Babcia mieszkała w swoim domu, do którego dwadzieścia lat temu wprowadziła się moja siostra Anita z rodziną, by jej pomóc. Młodzi mieli gdzie mieszkać, a babcia miała opiekę. Wszyscy byli zadowoleni. Tak więc babcia kończyła sto lat, rodzina się zjechała, były toasty, tort i różne opowieści. Dzieci w różnym wieku siedziały na dywanie w salonie i oglądały albumy ze starymi rodzinnymi zdjęciami.

Najbardziej ciekawiły ich stare, przedwojenne zdjęcia. Te dziwne fryzury, stroje, samochody. To był inny świat. A siedząca obok w fotelu babcia Wiktoria wyjaśniała, kto na nich jest. W pewnej chwili moja córka spytała, kim jest dziewczynka na portrecie z wielkim znamieniem na pół twarzy, która na zdjęciu stoi między praprababcią a prapradziadkiem. Staruszka nawet nie spojrzała na zdjęcie, tylko leciutko się uśmiechnęła i powiedziała:

– To ja.

Elżunia się zdziwiła.

– Ale jak to? Przecież ty nie masz na twarzy takiej plamy, babciu.

– A jednak miałam. To długa i dziwna historia. Najdziwniejsza w moim życiu.

Uwielbiałam babcine opowieści z przeszłości, więc odeszłam od stołu, gdzie do znudzenia narzekano na polityków, i usiadłam przy Wiktorii.

Zobacz także:

– Opowiedz – poprosiłam, a wszystkie dzieciaki przysunęły się bliżej.

Cała rodzina zanurzyła się w niezwykłą historię

– Urodziłam się z takim znamieniem – zaczęła babcia Wiktoria. – Było wielkie, czerwone, jakby liznął mnie płomień. Diabelski płomień, mówiły sąsiadki z kamienicy, i patrzyły na mnie podejrzliwie. A jak któraś była w ciąży, to zakrywała oczy, żeby się nie zapatrzyć, i żeby jej dziecko też nie miało takiego przekleństwa. Gorzej, że dzieci wytykały mnie palcami i nie chciały się ze mną bawić. Nie muszę wam mówić, jak bardzo byłam przez to nieszczęśliwa. Jak nienawidziłam swojej twarzy, jak ją ukrywałam pod włosami, chustami. Najchętniej chodziłabym z zakrytą twarzą, jak te wschodnie odaliski na filmach z Rudolfem Valentino. A im byłam starsza, tym było gorzej.

Jak wiecie, mój tata był aptekarzem, więc próbował pomóc mi maściami, a i ja od dziecka uczyłam się o ziołach, lekach… Kiedy miałam dwadzieścia lat – a był to rok 1935 – byłam równie dobrą farmaceutką jak on. Dwa lata później dostałam nawet stosowne certyfikaty. Profesorowie byli pod wrażeniem. Niestety, żadne eksperymentalne specyfiki nie pomagały na moje znamię. Wiedziałam już, że będę starą panną, bez męża i dzieci, bo żaden mężczyzna nie mógł patrzeć na mnie bez odrazy. Uwierzcie mi, nie winiłam ich za to, bo sama nie potrafiłam patrzeć bez przykrości na tę okropną, wypukłą i napuchniętą czerwoną plamę. Kiedy wychodziłam z domu, zawsze miałam twarz zasłoniętą czarną woalką.

A potem przyszła wojna. A z nią wszechobecny strach. Wojna obnażała prawdziwe oblicza ludzi i bestii w ludzkiej skórze. Tacy jak ja, zepsuci, naznaczeni, byli jeszcze gorzej traktowani niż inni ludzie, zwłaszcza przez butnych agresorów.

W 1942 roku musieliśmy opuścić nasze miasto, dom, aptekę. Rodzice zapakowali mnie, siostrę i brata do auta, i postanowili wynieść się na głęboką wieś, do rodziny mamy, mając nadzieję, że tam będziemy bardziej bezpieczni i mniej głodni. Ale podróżowanie podczas wojny w okupowanym kraju nie jest łatwe. Ciągłe objazdy, blokady, sprawdzanie dokumentów… Tata co prawda dostał od jednego z niemieckich oficerów oficjalne zezwolenie na podróż w zamian za zapas pewnych leków, nie było to jednak stuprocentowe zabezpieczenie.

Przekonaliśmy się o tym drugiego dnia podróży, niecałe pięćdziesiąt kilometrów od celu. Na drodze była kolejna wojskowa blokada. Droga była podrzędna, pustawa, to i blokada nie była imponująca – ot, dwa motocykle z przyczepami i czterech niemieckich żandarmów. Ponieważ poprzednio dokumenty podróżne okazały się wystarczające, tata podjechał spokojnie i okazał je Niemcowi, który wyciągnął po nie rękę.

Ten je przeczytał, po czym kazał nam wszystkim wysiąść. Wysiedliśmy. Ja zsunęłam na twarz chustę i opuściłam głowę. Pozostali trzej Niemcy podeszli bliżej. Coś zaczęli gadać, śmiać się. Mama ścisnęła mnie za rękę i przyciągnęła bliżej mojego dwunastoletniego brata. Alina, moja siedemnastoletnia siostra przytuliła się do mnie. Drżała. Nie dziwiłam się, bo to na nią gapili się obleśnie, śmiejąc się żandarmi.

