„Załamałam się, gdy syn zaginął, a mąż mnie zostawił. Gdy pojawiło się światełko w tunelu, los znów ze mnie zakpił”
„Sześć lat temu zawalił się mój świat. Gdy wyszłam ze szpitala, dom był pusty. Jacek nie wytrzymał, zostawił mnie. I kiedy wydawało się, że jest już normalnie, znów czekał mnie koszmar. Chyba najgorszy z możliwych”.
- Dagmara, 42 lata
Jestem szczęśliwa! Ta myśl pojawiła się w mojej głowie, gdy stałam przed lustrem w salonie mody ślubnej i dyskutowałam z ekspedientką, czy za miesiąc – kiedy u boku Pawła będę wypowiadać sakramentalne „tak” – sukienka nie będzie opinać się za bardzo na moich biodrach.
Właśnie wtedy to poczułam. Szczęście. Po prostu. Byłam trzydziestosześcioletnią zakochaną kobietą.
Ale do tamtej chwili wciąż spowijał mnie całun żałoby. Jadłam, spałam, pracowałam i czasem się uśmiechałam, ale w sercu wciąż czułam ostrą drzazgę smutku i mroku. Bo sześć lat wcześniej zawalił się cały mój świat. Kiedy siedmioletni wówczas Adaś, mój synek, nie przyszedł na obiad. Wołałam go przez kuchenne okno, jak zwykle przekonana, że bawi się w ogródku.
Mój ówczesny mąż, Jacek, był w pracy. Adaś jednak nie nadbiegł, wyszłam więc go poszukać. Nie znalazłam dziecka ani w pobliżu domu, ani na osiedlowej uliczce, ani u żadnego z sąsiadów.
Dopiero kilka godzin później policja znalazła jego buciki, bluzę dresową i spodnie nad rzeką. Sprowadzono nurków, przeszukiwano dno sonarem, lecz ciała nie znaleziono. Ostatecznie po miesiącu prokuratura umorzyła śledztwo, uznając, że chłopczyk poszedł popływać i utonął, a wartki nurt porwał ciało daleko w dół rzeki.
Powoli dochodziłam do siebie
Moje życie się rozpadło. Przytłoczyła mnie rozpacz. Nie byłam w stanie wrócić do normalnego życia. Porzuciłam pracę, praktycznie przestałam wstawać z łóżka, odzywać się, mąż musiał mnie karmić i poić, żebym nie umarła z głodu i pragnienia. Po kilku tygodniach trafiłam do szpitala psychiatrycznego, a kiedy – tylko odrobinę podleczona – z niego wyszłam, zastałam dom pusty. Jacek nie wytrzymał i odszedł.
W tamtym stanie niewiele mnie to obeszło. Byłam jak zombie. Niby poruszałam się i odpowiadałam na pytania, ale nie było już we mnie życia. Trwałam… jakoś. Od wieczora do rana. Od rana do wieczora.
Dopiero po dłuższym czasie zaczęłam robić coś więcej niż oddychanie, jedzenie i spanie. Duża w tym zasługa Pawła, znajomego jeszcze z czasów szkolnych, który dorobił się w naszym mieście majątku na handlu nieruchomościami. To on wyciągnął do mnie rękę, kiedy wszyscy inni postawili już na mnie krzyżyk. Nie narzucał się, po prostu służył pomocą w różnych codziennych sprawach: a to podwiózł mi do domu zakupy, a to polecił mnie koledze, który mnie zatrudnił, to znów ze mną rozmawiał.
