„Odsiedziałem swoje i chciałem zacząć nowe, uczciwe życie. Za paskudną przeszłość trzeba jednak stale płacić”
„Próbowałem się bronić, ale pozostali się wnerwili. W więzieniu nieraz miałem nieporozumienia z innymi osadzonymi, ale tak mocno jeszcze nigdy nie oberwałem. Straciłem przytomność i ocknąłem się dopiero w szpitalu. Niedługo po tym, jak otworzyłem oczy, przyszli policjanci”.
- Adam, 40 lat
Odsiadkę skończyłem trzy miesiące wcześniej. Marzyłem, żeby wrócić do rodzinnego miasta, roztopić się w tłumie, stać się jednym ze zwykłych ludzi chodzących po zwykłych ulicach, a nie tylko po spacerniaku.
Chciałem normalnie żyć
Musiałem odbębnić wyrok od deski do deski, jako że skazano mnie w warunkach recydywy, a sąd penitencjarny nie okazał się łaskawy. Nie miałem o to do nikogo pretensji, w końcu sam sobie wybrałem taki los. Znalazłem robotę u pewnego mechanika, który nie zadawał zbyt wielu pytań, lecz w zamian oczekiwał, że nie zacznę się upominać o świadczenia pracownicze. Na samochodach znałem się chyba lepiej od niego, płacił oficjalnie grosze, ale resztę dostawałem co tydzień pod stołem. Musiałem się jeszcze rozejrzeć za jakimś lokalem. I wszystko szło całkiem nieźle, lecz pewnego dnia szef zawołał:
– Adaś, ktoś do ciebie!
Zdziwiłem się. Kto mógł mnie odwiedzić? Od wyjścia nikogo nie poznałem na tyle, żeby do mnie przychodził. Tknęło mnie złe przeczucie – i słusznie. Przed warsztatem czekali Chmura z Bartoszem i Skowronem.
– A ty co tak starych przyjaciół unikasz, Ziutek?
Ziutek to była moja ksywa. Ochrzczono mnie Adam Józef, komuś się z tym wygadałem i nazwano mnie zdrobnieniem tego drugiego imienia, którego nie cierpiałem. Tak już bywa.
– Nie unikam – odparłem nieco niezgodnie z prawdą. – Ale faktycznie na spotkania też nie mam ochoty.
– Nieładnie – Chmura pokręcił głową. – A my, widzisz, mamy dla ciebie robotę. Lepiej zarobisz niż w tej dziupli.
– To nie dziupla – mruknąłem.
– Tym gorzej – zarechotał Skowron.
Nie cierpiałem typa od zawsze. Był brutalny i bezmyślny.
– Nasz Ziutek zasuwa jak frajer.
Starzy kumple nie zapomnieli o mnie
– Zamknij się – fuknął na niego Chmura. – Widać się pogubił. