Reklama

Domyślam się, co powiecie, gdy przeczytacie moją historię. Pewnie dokładnie to samo, co powiedziała wczoraj moja mama. Poszłam do niej, żeby zwierzyć się ze swoich problemów. Zdobyłam się na szczerość, choć było to trudne. Powiedziałam, że chcę się rozwieść, że tak dalej nie da się żyć. A ona?

Reklama

– Agatko, nie przesadzaj. To przejściowe kłopoty, normalny kryzys. Jesteście małżeństwem dopiero trzy lata, musicie się dotrzeć. Najlepiej postarajcie się o dziecko, wtedy zapomnicie o konfliktach i wszystko się zmieni – poradziła.

Wyszłam od niej zła jak osa. Nie takiej rady oczekiwałam. Też mi wymyśliła, dziecko... A kto da mi gwarancję, że kiedy je urodzę, rzeczywiście będzie lepiej? Że wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zobaczę w swoim mężu tamtego Marcina? Tamtego sprzed trzech lat. Nie tego dzisiaj... Bo tego dzisiejszego nie chcę.

Nie za takiego człowieka wychodziłam za mąż

Kiedy na niego patrzę, nie mogę uwierzyć, że kiedyś zazdrościły mi go wszystkie przyjaciółki. „Ale upolowałaś sobie faceta. Przystojny, a do tego mądry. Jesteś prawdziwą szczęściarą” – wzdychały. Szkoda, że go teraz nie widzą. Jak człapie w przydeptanych kapciach i rozciągniętym podkoszulku po mieszkaniu... Jak po przyjściu z pracy zalega na kanapie i godzinami gapi się w telewizor lub komputer. Albo zamyka się w pokoju i klei te swoje modele samolotów. Kto zajmuje się dziś takimi rzeczami? Ma dopiero 32 lata a zachowuje się, jakby miał 70. Czasem mam ochotę powiedzieć do niego: dziadziu! Ale nie mówię, bo prawie w ogóle ze sobą nie rozmawiamy.

Niby o czym mielibyśmy rozmawiać? Nasze dni wyglądają tak samo: praca, dom, praca, dom... I tak w kółko. Nigdzie nie chodzimy: ani do kina, ani do restauracji, ani na imprezy do znajomych. Bo on tego nie chce, nie potrzebuje. Czasem nie wytrzymuję i wychodzę sama. Nic nie mówi, ale wiem, że jest zły. Bo patrzy na mnie z taką pogardą... Idę na takie spotkanie i zamiast się cieszyć, robi mi się smutno. Każdy jest ze swoją połową: mężem, partnerem. Tylko ja jestem sama! Czuję się jak idiotka. Kłamię, że Marcin ma pilną pracę, że wyjechał w delegację albo do chorej mamy. Słuchają, kiwają głowami ze zrozumieniem, a za plecami pewnie gadają, że w naszym małżeństwie coś jest nie tak. No bo przecież gdyby wszystko było w porządku, on byłby tu ze mną. Jest moim mężem! Kiedyś najukochańszym, jedynym. A teraz...

Kiedy się poznaliśmy, nie było od nas szczęśliwszej i bardziej zakochanej pary. Maciek był inny niż faceci, których wcześniej znałam. Taki poważny, opiekuńczy, zaradny. Nie odstępował mnie na krok. Wszędzie chodziliśmy razem. Mogliśmy gadać ze sobą bez końca i to o wszystkim. Nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic. Kiedy odprowadzał mnie po randce do domu, robiło mi się smutno. Nie chciałam rozstawać się z nim nawet na minutę.

– Zostaniesz moją żoną? – zapytał po siedmiu miesiącach znajomości.

Nie zastanawiałam się nawet chwili. Byłam przekonana, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Nawet rodzice się nie sprzeciwiali. Cieszyli się, że znalazłam sobie takiego odpowiedzialnego i spokojnego kandydata na męża. Tylko moja najlepsza przyjaciółka, Sandra, miała wątpliwości.

– Nie za bardzo spieszysz się z tym ślubem? Przecież prawie się nie znacie. Kiedy minie pierwsze zauroczenie, dopadnie was proza życia, może już nie być tak pięknie – powiedziała, gdy wręczyłam jej zaproszenie. Wściekłam się wtedy nie na żarty.

– Gadasz tak, bo mi zazdrościsz! Tobie nikt się nie oświadcza. – wypaliłam.

Widziałam, że zrobiło jej się potwornie przykro, ale wtedy w ogóle mnie to nie obchodziło. Naprawdę myślałam, że powiedziała to z zawiści. A teraz okazało się, że tylko chciała mnie ostrzec, że miała rację... Tak bardzo chciałabym się jej zwierzyć, poprosić o radę. Ale po tamtym wydarzeniu nasza przyjaźń osłabła, a potem w ogóle się skończyła. Sandra wyszła za mąż rok po mnie, wyjechała za granicę. Nawet nie wiem, gdzie jest.

