Któregoś poranka weszłam do kuchni i stanęłam jak wryta. Na stole urzędował kot. Czarny jak smoła. Siedział na podwiniętym ogonie i czyścił sobie futerko. Na mój widok wcale się nie przestraszył. Podniósł na chwilę łepek, popatrzył na mnie swoimi wielkimi, żółtozielonymi oczami i jak gdyby nigdy nic wrócił do wylizywania łapek.

– Piotrek, chodź tu natychmiast! – zawołałam do męża.

– O rany, muszę? Przecież jest niedziela. Chcę sobie jeszcze przez chwilę poleżeć – jęknął z sypialni.

– Musisz! Jak zobaczysz, jaki stwór siedzi na naszym kuchennym stole, to padniesz! – odkrzyknęłam. 

Mąż zjawił się w kuchni w ciągu kilku sekund. Gdy zobaczył kota, cofnął się się do przedpokoju.

– Tfu, tfu tfu – splunął trzy razy przez lewe ramię. 

– Co ty robisz? – zdziwiłam się. 

Zobacz także:

– Jak to co? Przepędzam pecha. Nigdy nie słyszałaś powiedzenia: kot czarny, los marny

– Nie wiedziałam, że wierzysz w przesądy – zachichotałam.

– W zasadzie nie wierzę – zmieszał się – ale jak mawiała moja babcia, strzeżonego pan Bóg strzeże. 

– Masz rację, lepiej dmuchać na zimne – zrobiłam poważną minę. 

– Nie kpij! – powiedział. – Lepiej mi powiedz, jakim cudem ten kocur znalazł się w naszym mieszkaniu. 

– Pewnie przez okno wlazł. Jak wczoraj wieczorem przypaliłam bigos, to zostawiłam lekko uchylone, żeby się przez noc przewietrzyło… – na dowód odsunęłam zasłonkę.

– Ale aż na szóste piętro się wdrapał? I to po gładkiej ścianie? Mówię ci, to nie jest zwyczajne zwierzę, tylko jakiś czort.

– Czort? To świetne imię dla kota – ucieszyłam się.

– Zaraz, zaraz chyba nie chcesz go zatrzymać! – przeraził się Piotrek. 

– Oczywiście, że chcę. Zobacz, jaki jest śliczniutki i milutki – pogłaskałam kota po karku, a on przerwał toaletę i przeciągnął się leniwie. 

– Zwariowałaś? Jak nic sprowadzi na nas jakieś nieszczęście!

– Skończ z tymi zabobonami! Czort z nami zostaje, czy ci się to podoba czy nie! – ucięłam. 

– Dobra, niech ci będzie – poddał się Piotrek. – Ale zapamiętaj sobie, to twój kot! Ode mnie niech się trzyma z daleka. 

Nie chciałam rozmawiać z tą plotkarą

Czort szybko się u nas zadomowił. W zasadzie był miłym i posłusznym kotem. Nie drapał obić, nie obgryzał kwiatków, nie wieszał się na firankach, nie podkradał jedzenia ze stołu. Wystarczyło mu raz powiedzieć, by czegoś nie robił, i… nie robił. Tylko z jednym nie chciał się pogodzić: z zakazem zbliżania się do mojego męża. 

Łaził za nim krok w krok, a gdy Piotrek się położył, wskakiwał na łóżko i próbował przytulić się do jego pleców. Męża doprowadzało to do białej gorączki. Wrzeszczał na Czorta, spychał go z łóżka. Ten jednak nic sobie z tych wrzasków nie robił. Cierpliwie ponawiał próby, miaucząc przy tym wniebogłosy. Było mi przykro, bo mnie kot nie okazywał takiej czułości. Owszem, pozwalał się pogłaskać, czasem wskoczył na chwilę na kolana. Ale gdy tylko w drzwiach pojawiał się Piotrek, kręcił się już tylko wokół niego.

Jakieś dwa miesiące po tym, jak Czort pojawił się w naszym mieszkaniu, zaczepiła mnie na ulicy pani Halinka, sąsiadka z drugiego piętra. Nie lubiłam z nią rozmawiać, bo była największą plotkarą w bloku. Jak już obrała sobie kogoś za cel, to suchej nitki na nim nie zostawiała. 

Próbowałam ją więc wyminąć, ale złapała mnie za rękaw. 

– Pani Marysiu, bardzo pani współczuję – zaczęła.

– Z jakiego powodu?

– Pan Piotrek wyglądał na takiego spokojnego, dobrego mężczyznę. A okazuje się że to tyran i gbur! Ja na pani miejscu nie dałabym sobą tak pomiatać – wypaliła. 

– Ale o co pani chodzi? Mój mąż to najwspanialszy człowiek pod słońcem!  I bardzo mnie kocha! – zdenerwowałam się.

– Akurat! Może jestem stara, ale nie głucha. Słyszę, co się u was dzieje. Te krzyki wieczorami i nocami, te wyzwiska: „Wynoś się z łóżka”, „Już cię tu nie ma!”, „Jak się zaraz ode mnie nie odczepisz, to wykopię cię za drzwi!” Proszę wybaczyć, ale kochający mąż w ten sposób do żony nie mówi. 

Nie ukrywam, zapowietrzyło mnie na amen. Przez dłuższą chwilę nie mogłam wydusić z siebie nawet słowa. 

To pomyłka… Źle pani zrozumiała… Mąż wcale na mnie nie wrzeszczy – zaczęłam tłumaczyć, gdy już doszłam do siebie. 

Sąsiadka szybko mi jednak przerwała.

