To było w poniedziałek, zaraz po ślubie mojej przyjaciółki. Szłam do pracy, zdołowana, tęskniąca za mężczyzną, z którym przetańczyłam prawie całe wesele. Niestety, on był z Warszawy, ja z Wrocławia i moje doświadczenia kazały mi wybić go sobie z głowy, bo przecież miłość na odległość nie może się udać.

– Pani, daj pieniążka, powróżę – zaczepiła mnie cyganka.

– Nie, dziękuję – odpowiedziałam.

– No to bez pieniążka pani powiem, bo nie mogę patrzeć jak się smuci – kobieta przyjrzała mi się dokładnie. – Nie ma co łamać rąk, bo niemożliwe będzie możliwe. I miłość będzie i szczęście będzie. Niech pani się nie smuci…

– Dziękuję – burknęłam zaskoczona i poszłam dalej.

W pracy zaczęłam rozpamiętywać to spotkanie i wróżbę, która właściwie była tak neutralna, że niemal pewna do spełnienia. Jednak dla mnie, w tej sytuacji stanowiła promyk nadziei, że może jednak… niemożliwa miłość na odległość stanie się możliwa… i że to szczęście, na które tyle czekam, wreszcie mnie spotka: przy boku kogoś kochanego.

No i jeszcze tego samego dnia wieczorem zadzwonił Maciej.

Zobacz także:

– Cześć, Asiu – zaczął po prostu. – Chciałem ci podziękować za sobotni wieczór. Było mi bardzo miło, że mogłem cię poznać, i świetnie się z tobą bawiłem – czułam, jak moje kolana miękną. – Może to propozycja nie na miejscu, ale wiesz, za dwa tygodnie jest ślub mojej kuzynki. Może zechciałabyś mi towarzyszyć?

Aż zaniemówiłam z wrażenia, więc Maciek ciągnął dalej:

– Może po prostu zadzwoniłbym do ciebie jutro albo pojutrze – zdążysz się już zastanowić?

– Eee, tak – wyjąkałam. 

– Dobrze, to do usłyszenia jutro – odparł i rozłączył się.

Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. Zaczęłam śmiać się i zaraz zastanawiać, w co ja się na ten ślub ubiorę. Nazajutrz, gdy dzwonił, zachowałam już większą przytomność umysłu i nawet byłam w stanie podziękować mu równie gorąco za udaną zabawę w zeszły weekend i za propozycję – i że oczywiście z chęcią wybiorę się z nim na to wesele. Dwa tygodnie minęły jak z bicza strzelił i wesele kuzynki Maćka – równie szybko. Było bajecznie! A nasza niemożliwa relacja na odległość właśnie się zaczęła. Spotykaliśmy się dwa razy w miesiącu. Raz ja jechałam do Warszawy, raz on do Wrocławia. To były piękne weekendy… Poza tym traciliśmy majątek na rozmowy telefoniczne i przesiadywaliśmy długie godziny przy komputerach, komunikując się głównie na Skypie.

Przyjaźń to przyjaźń, nie warto w nią mieszać miłości

Trochę to było uciążliwe – takie jeżdżenie między Wrocławiem a Warszawą. Ale mój przyjaciel, Piotrek, co miesiąc miał weekendowe konferencje służbowe w Warszawie, dzięki czemu zawsze udawało mi się choć w jedną stronę uniknąć jazdy pociągiem. A czasem nawet jechałam z Piotrkiem w obie strony. Nasza przyjaźń z Piotrkiem zaczęła się jeszcze w podstawówce. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu i nawet był pewien okres w moim życiu – w szkole średniej – gdy wydawało mi się, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Niestety, on wtedy był zaangażowany w związek z jakąś Kasią i był przekonany, że ona jest kobietą jego życia. A więc któreś z nas musiało się mylić. Z bólem serca uznałam, że to ja się mylę i dałam sobie spokój. Ale przyjaciółką Piotrka byłam zawsze – i nawet o tej jego relacji z Kasią wiedziałam niemal wszystko. Piotrkowi i Kasi się nie udało, ale to już nie miało dla mnie znaczenia. Przyjaźń to przyjaźń, nie warto w nią mieszać miłości – byłam o tym przekonana.

Z kolei moja miłość do Maćka kwitła, ale, jak się niedługo okazało, do czasu. Coś się zaczęło między nami psuć po jakichś trzech miesiącach. Niby nic się takiego nie stało, ale ja czułam, że coś jest nie tak. Zwierzyłam się z tego przeczucia Piotrkowi, jadąc któryś raz z kolei do Warszawy razem z nim.