Przez pierwsze miesiące po ślubie między mną i Marcinem układało się wspaniale. Dzięki pomocy rodziców kupiliśmy i urządziliśmy mieszkanie, oboje mieliśmy dobrą pracę. No i byliśmy wreszcie razem. Przez 24 godziny na dobę. Na początku nigdzie nie wychodziliśmy. Wcale mi to nie przeszkadzało. Chciałam spędzać z Marcinem każdą wolną chwilę. Ale z czasem to się zupełnie zmieniło. Zaczęłam tęsknić, za znajomymi, naszymi dawnymi, wspólnymi imprezami. Chciałam pokazać innym, jacy jesteśmy szczęśliwi.

– Może poszlibyśmy dziś wieczorem do klubu. Ludzie mają nas już za dzikusów – zaproponowałam któregoś wieczoru.

– Naprawdę musimy? – zapytał ze skwaszoną miną.

– Tak! – pocałowałam go.

Wtedy jeszcze dał się namówić. Bawiłam się wspaniale! Gadałam z przyjaciółmi jak najęta, tańczyłam, śmiałam się, piłam drinki. A on? Siedział przy stoliku sztywny, jakby kij połknął. Pił niewiele, z nikim prawie nie rozmawiał. I bez przerwy spoglądał na zegarek. Wyszliśmy z imprezy jako pierwsi.

Potem wyglądało tak każde nasze wyjście. Nie było ich wiele, bo Marcin wolał siedzieć w domu. Ale jak mi się już udawało wyciągnąć go do ludzi, to zawsze zachowywał się tak samo. „Ale zazdrośnik! Jakie to słodkie!” – zachwycały się przyjaciółki. Nie zaprzeczałam. Myślałam, że mówią prawdę, że on rzeczywiście chce być tylko ze mną, mieć mnie tylko dla siebie. Że to z miłości. Wkrótce przekonałam się, jak bardzo się myliłam...

Dość tego! – warknął

To było jakieś półtora roku temu. Majka i Robert obchodzili piątą rocznicę ślubu. Zrobili huczną imprezę w klubie. Bawiłam się w najlepsze z jakimś facetem na parkiecie, gdy Marcin, jak zwykle, wyciągnął mnie do domu. Byłam zła.

– Naprawdę, przesadzasz z tą zazdrością... Przecież wiesz, że kocham tylko ciebie – powiedziałam, gdy znaleźliśmy się w mieszkaniu. Spojrzał na mnie jak na wariatkę.

– Zazdrosny? Zwariowałaś? Myślałem, że jesteś bardziej domyślna – prychnął.

– No to o co ci chodzi? – zdenerwowałam się.

– A o to, że mnie te wszystkie imprezy koszmarnie nudzą. I uważam, że to zwykła strata czasu i pieniędzy. Dlatego nie zamierzam się więcej zmuszać i chodzić na te wszystkie imieninki, rocznice. Dość tego! – warknął. Aż mnie na chwilę zamurowało. Nie rozumiałam, o czym on w ogóle mówi.

– Jak to, przecież jeszcze tak niedawno, bardzo je lubiłeś. Przed ślubem wszędzie chodziliśmy razem. I świetnie się bawiłeś – dopytywałam się zdziwiona.

– To było co innego, robiłem to dla ciebie. Ale teraz już nie muszę – odparł.

Wkurzyłam się wtedy nie na żarty. Jak on mógł tak mi powiedzieć? Wykrzyczałam mu, że nie potrafię żyć bez ludzi, że nie można tylko zamykać się w domu, że każde normalne małżeństwo ma znajomych. Śmiał się tylko i mówił, że jestem głupia, że tylko bym imprezowała. I że powinnam wreszcie dorosnąć i zrozumieć, że teraz jestem żoną, a nie jakimś tam podlotkiem szukającym wrażeń. I że bardzo się na mnie zawiódł. Bo nie myślał, że okażę się taka nierozsądna i niedojrzała. Zabolało mnie to, bardzo zabolało...

Reklama

Nie ma po co dłużej ciągnąć tego małżeństwa. To bez sensu. Dorosłego mężczyzny już się raczej nie zmieni. Zresztą Marcin nawet nie chce się zmienić. Uparcie trwa przy swoim. Próbowałam z nim jeszcze kilkakrotnie rozmawiać o swoich potrzebach, ale nic to nie dało. Wybuchała tylko awantura. A każde takie starcie, to kolejne ciche dni w naszym domu. Coraz dłuższe i dłuższe... Muszę to wreszcie zakończyć i to jak najszybciej. Nie chcę marnować sobie życia.

Reklama
Reklama
Reklama