– Co? Chce pani powiedzieć, że kłamię? To ja z dobrego serca do pani podchodzę… Chcę pomóc… Może doradzić… A pani do mnie w ten sposób? – nastroszyła się. 

– Ależ ja mówię najświętszą prawdę. Mąż nigdy nie podniósł na mnie głosu.

– To na kogo się tak wydziera po nocach?

– Na kota. 

– Żartuje sobie pani ze mnie? 

– Ani mi to w głowie. Kot ma na imię Czort. Przyplątał się do nas jakiś czas temu i nie daje Piotrkowi spokoju. 

Przez następny kwadrans opowiadałam pani Halince o dziwnym zachowaniu zwierzaka. Gdy skończyłam, miała bardzo zatroskaną minę. 

– Musi pani natychmiast wysłać męża do lekarza! – zakrzyknęła. 

– Do lekarza? Po co? – zdumiałam się. 

– Jak to po co? Sama pani wspomniała, że kot ciągle próbuje się przytulić do pleców męża. 

– No tak… – przyznałam. – Celuje gdzieś w okolice nerek.

– No właśnie! Sygnalizuje w ten sposób, że nerka jest chora.

– A tam, teraz to pani sobie ze mnie żartuje – powiedziałam.

– Nic podobnego! Nie od dziś wiadomo, że koty wyczuwają chorobę. Proszę więc natychmiast wysłać męża na badania. Bo potem może być za późno – spojrzała na mnie ze współczuciem.

Starałam się nie myśleć o tym, co powiedziała mi sąsiadka. Tłumaczyłam sobie, że to kompletne bzdury. Mimo to czułam narastający niepokój. A co jeśli w tych słowach jest choćby odrobina prawdy i Piotrek rzeczywiście jest poważnie chory? Tak mnie to męczyło, że postanowiłam namówić go, by poszedł na badania. Oczywiście nie zamierzałam przyznać się do tego, że rozmawiałam z panią Halinką. I tak już był wściekły na kota. Obwiniał go za wszystkie nieszczęścia, które go spotykały. Odgrażał się, że jeśli futrzak nadal będzie tak namolny, wywali go z domu na zbity ogon. Gdybym więc przypisała mu jakieś inne zdolności niż przynoszenie pecha, to Piotrek wyrzuciłby mnie za drzwi razem z nim. 

Początkowo mąż nie chciał nawet słyszeć o żadnych badaniach. Tłumaczył, że świetnie się czuje i nie zamierza tracić cennego czasu na wizyty w przychodni. 

Chyba nie ma dobrych wiadomości…

Ja jednak nie ustępowałam. Tak naciskałam, tak prosiłam, że w końcu Piotrek się poddał. Zrobił rozszerzoną morfologię, badania moczu i z wynikami poszedł do lekarza. Z niecierpliwością czekałam na jego powrót. Miałam nadzieję, że przypuszczenia sąsiadki się nie sprawdzą, a ja wreszcie odzyskam spokój. 
Piotr wrócił do domu biały jak ściana. Gdy tylko na niego spojrzałam, zrozumiałam, że nie ma dobrych wiadomości.

– Jest bardzo źle? Co powiedział lekarz? – dopytywałam się przerażona.

– W skrócie? Że mogę mieć kłopoty z nerkami – wykrztusił.

– Wiedziałam – wymsknęło mi się.

– Co mówisz? – spojrzał zdziwiony.

– Nic, nic. Jakie kłopoty?

– Nie wiem. Mam skierowanie do specjalistów. Okaże się – westchnął. 

Następne tygodnie były bardzo trudne. Piotr biegał od lekarza do lekarza, robił kolejne badania. Szczęśliwie miał wykupione prywatne ubezpieczenie zdrowotne, więc nie musiał czekać  w gigantycznych kolejkach. Wspierałam go, pocieszałam, a w duchu modliłam się, żeby wszystko skończyło się dobrze. 
I moje modlitwy  zostały wysłuchane. Piotr wprawdzie usłyszał, że ma guz w lewej nerce, ale bardzo maleńki, w początkowej fazie rozwoju.

– Wytną go i będzie po kłopocie – cieszył się.

– Naprawdę? Całe szczęście! – odetchnęłam.

– Nie szczęście, tylko twoja mądrość i rozsądek. Przecież to ty namówiłaś mnie na zrobienie badań. Gdyby nie to, guz by się powiększył i moje szanse na wyzdrowienie drastycznie by zmalały… 

– Dzięki, ale prawdę mówiąc, to nie moja zasługa. 

– A czyja? – spytał.

– Czorta.

Piotr spojrzał na mnie zdziwiony.

– No dobra, teraz mogę ci powiedzieć, jak to było naprawdę – powiedziałam. 

Wyznałam mężowi wszystko jak na świętej spowiedzi. Opowiedziałam o spotkaniu z panią Halinką i jej teorii na temat dziwnego zachowania kota. Im dłużej mówiłam, tym większe oczy robił Piotr.

– Chcesz powiedzieć, że zawdzięczam życie temu namolnemu futrzakowi? – wykrztusił z niedowierzaniem. 

– Dokładnie tak. Mam nadzieję, że teraz wreszcie go polubisz – uśmiechnęłam się. 

Od tamtej pory minęło pół roku. Mąż przeszedł operację i wraca do zdrowia. 

A Czort? No cóż, przestał się kompletnie interesować Piotrem. Nie łazi już za nim krok w krok, nie pcha się do łóżka. Najchętniej wyleguje się parapecie albo na kocyku pod kaloryferem. Zrobił swoje i ma święty spokój.