– Widzisz, kilometry robią swoje – stwierdził Piotrek zagadkowo. – Gdy dwoje ludzi spotyka się często, ich związek rozwija się w zupełnie inny sposób, łatwiej jest na bieżąco załatwiać jakieś niedociągnięcia, rozwiewać niejasności. A na odległość – za każdym spotkaniem musicie się na nowo do siebie przyzwyczajać, prawda? – powiedział. 

Pokiwałam głową, zaskoczona jego zrozumieniem. Rozmawialiśmy jeszcze długo, i w końcu zaczęłam myśleć, że właściwie mój facet powinien być podobny do Piotrka. Że właśnie taki sposób żartowania najbardziej mnie bawi, że takie gesty wzbudzają we mnie czułość, że jego spostrzeżenia są mi bliskie. Jechaliśmy do tej Warszawy i im byliśmy bliżej, tym bardziej ja miałam za złe Maćkowi, że nie jest podobny do Piotrka. I coraz więcej niedociągnięć Maćka sobie uświadamiałam i coraz bardziej rozumiałam, że chyba nic z tego nie wyjdzie. „Ale przecież miało być tak pięknie” – myślałam sobie. „To miała być spełniona wróżba, moja życiowa miłość! O nie, tak łatwo się nie poddam!” – postanowiłam nagle. Przecież trudności są po to, by je pokonywać!.

Los dał nam szansę

Gdy dzwoniłam do drzwi Maćka, byłam na nowo pełna nadziei i wiary w to, że nasza znajomość jest jedyna i niepowtarzalna. Że taka miłość tak często się nie zdarza. I nie ma co wydziwiać, tylko być wdzięcznym losowi za to, co mi zesłał: cudownego mężczyznę, który co prawda różni się ode mnie, ale to przecież różnice są magnesem przyciągającym ludzi do siebie.

Jednak ten weekend nie należał do udanych. A na pożegnanie Maciek nie omieszkał mi opowiedzieć o swoich obawach, że może nasza miłość potrzebuje jeszcze czasu, by dojrzeć, że może rzeczywiście na dłuższą metę nie ma sensu takie jeżdżenie do siebie i tak dalej. Właściwie wprost powiedział to, o czym ja też myślałam, ale bałam się przyznać do tego sama przed sobą! I wcale mi to nie pomogło, a tylko zdenerwowało i zdołowało. Nie chciałam dyskutować z Maćkiem, powiedziałam mu tylko, że muszę wszystko przemyśleć. I nawet nie przytuliłam się do niego na do widzenia: uśmiechnęłam się smutno i pomachałam ręką. Wychodząc z jego klatki, odetchnęłam z ulgą, gdy zobaczyłam Piotra czekającego na mnie w swoim samochodzie.

– Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że nie muszę wracać stąd sama pociągiem – powiedziałam, wsiadając do samochodu. 

A Piotrek tylko spojrzał na mnie ze zrozumieniem i nie zadał żadnego pytania, za co byłam mu stokrotnie wdzięczna. Pogoda dostroiła się do mojego ponurego nastroju: gęste chmury wisiały nisko, zaczęło się ściemniać. Droga była przykryta gęstym puchem. Na domiar złego w trakcie podróży zaczął padać śnieg z deszczem, i zrobiło się bardzo ślisko. Mimo że Piotrek jechał naprawdę ostrożnie, w pewnej chwili widoczność była niemal zerowa i… wpakowaliśmy się do rowu. Zdążyłam krzyknąć, zanim samochód lekko przechylił się na bok. Nie był to, co prawda, groźny wypadek, ale napędził nam obojgu strachu. Piotrek błyskawicznie wyskoczył z samochodu i pomógł mi wydostać się z leżącego w rowie auta.

– Boże drogi… Nic ci nie jest? – pytał gorączkowo.

Padało, wokoło żywego ducha. Piotr zauważył niedaleko wiatę przystankową, złapał mnie pod rękę i pobiegliśmy tam, by zastanowić się, co dalej robić. Gdy dobiegliśmy do przystanku, trzęsłam się z zimna i zdenerwowania. Piotrek przytulił mnie do siebie i zapytał z troską, czy na pewno dobrze się czuję.

– Powinienem cię zabrać na pogotowie, bo możesz być w szoku i nie czuć, że coś ci dolega, a ja nie wybaczyłbym sobie… – Piotr zawiesił głos i spojrzał na mnie i... po prostu mnie pocałował. Jeden pocałunek, drugi, trzeci… Poddaliśmy się oboje namiętności.

Odwzajemniłam jego pocałunki, a w mojej głowie zaczęły kotłować się myśli – że to Piotr jest mężczyzną mojego życia! Ale czy zrozumiałabym to, gdybym nie poznała Maćka? Wtedy nie byłoby okazji do wspólnych podróży z Piotrem. W ten sposób los dał mi szansę, by odkryć, kto tak naprawdę jest bliski mojemu sercu.