Kiedy zaczęliśmy się spotykać, nie było od nas szczęśliwszej i bardziej zakochanej pary. Znajomi śmiali się, że zachowujemy się tak, jakby świat poza nami nie istniał. Nigdy nie mieliśmy dość swojego towarzystwa. Na imprezach siadaliśmy z boku i gadaliśmy, gadaliśmy, gadaliśmy, a i tak było nam mało. Chcieliśmy być ze sobą przez całą dobę. Gdy więc po niespełna roku znajomości Robert poprosił mnie o rękę, nie zastanawiałam się nawet chwili. Co prawda moja mama twierdziła, że to za szybko, że najpierw powinniśmy się lepiej poznać, ale nie słuchałam. Byłam przekonana, że nasze życie będzie bajkowe. 

Na początku wszystko układało się tak, jak to sobie wymarzyłam. Oboje nieźle zarabialiśmy, więc bez trudu dostaliśmy kredyt na mieszkanie. Jak szaleni biegaliśmy po sklepach, by je urządzić. Gdy wstawiliśmy ostatnie meble, czuliśmy się tacy szczęśliwi. Wreszcie byliśmy razem, u siebie! Tak jak chcieliśmy! Po wyjściu z pracy oboje biegliśmy do domu jak na skrzydłach, tak za sobą tęskniliśmy. Właściwie nigdzie nie wychodziliśmy, nie spotykaliśmy się ze znajomymi. Każdą wolną chwilę spędzaliśmy tylko we dwoje. 

Po kolejnej kłótni trzasnął drzwiami i wyszedł

Po kilku miesiącach temperatura uczuć w naszym związku nieco opadła. Romantyczne uniesienia przyćmiło codzienne życie. I od razu pojawiły się problemy. Ze zdziwieniem odkryłam, że mój mąż nie jest takim ideałem, za jakiego go uważałam. A i on nie patrzył na mnie już z takim bezgranicznym uwielbieniem jak wcześniej. Coraz częściej się kłóciliśmy, nawet o drobiazgi. Wszyscy wokół mówili, że zamiast się tak pieklić, powinniśmy ze sobą spokojnie porozmawiać, ale jakoś nie potrafiliśmy opanować złych emocji. Gdy nadeszła pandemia, nasze małżeńskie problemy jeszcze się pogłębiły. Oboje pracowaliśmy w domu, więc spędzaliśmy ze sobą całą dobę. Kiedyś o niczym innym nie marzyliśmy. A wtedy? Co chwila skakaliśmy sobie do oczu. Doszło do tego, że nie mogliśmy na siebie patrzeć. Nasz wielka miłość ulatniała się niczym sen złoty, coraz częściej myśleliśmy o rozstaniu. I nie wiadomo, czym by to się skończyło, gdyby nie pies który niespodziewanie pojawił się w naszym domu. 

To było pół roku temu. Po kolejnej awanturze Robert jak zwykle wybiegł z mieszkania, trzaskając drzwiami. Zwykle po czymś takim włóczył się po osiedlu co najmniej dwie godziny, ale wtedy wrócił po kwadransie. Trzymał w rękach małego, czarnego szczeniaczka

– Znalazłem go koło śmietnika. Chyba jest chory i ranny. Nie mogłem go tak zostawić – zaczął tłumaczyć. 

Spojrzałam na psiaka i serce mi się ścisnęło. Wyglądał żałośnie. 

– To czego stoisz jak kołek? Zawiń go w jakiś ręcznik i biegnij na parking. Zabieramy go do weterynarza! – przerwałam mu. 

Zobacz także:

– Tak po prostu? Myślałem, że jak zwykle mnie ochrzanisz. Przecież ostatnio wszystko robię źle! – naburmuszył się. 

– Mój drogi, świat nie kręci się wokół ciebie. Teraz najważniejszy jest pies! A z tobą… Z tobą jeszcze zdążę się policzyć – ucięłam, łapiąc kluczyki od samochodu. 

 Weterynarz nie miał dla nas najlepszych wiadomości. Stwierdził, że psiak jest już trzema łapami na tamtym świecie. I że leczenie, o ile się powiedzie, będzie długie i kosztowne. 

– Wspominaliście państwo, że to nie jest wasz pies. Może więc nie chcecie go ratować i za to płacić? – dopytywał się. 

– Chcemy – wypaliłam bez zastanowienia.

– Tak, tak. Zapłacimy, ile trzeba. Byle tylko wyzdrowiał – zawtórował mi Robert. 

Spojrzałam na niego zdziwiona bo spodziewałam się, że będzie protestował. Jakby czytał w moich myślach. 

– No co, nie jestem takim gnojkiem, jak ci się wydaje. Wyleczymy psiaka, a potem poszukamy mu dobrego domu – stwierdził. 

