaczęłam czytać i powoli tłumaczyć. Autorem tego wpisu był niejaki Tom, który odpisywał jakiejś Susan z Kanady, pytającej o ludzi wywiezionych na roboty do Niemiec. Tom podawał tam dane Stefanii i Władimira z informacją, że osiedlili się w Ameryce. Z tego co pisał zrozumiałam, że Tom był wnukiem mojej ciotki. Wpis był co prawda sprzed kilku lat, ale pod komentarzem Toma widniał jego adres mailowy.

Szybko poszło

– Raz kozie śmierć! – krzyknęłam dla dodania sobie animuszu i zaczęłam pisać do mojego kuzyna:

„Drogi Tomie, najprawdopodobniej jesteśmy kuzynami. Twoja babcia Stefania jest siostrą nieżyjącej już mojej babci Anieli. Załączam zdjęcie Stefanii, które mamy w albumie. To ona, prawda? Pozdrawiam, Olga”.

Kliknęłam „wyślij” i zatarłam ręce. Ciekawe, co będzie dalej. Chciałam zadzwonić do rodziców i opowiedzieć o moim odkryciu, ale spojrzałam na zegarek i ze zdziwieniem stwierdziłam, że jest druga w nocy. „Ale mnie wessała ta historia”, pomyślałam, szykując się do spania. Byłam jednak tak podekscytowana, że sen nie przychodził. A kiedy w końcu zasnęłam, śniłam wojenne historie w kolorach sepii, w których przodkowie ze starych fotografii uśmiechali się do mnie.

Podczas niedzielnego obiadu w rodzinnym domu wrzało jak w ulu. Wieść o tym, że odnalazłam zaginioną rodzinę, gruchnęła jak z armaty. Mama to niedowierzała, to wzruszała się, ojciec zastanawiał się, jak to możliwe, że przez internet tak szybko można kogoś odnaleźć. Mój młodszy brat z kolei cieszył się, bo oczywiście był pewny, że za chwilę pojedziemy do Ameryki. Najbardziej zdystansowany był dziadek, który był mężem nieżyjącej babci Anieli, siostry Stefanii.

– A może już nie warto wracać do tego, co było? – zastanawiał się na głos. – Do tych strasznych, pokręconych wojennych dziejów.

– No co ty, dziadek – obruszyłam się. – To przecież cudowne, że możemy się odnaleźć i dowiedzieć, jakie były nasze losy... – nie dokończyłam, bo usłyszałam w komórce sygnał przychodzącego maila.

Mamy rodzinę!

– Jest! – krzyknęłam. – Jest mail od Toma!

Wszyscy skupili się wokół mnie, a ja czytałam i tłumaczyłam na gorąco otrzymaną wiadomość:

„Cześć kuzynko z Polski! To niesamowite! Na zdjęciu jest oczywiście Stefania, moja babka. Często wspominała o swojej polskiej rodzinie, ale wiem, że po wojnie nigdy się z nią nie spotkała. Niestety, Stefania od pięciu lat nie żyje. Jak nas odnalazłaś? Załączam zdjęcia naszej rodziny. Prześlijcie swoje. Mój tata Jan pyta, czy wiecie, kto był jego ojcem, bo Stefania nigdy mu tego nie powiedziała”.

Czytaliśmy list na okrągło i oglądaliśmy zdjęcia, które nam wysłał. Próbowaliśmy zgadywać, kto jest kim, wychwytywać podobieństwa. Ja jednak myślałam cały czas o ostatnim zdaniu, które napisał Tom.

– O co chodzi z ojcem Jana? – dociekałam.

– Najprawdopodobniej Stefania wyszła za Władimira jak już miała dziecko – odparła mama. – Ale z kim? Tego się chyba już nie dowiemy.

– Pamiętam, że w jednym z listów Stefania pisała o jakimś narzeczonym. Że marzy o tym, żebyśmy go kiedyś poznali, że dzięki niemu łatwiej jej znosić tę niedolę – wtrącił się dziadek. – Ale to był na pewno Polak – dodał.

