Moja przyjaciółka Danka często zaprasza mnie na różne imprezy w klubie seniora. Rzadko z nią chodzę, bo tłum i hałas mnie niepokoją i męczą. Tamtego dnia dałam się jednak zaciągnąć, bo miał się odbyć wykład podróżnika połączony z prezentacją zdjęć i podpisywaniem jego książki. Czyli nic szalonego i hałaśliwego. 

Sala nie była duża, może na pięćdziesiąt osób. Prawie wszystkie miejsca były zajęte przez takich jak ja emerytów. Usiadłyśmy w piątym rzędzie. Na niewielkim podwyższeniu, nieco z boku, stał już stolik z laptopem, a przy nim krzesło. Na ścianie wisiał wielki biały ekran, na którym, jak się domyśliłam, miały być wyświetlane zdjęcia. 

Dokładnie o osiemnastej do sali weszła kierowniczka klubu oraz zaproszony gość. Wysoki, chudawy mężczyzna koło siedemdziesiątki, o ogorzałej od wiatru i słońca pociągłej, przystojnej twarzy. Lśniły w niej lodowato niebieskie oczy. 

Mocno szpakowate włosy miał długie i związane w kitkę. Przywitał się, błysnął olśniewającym uśmiechem, a potem niskim aksamitnym głosem zaczął opowiadać o wyprawie do Afryki.

Na ekranie pojawiły się pierwsze zdjęcia

Ja jednak nie widziałam afrykańskich miast ani ciemnoskórych mieszkańców egzotycznego kontynentu. Przed moimi oczami pojawiły się błękit Adriatyku i wąskie uliczki chorwackiej mieściny. Na wzgórzu pysznił się wielki, kamienny zamek, który przerobiono na luksusowy hotel dla zagranicznych gości.

Był rok 1985. Chorwacja wciąż była częścią Jugosławii, ale coraz głośniej mówiono tu o secesji. Sztuczny twór, trzymany w kupie jedynie osobowością Tito, rozpadał się od dnia jego śmierci. 

Zewsząd zlatywały się sępy, żeby być na miejscu, gdy będzie już można wyszarpnąć dla siebie kawałek smakowitego tortu. Tamtego lata przyjechałam z mężem do tego pięknego hotelu na trzytygodniowy wypoczynek. To znaczy ja miałam wypoczywać, a Jacek miał załatwiać tu jakieś interesy. Z ludźmi, którzy też zatrzymali się w tym hotelu z żonami dla niepoznaki. Byłyśmy parawanem, za którym nasi mężowie prowadzili niebezpieczne gry. 

Zobacz także:

Niewiele wiedziałam o pracy Jacka i nie chciałam wiedzieć. Moim życiowym zadaniem było być jego żoną, opiekować się domem i później dziećmi. Pasowało mi to, nie miałam ambicji większych niż rola dobrej żony i matki. Byłam szczęśliwa, że mój mąż mnie nie bije (jak mój ojciec mamę) ani psychicznie się nade mną nie znęca (jak szwagier nad moją siostrą). Moje małżeństwo było chłodne, pozbawione silniejszych uczuć. Dla męża byłam niczym mebel, czasem bardziej, czasem mniej użyteczny. Cieszyło mnie to. Nigdy nie marzyłam o wielkiej miłości czy namiętności. Zainteresowanie mężczyzny kojarzyło mi się z bólem i niebezpieczeństwem. 

Drugiego dnia pobytu poznałam M. Przedstawiono mi go jako niemieckiego biznesmena polskiego pochodzenia. Ucałował lekko moją dłoń, powiedział jakiś komplement, którego nie zrozumiałam, bo zmieniłam się w żonę Lota pod wpływem gromu z jasnego nieba. W jednym mrugnięciu powiek, w jednym uderzeniu serca, zakochałam się. Pierwszy raz w życiu. Potężnie. Nagle wszystko to, co myślałam o sobie, co uważałam za część mojej osobowości – aseksualność, chłód, obojętność wobec drugiej płci i niechęć do silniejszych emocji – okazało się zwykłą bzdurą. Po prostu nigdy nie spotkałam właściwego mężczyzny. 

I wreszcie tu był. Tylko że nie zrobiłam na nim żadnego wrażenia… 

Kiedy ja płonęłam, on już witał się z inną żoną, całował ją w rękę i prawił kolejny obojętny komplement.

Przez następne trzy tygodnie żyłam jak na huśtawce. Chwile ekstazy – gdy byłam przy nim, gdy słyszałam jego głos, gdy przesuwał po mnie spojrzeniem – przeplatały się z piekłem odtrącenia i świadomością, że ta miłość nie ma żadnych szans. 

Z ledwością przebijało się do mojej świadomości, że w hotelu trwa jakaś rozgrywka, w której biorą udział i mój mąż, i M. Atmosfera była dziwnie napięta, a nawet nerwowa. Dla mnie jednak było ważne, że mijają kolejne dni i zbliża się czas wyjazdu. I pożegnania. Na samą myśl chciało mi się wyć z rozpaczy. Ale, jak zawsze, przybierałam na twarz maskę spokoju i byłam poukładaną i wierną żoną…  

W ostatni wieczór miało się odbyć przyjęcie pożegnalne, ale Jacek stwierdził, że lepiej, żebym nie wychodziła z pokoju. Jak powiedział: „Negocjacje wejdą w ostatnią fazę i może zrobić się nieciekawie”. 

Nie wiedziałam, co miał na myśli, ale nawet gdyby mnie to interesowało, i tak by mi nie powiedział. Pomyślałam, że to i lepiej. Nie mogłam zasnąć. Okno było otwarte na oścież, do środka wpadała wilgotna, ciepła morska bryza. Z głębin hotelu dobiegały dźwięki muzyki. 