Wbrew przewidywaniom weterynarza szczeniak szybko odzyskiwał siły. Już po tygodniu dość pewnie stał na czterech łapkach. Był tak zabawny, słodki i wdzięczny za uratowanie życia, że nie miałam serca się z nim rozstawać. Przyznaję, początkowo myślałam, by poszukać mu jakiegoś przyjaznego domu, bo przecież w naszym atmosfera była tak gęsta, że siekierę można było powiesić, ale zmieniłam zdanie. 

– Pies zostaje u nas, czy ci się to podoba czy nie. Chcę mieć w tym domu przynajmniej jedną przyjazną duszę – powiedziałam. 

Byłam pewna, że Robert zaprotestuje, ale znowu mnie zaskoczył.

– A wiesz, że pomyślałem o tym samym? On się tak fajnie cieszy na mój widok. Skacze, macha ogonkiem. A ty? Ty tylko warczysz. To miła odmiana – odparł. 

– W takim razie trzeba mu wymyślić imię… Może Koks? – zaproponowałam.

– Niech będzie Koks. Pasuje do niego… Ma taką czarną, lśniącą sierść. 

Słysząc to, uśmiechnęłam się pod nosem. Pomyślałam, że już od bardzo dawna nie byliśmy z Robertem tak zgodni…

Co mu się stało?!

Koks był szczęśliwy, że przyjęliśmy go pod swój dach. Nie odstępował nas na krok, co chwila tulił się raz do męża, raz do mnie. Był wesoły, radosny. Gdy jednak tylko zaczynaliśmy się awanturować, kulił się w sobie i uciekał do kuchni. Początkowo nie zwracaliśmy na to uwagi, bo w złości człowiek nie widzi, co się wokół niego dzieje. Ale gdy któregoś dnia zawył tak głośno, jakby go ktoś żywcem ze skóry obdzierał, przerwaliśmy kłótnię w pół słowa i pobiegliśmy do kuchni zobaczyć, co się dzieje. Koks leżał skulony pod szafką i trząsł się, jakby miał atak padaczki. Wyglądało to naprawdę przerażająco.

– Rany boskie, coś mu się stało! Trzeba natychmiast zabrać go do weterynarza! – krzyknął mąż i rzucił się na kolana. 

Od razu zapomnieliśmy, że jeszcze przed chwilą ostro się kłóciliśmy. Myśleliśmy tylko o tym, żeby ratować psa. Ale ten, choć podsuwaliśmy mu pod nos ulubione smakołyki, wołaliśmy, za nic w świecie nie chciał wyjść z ukrycia. Wygramolił się dopiero wtedy, gdy się zupełnie uspokoiliśmy. 

Koks zachowywał się tak za każdym razem, gdy podnosiliśmy na siebie głos. 

– Słuchaj, to chyba te nasze kłótnie tak go denerwują – powiedział mąż, gdy sytuacja znowu się powtórzyła.

– Chyba tak. Nie lubi, gdy na siebie wrzeszczymy – przyznałam. 

– W takim razie musimy skończyć z wrzaskami. Nie mamy innego wyjścia.

– My? Chyba ty! Zawsze pierwszy zaczynasz! – zdenerwowałam się. 

Koks poruszył się niespokojnie i spojrzał w stronę kuchni. 

– Przestań, bo znowu się przestraszy i wlezie pod szafkę. W tej chwili nieważne, kto zaczyna, ty czy ja. Umówmy się, że od dzisiaj kłócimy się szeptem!

– Że co? – wybałuszyłam oczy. 

– No tak. Chyba że chcesz, żeby Koks się nam rozchorował.

– Nie, pewnie, że nie chcę ale… – zająknęłam się. Oczami wyobraźni zobaczyłam, jak to ogarnięta furią wyzywam Roberta po cichutku. Wydało mi się to tak absurdalne i zabawne, że zaczęłam chichotać. 

– Co cię tak rozśmieszyło? – zdziwił się.

– A nic. Widziałeś kiedyś, żeby ktoś kłócił się po cichu? 

– Nie, raczej nie… Może więc następnym razem, gdy coś nam będzie leżało na wątrobie, po prostu spokojnie pogadamy? 

– Nie wiem, czy to w ogóle możliwe… 

– Też nie wiem. Ale musimy spróbować. Dla dobra Koksa.

– Tylko dla dobra Koksa – zgodziłam się łaskawie.

 Pewnie się teraz spodziewacie, że po tamtych ustaleniach przestaliśmy się kłócić i w naszym domu zapanowała prawdziwa harmonia. No, nie jest tak łatwo. Minie jeszcze sporo czasu, zanim nauczymy się rozwiązywać wszystkie nasze problemy w trakcie spokojnej rozmowy. Koks więc pewnie nieraz będzie jeszcze chował się w kuchni. Najważniejsze jednak, że próbujemy i z miesiąca na miesiąc idzie nam coraz lepiej.