Kilka tygodni temu zadzwoniła do mnie dziennikarka z gazety i oznajmiła, że chciałaby przeprowadzić ze mną wywiad.

Trochę się zdziwiłam, nie powiem. W końcu nie jestem żadną sławną piosenkarką ani inną aktorką. Dorabiam sobie trochę wyszywaniem, ale przecież i hafciarką sławną też nie jestem. A tu wywiad!

I co się okazało? Ta dziennikarka chciała ze mną rozmawiać, bo pięciu chłopów pogoniłam na cztery wiatry! No wiecie co, ludzie?! Świat się do góry nogami przewraca. Podziękowałam uprzejmie, niech sobie baba szuka innych tematów!

Ale jak tak dłużej zaczęłam sobie o tym wszystkim myśleć, to wymyśliłam, że powinnam tę moją historię opisać. Może młodszym ku przestrodze? Bo ja to wcale dumna z siebie nie jestem. Ale i wstydu wielkiego nie czuję, choć może powinnam. Tak mi się po prostu życie ułożyło, że aż pięć razy mówiłam „tak”. I żeby było jasne – wcale nie powiedziałam ostatniego słowa w tej sprawie!

Pierwszy raz wyszłam za mąż w osiemnastym roku życia

Dziś to by powiedzieli – wcześnie, ledwo od ziemi odrosła. Ale w tamtych czasach, trzydzieści osiem lat temu, na wsi, gdzie mieszkałam, to była normalna sprawa. Nikt tam wtedy nie pytał, czy panna za kawalerem, a kawaler za panną. Rodzice się dogadywali, ustalali, co kto komu da, wyprawiano weselisko, i już!

Ileż nieszczęść z tego wynikało, teraz już ludzie nie chcą o tym pamiętać! A przecież nieraz młodej pannie starego kawalera przygruchali tylko dlatego, że miał kawałek pola więcej niż panny rodzice, albo potrzeba było kobiecej ręki do krów czy do obrządku. Ja też szczęścia nie miałam. 
Wydali mnie za przyjaciela rodziców. Szedł mu już czwarty krzyżyk, chłop to był ze swoimi przyzwyczajeniami i na dodatek z bliznami po ospie, więc urodziwy też specjalnie mi się nie wydawał. Nie było między nami wielkiej miłości, ale kto by wtedy o takich rzeczach myślał!

Ja się przeciwko temu swojemu ślubowi okropnie buntowałam, nawet nie dlatego, że mi kawaler nie pasował. Chciałam do miasta iść, uczyć się, a tu rodzice kazali mi z mężem we wsi zostać i gospodarzyć. Ale woli rodziców nie szło się sprzeciwić. Zostałam panią Jakubową.

Zobacz także:

Mój mąż, nie powiem, dobrym był człowiekiem. Szanował mnie, nigdy nie uderzył. Najbardziej na świecie pragnął mieć syna. A tu, matce na pociechę, ale jemu na strapienie, same córki nam się rodziły. Trzy dziewczyny i ani jednego chłopaka!

Pierwszego chłopa sama z rąk wypuściłam 

Po trzeciej ciąży się postawiłam i powiedziałam, że nie chcę mieć więcej dzieci. Tym bardziej że ledwo skończyłam 24 lata, a i nie powodziło nam się jakoś nadzwyczajnie. Kawałek pola, jaki mieliśmy, nie starczał na taką liczną rodzinę. Kuba też to widział i pewnego dnia oznajmił:

Pojadę do miasta, zarobię na budowie, potem i my dom zbudujemy murowany

Mieszkaliśmy w drewniakach po jego dziadkach, więc przyklasnęłam temu pomysłowi. Zostałam słomianą wdową. Na początku jeszcze Kuba pisał często i przyjeżdżał raz w miesiącu. Ale potem przestał się odzywać. Przez rok przychodziły od niego regularnie pieniądze, potem to już nawet i tego nie było. Ludzie gadali, że do Niemiec wyjechał. I rzeczywiście – po pięciu latach, jak najstarsza córka do szkoły poszła, przyszło pismo z tamtejszego urzędu, że orzeka się rozwód między mną a Jakubem, bo on chce zawrzeć nowe małżeństwo. Jaki to wstyd dla mnie był!

Gdyby zginął, gdyby go jaka belka na budowie przycisnęła, jak to często w tamtych czasach bywało – ale rozwód?! 

To był pierwszy rozwód w naszej wsi, na dodatek zagraniczny!

Ludzie palcami mnie wytykali i swoje córki ostrzegali: „Jak chłopa nie upilnujesz, też skończysz sama z dzieciakami”. Tylko że ja taką mam naturę, że wcale długo sama nie wytrzymałam.