Usłyszała serię z karabinu, a potem zapadła ciemność

Zrobiło się nieprzyjemnie. Tata znał trochę niemiecki, więc odpowiadał na pytania dowódcy żandarmów, i tylko spod oka niespokojnie patrzył, jak dwóch Niemców podchodzi do nas i zaczyna dotykać jego córek. Ich dowódca o coś zapytał, tata odpowiedział, a potem nagle dostał kolbą w brzuch. Zgiął się i wycharczał z trudem:

– Uciekajcie!

Nastąpił chaos. Mama pociągnęła mnie i brata za rękę i zaczęliśmy uciekać. Poczułam, że Alina stawia opór. Niemcy, rechocząc, przyciągnęli ją do siebie. Uwolniłam się z uchwytu mamy.

– Wracam do Aliny – krzyknęłam do mamy i zawróciłam.

Nie myślałam wtedy, co zrobię, czy dam radę jej pomóc, ale nie mogłam siostry zostawić samej. To był odruch. W takich sytuacjach jedni uciekają, innych paraliżuje strach, a ja jak zwierzę rzuciłam się na dwóch rosłych Niemców, sięgając pazurami ich oczu. Z mojej twarzy zsunęła się chusta i czerwona plama zaświeciła w pełnym blasku. Jeden z Niemców aż się cofnął. Dostałam pięścią w twarz, poczuła ból rozsadzający głowę i padłam na ziemię. Alina krzyczała, usłyszałam długą serię z karabinu maszynowego… a potem zapadła ciemność.

Kierowca nie był jej tatą, miał na sobie niemiecki mundur

Obudziłam się pod wieczór. Poczułam, że się przemieszczam. Słyszałam warkot naszego auta. Powoli otworzyłam oczy. Leżałam na tylnej kanapie, przykryta kocem. Przez jedną błogosławioną chwilę nie pamiętałam tego, co się stało. Było cicho, spokojnie. I wtedy poczułam ból policzka, i pamięć wróciła. Poderwałam się z miejsca.

– Tata? – spytałam.

Siedzący za kierownicą mężczyzna nie był moim tatą. Miał na sobie niemiecki mundur. W tylnym lusterku widziałam jasnoniebieskie oczy. Niemiec zjechał na pobocze i zatrzymał się. Odwrócił się i uśmiechnął, niepewnie.

– Habe keine Angst – powiedział i uniósł obie dłonie, żeby pokazać, że ma dobre zamiary. – Du bist in Sicherheit.

Nie bój się. Jesteś bezpieczna. Tyle to po niemiecku rozumiałam z lat szkolnych. Wysiliłam pamięć i wydukałam:

– Wo sind meine Eltern? (Gdzie są moi rodzice?)

Uśmiech zniknął mu z twarzy.

– Es tut mir leid. Meine Kollegen… (Tak mi przykro. Moi koledzy…) – rozłożył ręce.

Zrozumiałam. Zastrzelili ich. A moja siostra… nie chciałam pytać. Wolałam myśleć, że ją też zastrzelili od razu.

A ja?

Patrzył na mnie przez chwilę, widziałam, jak jego spojrzenie skupiło się na moim znamieniu, a potem zaczął mówić coś bardzo szybko, jednak tu mój niemiecki się skończył. 

– Nie rozumiem – powiedziałam, kiedy skończył.

– Zawiozę cię do tego miasteczka – powiedział wreszcie i podał mi nasze dokumenty podróżne. – Tam będziesz bezpieczna?

Kiwnęłam głową. Byłam w środku jak odrętwiała. Jeszcze do mnie nie dotarło, co tak naprawdę się stało. Jeszcze ból i rozpacz nie znalazły do mnie drogi. Na to przyszedł czas później, gdy byłam już bezpieczna, u wujostwa.

Niemiec zatrzymał auto przed granicami M. na pół godziny i przez cały ten czas pisał coś w zeszycie taty, który znalazł w jego torbie. Na koniec włożył zeszyt do torby, powiedział, że to wszystko mi wyjaśni, po czym wysiadł z auta, zabrał karabin i odszedł. Nigdy więcej go już nie zobaczyłam.

Tajemnica mojego ocalenia wyjaśniła się dopiero kilka miesięcy później, kiedy znalazłam kogoś, kto był w stanie przetłumaczyć mi zapiski Niemca. 
Byłam w szoku.

Na imię mam Kurt. Nie spotkaliśmy się po raz pierwszy. Cieszę się, że to się stało, bo dzięki temu spłaciłem swój dług. Muszę coś wytłumaczyć. Od kiedy pamiętam, zawsze prześladował mnie pewien sen: Byłem dzieckiem w płonącym domu, bałem się strasznie, wokół szalały płomienie, waliły się ściany… I wtedy z ognia wyszła kobieta, wzięła mnie na ręce i ruszyła w płomienie, by mnie wyprowadzić z ognia w chłodną ciemność. Postawiła mnie na ziemi, a ja wtedy spojrzałem jej w twarz – była straszna, z jednej strony spalona. I zawsze wtedy się budziłem, oblany potem, drżący ze strachu i ulgi.