I jakoś rok temu zdałam sobie sprawę, że Paweł jest mi zwyczajnie potrzebny. Czekałam na jego telefony, szykowałam się na spotkania, czułam się lepiej, kiedy był w pobliżu. Wciąż jednak otaczała mnie mgła smutku. Ciągle w sercu pulsowała lodowata kulka bólu. I nawet kiedy pół roku temu Paweł mnie pocałował – tak po prostu, kiedy ja zmywałam, a on wycierał talerze po kolacji – a potem powoli zaczął rozbierać, pieścić i wreszcie się ze mną kochać, wciąż patrzyłam na to jak zza zasłony. Jakbym śledziła film w telewizji. Nieoczekiwanie mgła się rozproszyła i prosto w twarz zaświeciło mi słońce. Poczułam szczęście. Rozpacz i żal po stracie dziecka przestały rozdzierać mi serce. Czas żałoby minął.
Dokładnie pamiętam tamten i kilka następnych dni. Czułam się, jakby u ramion urosły mi skrzydła! W domu zasypywałam Pawła pocałunkami, nie dawałam spokoju, kiedy był w pracy, nękając go telefonami i SMS-ami z wyznaniami miłości. A mój narzeczony dużo pracował. W branży obrotu nieruchomościami trzeba stale być w ruchu. Byłam tak nakręcona, tak upojona odkrytym na nowo szczęściem, że przekonałam Pawła, żeby zrezygnował z zaplanowanego na weekend wyjazdu w interesach.
– Zostań w domu – prosiłam. – Zjedzmy śniadanie w łóżku, wypijmy kawę na tarasie, a potem przejdźmy się na długi, romantyczny spacer.
Początkowo się wzbraniał, ale w końcu jego stalowoszare oczy rozświetlił uśmiech.
– Nie potrafię ci odmówić – powiedział. – A niech zawali się choćby i cały świat! Zostaję.
Bardzo szybko przekonałam się, że wypowiedział prorocze słowa… Świat zawalił mi się po raz drugi już w poniedziałek rano. Wcześniej jednak spędziliśmy razem upojne dwa dni. W poniedziałek Paweł włożył garnitur i pojechał do biura, a ja krzątałam się po domu. Nalewałam sobie akurat wody z cytryną w kuchni, kiedy zauważyłam przez okno, że pod bramę podjeżdża radiowóz. Na moment serce zatrzymało mi się ze strachu. Wybiegłam przed dom, nie zważając, że mam na sobie tylko koszulę i szlafrok. Tymczasem z auta wysiadło dwoje funkcjonariuszy. Spotkaliśmy się przy furtce.
– Czy coś stało się Pawłowi? – krzyknęłam.
Spojrzeli po sobie zdezorientowani. Dopiero po chwili do nich dotarło, że pytam o swojego narzeczonego.
– My w innej sprawie… – policjantka zmierzyła mnie spłoszonym spojrzeniem. – Czy mogłaby pani się ubrać, wziąć dokumenty i pojechać z nami na komendę?
– Ale o co chodzi?
– Musi pani dokonać identyfikacji. Więcej informacji udzielimy pani na miejscu.
Poszłam się przebrać. „Identyfikacja”. Czyżby znaleźli szczątki Adasia? Po tylu latach? Jak to możliwe?
Jak to możliwe?!
Drogę na komendę pokonaliśmy w pełnym napięcia milczeniu. Radiowóz przejechał przez szlaban i zaparkował na wewnętrznym dziedzińcu. Następnie policjanci poprowadzili mnie bocznym wejściem do schodów. Zatrzymaliśmy się pod jakimiś drzwiami. Zapukali, z wnętrza dobiegło energiczne „wejść!”, klamka skrzypnęła, zrobiłam krok do środka i… stanęłam jak wryta.
W środku, na krześle, siedział zgarbiony nastolatek. Miał ciemne skołtunione włosy, był niemiłosiernie brudny, ubrania na nim wręcz się rozpadały. Zerknął na mnie z ukosa. To jednak mi wystarczyło. Od razu, bez cienia wątpliwości, rozpoznałam syna.
– Adaś! – chciałam do niego podbiec, ale policjantka przytrzymała mnie za łokieć.
– Ostrożnie – szepnęła. – Jest bardzo wystraszony.