– Już nie mamy tego listu? – zapytałam z płonną nadzieją.

– Nie, wszystkie listy Stefanii zaginęły – odparł dziadek. – Ale jest ktoś, kto może wiedzieć coś więcej – ożywił się. – Ciotka Melania. Najmłodsza siostra. Ona najdłużej korespondowała ze Stefcią. Może pamięta…

Tajemnica cioci

Ciotka Melania była ostatnią żyjącą siostrą mojej babci, mieszkała kilkadziesiąt kilometrów od nas. Pomyślałam, że po południu zadzwonię do niej i powiem o odnalezionej rodzinie. A kiedy już się oswoi z tą wiadomością, odwiedzę ją i pogadam.

– Kochanieńka, to cud! To cud, że się odnalazła rodzina Stefci – ciocia Melania płakała ze wzruszenia. – Jak szkoda, że nie zdążyłyśmy się zobaczyć. Pięć lat. Co to jest wobec długiej powojennej rozłąki – załamywała ręce.

– Ciociu, ale chociaż poznany jej rodzinę – pocieszałam ją. – Będziesz mogła zobaczyć wszystkie jej dzieci! Przynajmniej na zdjęciach – uśmiechnęłam się, rozkładając laptopa, na którym miałam przysłane przez Toma zdjęcia jego rodziny.

– Ciociu… – zaczęłam, gdy obejrzałyśmy i skomentowałyśmy już wszystkie fotografie. – Czy to prawda, że Stefania miała jakiegoś polskiego narzeczonego? – zapytałam ostrożnie.

– A jakże – ożywiła się Melania. – Chłopak jak malowanie. Przystojny był, a oczy takie jak węgle czarne – rozmarzyła się.

– Masz jego zdjęcie?

– Miałam – odparła. – Bo Stefcia przysłała je wraz z listem, ale… – rozłożyła bezradnie ręce. – Nie mam już nic, zaginęła cała korespondencja…

– A on mógł być ojcem pierwszego dziecka Stefanii, Janka? Jak myślisz?

– Na pewno nie! – zaprzeczyła żywo i zasępiła się. – Widzisz… Ten narzeczony zginął tragicznie podczas bombardowania. Robił na gospodarstwie u tego samego bauera, u którego pracowała Stefcia. Był akurat w polu. A tu nagle nadleciały samoloty. Może amerykańskie, może radzieckie… kto wie. I zginął tragicznie. Stefka bardzo to przeżyła.

– To kto może być ojcem Janka? – nie ustępowałam, bo czułam, że misja odnalezienia jego ojca ciąży na mnie coraz bardziej.

– Nie wiem – odparła ciocia Mela. – I myślę, że Stefania wcale nie była skora do tego, żeby o tym opowiadać – westchnęła. – Ja mogę się tylko domyśleć, jak było.

Wracałam od ciotki Melanii z kłębowiskiem myśli. To, co przeżywałam od kilku dni, pokazało mi, że w historiach rodzinnych są wątki, które, jak kłębek, można pociągnąć i dowiedzieć się, co jest na jego końcu. Ale też są takie, które nie warto zgłębiać, lecz uszanować wolę osób, które po prostu wolały o nich zapomnieć. Wieczorem napisałam do Toma:

„Cześć, kuzynie. Niestety, nie mam dobrych wieści dla Jana. Nikt nie wie, kto był jego prawdziwym ojcem. Stefania nigdy nie napisała o tym w swoich listach. Chyba po prostu nie chciała się do tego przyznać. Nikomu”.

Rankiem sprawdziłam, czy Tom nie odpisał. W skrzynce mailowej była wiadomość, ale… od jego ojca, Jana. Przeczytałam zaintrygowana:

Reklama

„Droga Olgo. Już dawno pogodziłem się z tym, że nie dowiem się, kto był moim ojcem. Może to nawet lepiej. Nie poznam taty, ale dzięki Tobie poznam resztę mojej rodziny, rodziny z Polski. Bardzo się cieszę i nie mogę się już tego doczekać. Czy mógłbym Was odwiedzić?”.

Reklama
Reklama
Reklama