Odprowadzałam kiedyś starszą córkę do szkoły i tak jakoś, od słowa do słowa, zaprzyjaźniłam się z jej wychowawcą. Tu kwiatki, tam ćwiartka kurczaka, takie sobie drobne upominki z Mieciem robiliśmy. On zaraził mnie pasją czytania i namówił, żebym poszła do szkoły, bo ja tylko podstawówkę skończyłam. Prowadzałam więc dziewczynki na jedną zmianę, a sama szłam na drugą, do wieczorówki. 

I tak w trybie zaocznym skończyłam ogólniak. A domem w tym czasie Miecio mi się zajmował. Jak mnie poprosił o rękę, to nie mogłam się nie zgodzić. Też to wielka miłość nie była, przywiązanie może tylko i wygoda, ale dzieci bardzo go lubiły, mnie też w parze było raźniej… 

Ślub wzięliśmy cywilny, bo ja i po rozwodzie i komunistka byłam kiedyś, w partii, dopiero na starsze lata się nawróciłam… Nie powiem, źle nam nie było, tylko ten mój Miecio okropnie się za babami oglądał. A ja przy trzech dorastających dziewczynach nie miałam głowy go upilnować.

Wyszedł z ciupy, a zaraz znowu się tam wpakował

Mieszkaliśmy już wtedy w mieście, wynajmowaliśmy mieszkanie od takiej starszej kobieciny, wdowy. I Miecio, wyobraźcie sobie, w tej wdowie się zadurzył. Nim się zorientowałam, już cała kamienica huczała od plotek. Z dnia na dzień wystawiłam chłopu walizki za drzwi. A niech sobie idzie do tej baby, jak chce! 

Gdy dostałam rozwód, wydawało mi się, że odetchnę. Byłam sama trzy lata, a po przekroczeniu czterdziestki, już nawet córki zaczęły się nade mną użalać, że jestem sama. Ale wtedy wpadł mi w oko pewien anons w gazecie.

Teraz tak sobie myślę, że to musiało być zrządzenie losu. Przecież ja już za chłopami przestałam się rozglądać, a tu takie ogłoszenie idealne, jakby na mnie skrojone: mężczyzna w moim wieku, lubi tańczyć, nie pali, nie pije… Wszystko pięknie, tylko że ten ideał zapomniał wspomnieć, że przebywa w zakładzie karnym, to znaczy w więzieniu. 

Niestety, kiedy się już o tym dowiedziałam, to byłam zadurzona po uszy. Jak ten mój Romeo umiał pisać! Jak obiecywał złote góry, jakie komplementy prawił! 

No więc znowu przewróciłam nasze życie do góry nogami. Przeprowadziłam się z dzieciakami pod Rzeszów, żeby mieć bliżej do niego i odliczałam dni do czasu, aż wyjdzie i będziemy mogli wziąć ślub. Wtedy to już moja rodzina za głowę się łapała. Nawet moja siostra mi powiedziała:

– Że jesteś kochliwa, nie od dziś wiedziałam, ale że i głupia, to niespodzianka!

Taki młody, a wdowiec. Żal mi go strasznie było

Ja jednak niewiele sobie z tych słów robiłam. Po raz pierwszy w życiu byłam zakochana jak nastolatka, a że nie wyobrażałam sobie wspólnego życia bez ślubu – w wieku 45 lat po raz trzeci wyszłam za mąż!

Jak łatwo zgadnąć, małżeństwo nie było sielanką. Może Grzesiek się i starał, ale jak człowiek do pracy nienawykły, a wypić lubi, to lekko z nim nie jest. Wytrzymaliśmy ze sobą dwa lata. Potem poszłam po rozum do głowy, a raczej do adwokata. Grzesiek nie miał nic swojego, wprowadził się do mieszkania, za które ja płaciłam, demolował je, córki go nie cierpiały, a najstarsza zaczęła przebąkiwać, że się za nią ogląda… Nie było na co czekać. 

Nawet nie musiałam z nim rozmawiać, bo sytuacja za mnie się rozwiązała. Grzesiek usiłował zorganizować „skok swojego życia”, oczywiście wpadł, poszedł siedzieć, a ja miałam święty spokój. Wyrok zapadł zaocznie, nawet sobie buziaka na pożegnanie nie daliśmy.

Ten trzeci związek odchorowałam. Może dlatego, że dopiero łuski mi z oczu zaczęły opadać, jak się już jako rozwódka kolejnych rzeczy o Grześku dowiadywałam: że wcale nie byłam jego pierwszą żoną, że te wszystkie czułe słówka, co mnie tak zachwyciły na początku, to mu kumple spod celi dyktowali… Bolało mnie to i poprzysięgłam sobie, że koniec ze ślubami, weselami i obietnicami na całe życie.

„Inne przecież też żyją z chłopami, ale ślubów nie biorą, więc po co mi te wszystkie kłopoty i rozczarowania?” – myślałam.