Podeszłam do niego wolno i ostrożnie, jakbym się bała, że jest duchem, dotknęłam go delikatnie. Drgnął, jakbym oparzyła go ogniem i uciekł ze wzrokiem.
– Synku… nie poznajesz mnie? To ja, twoja mama!
Adam jeszcze mocniej się skulił.
– Co się z tobą działo przez te wszystkie lata? – szeptałam.
A widząc, jak bardzo jest wychudzony, blady i wymizerowany, a także dostrzegając stare i świeże blizny na jego dłoniach i twarzy, dodałam:
– Co ci zrobiono?
Chłopak zaczął kołysać się w przód i w tył. Energicznie, miarowo. Jego oczy stały się puste i nieobecne.
– Jeszcze za wcześnie na takie pytania – z głębi pokoju odezwał się mężczyzna, którego do tej pory nie zauważyłam. A widząc moje spojrzenie, wyjaśnił: – Jestem psychologiem. I obawiam się, że pani syn nie jest jeszcze gotów na rozmowę o tym, co go spotkało. Szczerze mówiąc… on na razie w ogóle się nie odzywa.
Gdzie on był przez te lata?
W ciągu kolejnych godzin moje życie wyglądało jak sen. Mój mózg nie był w stanie przyswoić faktu, że Adam nagle się odnalazł. Odnalazł? Nie byłam nawet pewna, czy mnie rozpoznał! Co działo się w jego głowie? Zachowywał się jak wariat. Ale to jednak był on, co do tego nie miałam wątpliwości. Tylko co teraz?
– Patrol trafił na niego tej nocy – tłumaczył mi zastępca komendanta. – Chłopiec błąkał się, na widok radiowozu próbował nawet się kryć, policjanci zatrzymali go więc do wyjaśnienia. Nie miał dokumentów, jego odcisków palców nie było w bazie danych, ale kogoś z naszych tknęło i zajrzał do listy osób zaginionych. A tam, przy zdjęciach dzieci, których szukamy od wielu lat, są wygenerowane przez specjalny program komputerowy „postarzone” portrety. I tak wpadliśmy na pomysł, że to pani syn.
– Jak to możliwe, że dopiero teraz? – wydukałam.
Policjant ciężko westchnął.
– Zarówno jego stan, bo zauważyła pani z pewnością, że chłopiec jest skrajnie wycieńczony, jak i liczne blizny na ciele dają dużo do myślenia. Zabraliśmy go teraz do szpitala na zrobienie szczegółowej obdukcji, ale już można przypuszczać, że Adama przez minionych sześć lat więziono.
– Przypuszczamy, choć na razie to tylko teza robocza, że chłopiec był uwięziony gdzieś niedaleko, na pewno w tym mieście – słowa funkcjonariusza docierały do mnie jak przez mgłę. – Wskazywałby na to jego stan. Adam jest tak słaby, że po ucieczce nie uszedłby daleko.
W gabinecie wicekomendanta zapadło długie milczenie. I w końcu policjant odezwał się znowu:
– Bardzo liczymy, że uda się pani dotrzeć do jego wspomnień. Skłonić do opowiedzenia, gdzie był przetrzymywany. Nasz psycholog próbował dotrzeć do niego przez kilka godzin. Żadnego efektu. Cała nadzieja w pani.
Obdukcja przyniosła jeszcze więcej ponurych informacji. Nie mogłam tego unieść. Nie potrafiłam przetrawić. Odwiedzałam Adasia w szpitalu, siadałam przy jego łóżku i – tak jak w czasach, kiedy był pięciolatkiem – głaskałam po głowie. Wciąż nie odzywał się ani słowem i psycholodzy uprzedzali, że tak może być już na zawsze. Drzemiąca w nim ogromna trauma zamknęła mu usta, wyłączyła przerażające wspomnienia, sprawiła, że jego jaźń wycofała się w głębiny podświadomości.