Gdzieś tam M. tańczył z kobietami, obejmując je silnymi ramionami…

Dlaczego nie tańczył ze mną? Dlaczego nie mogłam poczuć na sobie jego dłoni? Jego gorącego spojrzenia? Zwinęłam się na łóżku, czując przenikające mnie tęsknotę i pragnienie. Serce bolało, krwawiło… 

Nie wytrzymałam. Wstałam, ubrałam się i wyszłam z pokoju. Musiałam znów go zobaczyć, choćby z daleka. Ostatni raz. Zapamiętać jego twarz, błysk oczu, kształt ust, by potem do końca życia móc je wspominać. Wyobrażać sobie…

Byłam w przedziwnym stanie psychiczno-emocjonalnym. Jestem pewna, że gdybym natknęła się na niego w korytarzu, a on wyciągnąłby do mnie rękę, poszłabym za nim, gdziekolwiek by mnie zaprowadził. Na koniec świata, do piekła, na zawsze. Byłam śmiertelnie zauroczona, zakochana miłością pierwszą, wszechogarniającą.

Przechodząc na pierwszym piętrze obok szklanych drzwi wiodących na szeroki taras zwieszający się nad wysoką nadmorską skarpą, usłyszałam dochodzący z niego podniesiony głos M. A potem pełen groźby głos innego mężczyzny. 

Nic nie rozumiałam, mówili po niemiecku. Powoli odchyliłam drzwi i wyjrzałam – mężczyźni siłowali się. Pierwszy raz w życiu widziałam na żywo walkę. Nagle ten drugi mężczyzna tak uderzył M. w szczękę, że ten poleciał do tyłu, upadł na plecy i znieruchomiał. Stracił przytomność. 
Chciałam krzyknąć, ale głos uwiązł mi w gardle. Wtedy ten facet wyjął spod poły marynarki pistolet. Z drugiej wewnętrznej kieszeni wyciągnął długą metalową tuleję i zaczął nakręcać ją na lufę pistoletu. Tłumik! 

Zrozumiałam, że zamierzał zastrzelić M. 

Ta myśl była jak iskra, która coś we mnie podpaliła – gniew, niezaspokojone uczucia, skłębione w duszy pragnienia, które były uśpione, stłamszone… Naprawdę nie wiem, co się wtedy ze mną stało, ale nagle z kobiety, która nie ma w sobie odrobiny życia i woli (według mojego ojca i męża), zmieniłam się w kulę energii. Runęłam w milczeniu na mężczyznę. Pochylona, uderzyłam głową w jego plecy z całej siły rozpędzonego ciała. Krzyknął zaskoczony, rozłożył ręce, potknął się o ciało M., uderzył brzuchem o niską barierkę. Stracił równowagę. A wtedy ja – skąd mi to przyszło do głowy, do dziś nie wiem – chwyciłam jego lewą nogę i podciągnęłam mocno do góry.

Mężczyzna z krzykiem przeleciał przez barierkę i runął w dół skarpy, prosto na skały, o które uderzały morskie fale. 

Zdusiłam bulgocący we mnie krzyk. Odwróciłam się i niemal natychmiast zapomniałam o niedoszłym zabójcy. On był nieważny. 

Uklękłam przy M. Wciąż był nieprzytomny. Drżałam, choć nie wiem, co było tego przyczyną. Szok po tym, co zrobiłam? A może to, że wreszcie miałam obok siebie mężczyznę, którego kochałam? Że mogłam go dotknąć? Przesunęłam palcami po gładko ogolonym policzku od oczu aż do zmysłowych ust. Przełknęłam ślinę. 

Wszystko znikło, cały świat. Byłam tylko ja i on

Jak przyciągnięta magnesem, pochyliłam się i przycisnęłam usta do jego ust. Na ulotną chwilę. Moje serce niemal wyskoczyło z piersi. Jęknął, poruszył się. 

Jego wargi drgnęły i dla mnie to było tak, jakby oddał pocałunek. Nigdy wcześniej nie czułam takiej rozkoszy. Ale on odzyskiwał przytomność. Nie mógł mnie zobaczyć. Wróciły mi rozum i rozsądek, choć nie wiem, czy powinnam to błogosławić czy przeklinać. Jak by się potoczyło moje życie, gdybym została? Ale stało się, jak się stało. Wyprostowałam się i uciekłam z tarasu.

Nie wiem, co było dalej. Nie ujrzałam już M., mąż po śniadaniu kazał mi się spakować i wyjechaliśmy. Wróciłam do mojego bezpiecznego, spokojnego świata. Opiekowałam się Jackiem do jego śmierci. Wychowałam dwoje fajnych dzieci. Do dziś mam opinię najłagodniejszej kobiety na świecie, która nie jest w stanie nawet muchy zabić. 

Nigdy nikomu nie zdradziłam sekretu. Tymczasem M. skończył prelekcję. 

Posypały się pytania. Na koniec podziękował, błysnął uśmiechem, który zauroczył połowę słuchaczek (i pewnie kilku słuchaczy). Stanęłam w kolejce z książką w dłoni po autograf. 

– Dla kogo mam napisać? – spytał i spojrzał na mnie lodowo błękitnymi oczami. 

– Dla Łucji – odparłam.

Nie odwracał wzroku. 

Brwi lekko się zmarszczyły. 

– Czy my się kiedyś nie spotkaliśmy? – w jego głosie pobrzmiewała niepewność. 

Przez moment miałam chęć krzyknąć: „Tak, to dzięki mnie żyjesz”. Ale to byłoby głupie, prawda?  

Z pewnością nie. Zapamiętałabym.