Wzięłam się za siebie, korzystając z tego, że córki odchowane, znalazłam sobie nową pracę, w prywatnym przedszkolu jako pomoc nauczycielki. I właśnie tam spotkałam swoją kolejną miłość.

Pracowałam w „maluszkach”, on przyprowadzał syna. Współczułam facetowi, bo przeżył tragedię – jego żona zmarła, zostawiając go z rocznym chłopcem. Ja też miałam za sobą niejedno przeżycie, słuchać też potrafiłam. Zaprzyjaźniliśmy się. Nawet różnica wieku (ponad sześć lat) nie miała znaczenia.

A potem to już szybko poszło. Zajmowałam się Jacusiem, gdy Zbyszek szedł do pracy, gotowałam im, ciasto piekłam. I nawet się specjalnie nie zdziwiłam, gdy pewnego dnia Zbyszek powiedział:

– Wiem, że nieraz się w życiu sparzyłaś, ale ze mną będzie ci dobrze. Zostań moją żoną.

W tym czasie czułam się bardzo samotna, bo dwie moje córki wyprowadziły się na swoje, a do mnie zaczęło docierać, że czas płynie, i jeśli czegoś nie zrobię ze swoim życiem, to lada chwila zostanę samiuteńka w czterech ścianach. Nie zważając na kpiny i złe wróżby otoczenia, powiedziałam Zbyszkowi „tak”. 

Pewien miły pan doktor zaprosił mnie na kawę

Pewnie bylibyśmy całkiem dobrym małżeństwem i w spokoju doczekali naszych dni, ale po pół roku ze Zbyszkiem zaczęło się dziać coś dziwnego. Coraz częściej zamykał się w sobie, izolował ode mnie i od syna… Coś było nie tak. 

Niestety – nie starczyło mi intuicji, by zapobiec tragedii. Po dwóch latach od naszego ślubu znalazłam od niego list. Pisał, że zwraca mi wolność, że nie dał rady. Po nim samym nie znaleziono śladu do tej pory. Kogo ja nie zatrudniałam – jasnowidzów, prywatnych detektywów, ale nikt nie umiał mi pomóc. W końcu, po wielu miesiącach, uznano Zbyszka za zaginionego, a co się naprawdę z nim stało, nie wie nikt.

Ja mam na ten temat swoją teorię – myślę, że po prostu nadal bardzo kochał swoją tragicznie zmarłą żonę i nie potrafił się pogodzić z jej odejściem…

Po czwartym małżeństwie został mi Jacek, którego pokochałam jak własne dziecko. Każdą wolną chwilę poświęcałam opiece nad nim, nie w głowie mi były amory. Kto by pomyślał, że to moja córka, która kiedyś kpiła ze mnie, że tyle razy wychodzę za mąż, nastręczy mi piątego męża?!

A to było tak. Moja średnia córka po studiach wyjechała za granicę. Tam poznała, nazwijmy go, Johna. Nie chcę mieć kłopotów, więc wolę nie ujawniać jego prawdziwego imienia. John i moja Marylka zaprzyjaźnili się i on jej się zwierzył, że ma trudną sytuację, która poprawiłaby się, gdyby… znalazła się jakaś stateczna kobieta (John ma już swoje lata), obywatelka Unii Europejskiej, gotowa wyjść za niego za mąż. 

Powiem szczerze, długo się nie namyślałam. Tyle tych ślubów w moim życiu było, co mi szkodziło pomóc człowiekowi w potrzebie. Wzięliśmy z Johnem ślub, a po kilku miesiącach rozwód. I tak zostałam po raz piąty mężatką, tym razem dla całkiem niezłej sumki w najprawdziwszych euro…

Ludzie mnie pytają, czy czegoś w życiu żałuję. Muszę wam powiedzieć, że absolutnie niczego. Jednym tak się układa, że od razu trafiają na miłość swojego życia, inni – i tych jest chyba większość – całe lata męczą się w kieracie nieudanego małżeństwa.

Ja miałam ciekawe i pełne miłości życie. Nie zaznałam samotności i teraz, gdy dobiegam siedemdziesiątki, bardzo mi dobrze. Moje dwie córki wyszły już za mąż, jedna lada dzień da mi pierwszego wnuka. Jacuś zdrowy, dobrze się uczy, a poza tym… 

No dobrze, powiem, choć będziecie się pewnie ze mnie śmiali.

Ktoś pojawił się w moim życiu. Sympatyczny lekarz z przychodni, do której czasami chodzę. Ostatnio zaproponował mi kawę. Niby nic, kawa. Ja jednak wiem, jak to z kawami bywa – na wszelki wypadek odkurzam więc mój „ślubny kostium”. W moim wieku jeszcze bardziej nie uchodzi mieszkać z mężczyzną bez ślubu!