Nie wiedziałam, co dalej
„Co dalej?” – zadawałam sobie pytanie. Patrząc na skuloną sylwetkę mojego dziecka, nie potrafiłam znaleźć w sobie radości z jego cudownego odnalezienia.
– Może powinnaś oddać go do ośrodka pomocy społecznej? – zasugerował Paweł. – Przynajmniej na jakiś czas.
– Wiesz dobrze, co dzieje się w takich przechowalniach! – wybuchłam. – Na pewno mu tam nie pomogą!
– To co chcesz zrobić? W szpitalu nie będą go trzymać w nieskończoność. Jesteś gotowa, żeby wziąć dzieciaka do domu? Przecież ty sama jesteś w psychicznej rozsypce! A on potrzebuje stałej opieki!
Pierwszy raz pokłóciłam się wtedy z Pawłem. Ale dobrze mi to zrobiło. Sprzeczka nareszcie wyrwała mnie z marazmu. I zdecydowałam – tak, zabieram syna do domu!
Mój narzeczony był wściekły. Zimno oświadczył, że wprawdzie nadal mnie kocha, ale w tej sytuacji trzeba będzie przesunąć nasz ślub. Bo niby jak wyobrażam sobie wesele? Z kiwającym się, milczącym trzynastolatkiem przy stole na honorowym miejscu?
Nie mogłam zrozumieć, dlaczego mężczyzna, który był dla mnie takim oparciem przez minione lata, nagle stał się taki bezduszny. Czy nie rozumie, co to znaczy odnaleźć zaginione dziecko? A może… był zazdrosny o Adama? Postanowiłam, że kiedy już syn wróci i zaaklimatyzuje się w moim domu, postaram się naprawić nasz związek. Tymczasem, z dnia na dzień, moja matczyna miłość budziła się z letargu. Adam w szpitalu wciąż milczał, ale coraz rzadziej zapadał w ten swój katatoniczny stan bujania się w przód i w tył, a nawet zdawało mi się raz i drugi, że mnie poznaje, że żywiej reaguje na mój dotyk.
Postanowiłam się z nim rozmówić
W końcu któregoś dnia w domu, pod wpływem impulsu – obierałam wtedy akurat dynię na zupę dla syna – postanowiłam rozmówić się z Pawłem. Może kiedy go zapewnię, że Adam nie będzie dla niego żadnym ciężarem ani konkurencją, nasze uczucie powróci?
Odłożyłam ostry nóż, zostawiłam dynię i sięgnęłam po komórkę. Zadzwoniłam do Pawła, ale nie odebrał. To jeszcze nic dziwnego, mógł mieć naradę lub spotkanie z klientem. Wystarczyło zaczekać, ale ja nie miałam już na to cierpliwości. Nie po to przełamywałam się przez kilkanaście dni, żeby z nim pogadać od serca, żeby teraz czekać choćby pół godziny dłużej. Musiałam iść.
Złapałam kluczyki od swojego auta i pojechałam do biura narzeczonego.
Dziewczyna w recepcji oczywiście mnie znała. Rozpromieniła się na mój widok i wyjaśniła, że prezesa nie ma w siedzibie firmy.
– A gdzie pojechał? – dociekałam.
– Na tę starą działkę budowlaną na obrzeżach miasta – wyjaśniła. – Wie pani, tę, której od kilku lat nie możemy jakoś sprzedać.
Nigdy tam nie byłam, ale tym razem postanowiłam znaleźć tam Pawła. Naprawdę miałam już dosyć tego dziwnego milczenia, które między nami zaległo. Recepcjonistka wytłumaczyła więc, jak tam dojechać, i uprzedziła, że to stary, rozgrzebany od lat plac budowy pełen starych baraków, jakichś piwnic, dołów i rozrzuconych materiałów budowlanych.
– Proszę tam uważać na każdy krok – ostrzegła. – Podobno łatwo się tam o coś potknąć i złamać nogę.