Kiedy miałem dwadzieścia pięć lat, do naszego miasta przyjechał cyrk, a z cyrkiem hipnotyzer. Poszedłem z moją narzeczoną na przedstawienie. Było niesamowite. Po pokazie poszedłem do tego człowieka i spytałem, czy wie, co może oznaczać mój sen. Powiedział, że jeśli chcę, możemy się dowiedzieć, musi mnie tylko zahipnotyzować. Zgodziłem się. Wprowadził mnie w trans. I cofnął, jak powiedział, do poprzedniego życia.

Byłem wtedy cygańskim dzieckiem. Wędrowaliśmy z taborem po całej Europie. Kiedyś, gdy rozbiliśmy obóz pod jakimś miastem, zaatakowali nas agresywni mieszkańcy. Podpalili wozy, a potem stali i śmiali się, gdy dorośli próbowali ratować dobytek. I wtedy moja matka krzyknęła, że ja śpię w wozie. Wóz płonął. Nikt nie śmiał do niego wejść. I wtedy z tłumu mieszkańców wybiegła młoda kobieta, krzycząc: „tchórze”, i wskoczyła do wozu. Po chwili wyszła ze mną na rękach. Ogień okropnie poparzył jej twarz.

Kiedy hipnotyzer wyprowadził mnie z transu, powiedział, że mój sen oznacza jedno: w tym życiu mam szansę spłacić swój dług karmiczny. Wypatruj okazji, powiedział, żebyś wiedział, kiedy nadejdzie odpowiedni czas. A jeśli tego nie zrobisz, ostrzegł, sen będzie cię prześladować do końca życia. A może nawet kiedyś naprawdę spłoniesz.

Nie wierzyłem w jego słowa. Poza tym, myślałem, co to znaczy, wypatruj okazji. Skąd będę wiedział, że ta osoba jest wcieleniem tamtej kobiety? I co mam zrobić, by spłacić dług? Ale kiedy zobaczyłem twoją twarz, wiedziałem już, że miał rację. Twoje znamię wygląda dokładnie tak, jak spalona twarz kobiety, która uratowała mi życie. Dlatego ja, w podziękowaniu, uratowałem twoje. Musiałem w tym celu zabić moich kolegów, ale nie miałem wyjścia, nie chcieli zostawić cię w spokoju. To wszystko. Szkoda tylko, że nie udało mi się ocalić twojej rodziny. Przepraszam”.

Trudno uwierzyć w taką historię, prawda? Niestety, zeszyt przepadł podczas wojennej zawieruchy, ale jego treść wciąż noszę w sercu. I po tylu latach mojego życia sądzę, że coś musi być na rzeczy z tymi wcieleniami i długiem karmicznym. Pamiętam ten dzień – a było to zimą przed wyzwoleniem – kiedy ciocia powiedziała:

– Wiki, mam wrażenie, że twoje znamię jest jakieś jaśniejsze. Smarujesz je czymś?

Nie smarowałam. Ale ciocia miała rację – już nie płonęło tak ogniście. Od tamtej chwili każdego dnia obserwowałam, jak znamię znika, jak skóra się wyrównuje, aż został tylko ślad, cień, a potem i on zniknął. Proces trwał kilka lat. Ta dziewczynka ze zdjęcia odeszła w zapomnienie.

Opowieść staruszki mną wstrząsnęła. Co za historia!

Babcia zakończyła opowieść, upiła łyk wody i powiedziała, że jest zmęczona. Zaprowadziłam ją do sypialni i pomogłam się położyć.

– To prawdziwa historia? – spytałam, wciąż nie mogąc otrząsnąć się z tej atmosfery wojny i tragedii. – Przecież groby pradziadka i reszty znajdują się na cmentarzu w M.

– Tak – powiedziała. – Prawdziwa. A skąd groby? Kiedy mój pierwszy żal i rozpacz odeszły, pojechaliśmy z wujem i jego synami w miejsce, gdzie zginęła moja rodzina. Ich ciał tam nie było. Chodziłam i szukałam, płacząc z rozpaczy. Wtedy wuj natknął się na skraju pobliskiego zagajnika na cztery kopczyki z wbitymi krzyżami zrobionymi z gałęzi i przewiązanymi niemieckimi wojskowymi skórzanymi paskami od spodni. Moi kuzyni rozkopali groby. To były ciała mojej rodziny. Zabraliśmy je i pochowaliśmy w miasteczku. Jestem pewna, że to Kurt ich pochował.

– Dobry człowiek.

– Bo ja wiem – babcia wzruszyła ramionami i zamknęła oczy. – Nie zrobił tego z dobroci serca lecz ze strachu, że dopadnie go zła karma. Gdyby nie to, nie przeżyłabym tego spotkania z nim. Dlatego uważam, że zawsze należy postępować dobrze i z poświęceniem. Nigdy bowiem nie wiadomo, co może nas uratować w następnym wcieleniu.