Miejsce znalazłam bez większego trudu. Obszerna działka otoczona była wysokim parkanem, ale bramę zastałam otwartą. Na ryglu wisiały łańcuch i kłódka, wiadomy znak, że niedawno ktoś ją otworzył. Zaparkowałam auto na ulicy i weszłam do środka. Rzeczywiście, rozległy teren zaśmiecony był pryzmami cegieł, stosami przerdzewiałych beczek, rdzewiejącym sprzętem budowlanym. Tu i tam wznosiły się też murowane baraki.
– Paweł! – zawołałam, rozglądając się, czy gdzieś nie stoi jego bmw.
Jego wozu nigdzie jednak nie było, ruszyłam więc na poszukiwania. Wciąż nawołując, zajrzałam do jednego baraku, drugiego… W trzecim, na którego skoblu także zwisała otwarta dopiero co kłódka, zauważyłam w betonowej podłodze otwartą klapę, a pod nią prowadzące w dół schodki. Czy mi się zdawało, czy sączyło się stamtąd wątłe światełko?
– Paweł? – powiedziałam i zaczęłam schodzić.
Owionął mnie zapach stęchlizny, woń potu, uryny, niemytego ciała. Tak pachniał w dniu znalezienia Adaś! Poczułam narastający lęk. Jakbym wkraczała do piekła. Zeszłam ze schodów i minęłam kolejne drzwi, także otwarte. Weszłam do niskiego pomieszczenia oświetlonego słabą żarówką. I zamarłam ze zgrozy.
Nie mogłam w to uwierzyć
Nie chcę wspominać, co zastałam w środku, ale jedno było pewne, Adam mógł być przetrzymywany Adam. Zupełnie nie rozumiałam dlaczego.
I wtedy usłyszałam, że otwierają się drzwi. Aż podskoczyłam! W progu stanął Paweł. W pierwszym odruchu chciałam do niego podbiec, przytulić się, podzielić swoim lękiem, ale… przypomniałam sobie, że to okropne miejsce, którego się tak przestraszyłam, było na jego działce. Tej, na którą od lat podobno nie może znaleźć kupca!
– A więc dowiedziałaś się – powiedział, patrząc na mnie zimnym wzrokiem.
– Dowiedziałam? Czego? – wciąż nie rozumiałam.
– Nie udawaj głupiej! – warknął. – Byłaś tam. Wchodziłaś do środka. Mam wszędzie zamontowane kamery uruchamiane przez czujniki ruchu, więc mam cię na nagraniach. Nie dasz rady się wytłumaczyć.
Dopiero wtedy zaczęło przejaśniać mi się w głowie. Przedmieścia… Dokładnie te, na których policja znalazła błąkającego się Adama.
Tymczasem Paweł kontynuował swój monolog:
– Że też akurat musiałem na chwilę wyjechać! Czyszczę to miejsce, zacieram ślady. Sukcesywnie wywożę dowody do zniszczenia. Jeszcze parę dni i policja niczego tam nie znajdzie. Nie znalazłaby i ciebie, gdybym cię tam zastał.
– To ty więziłeś Adasia! – nareszcie mnie olśniło.
Popatrzył na mnie kpiącym wzrokiem. Poczułam ból i pociemniało mi w oczach. Już myślałam, że zemdleję, kiedy ucisk osłabł. Ujrzałam Pawła leżącego na ziemi. Nad nim stał mój syn. Miał oczy wielkie jak spodki, cały się trząsł. Wyjęłam mu z zesztywniałych palców nóż, odrzuciłam daleko i mocno przytuliłam synka. Wtedy usłyszałam jego pierwsze słowa od czasu odnalezienia:
– Mamo… Tęskniłem…
Pawła zabrała karetka w asyście policji. Rana, którą zadał Adaś nie była śmiertelna. A teraz mnie czeka rozmowa z Jackiem, który musi na nowo poznać swojego syna.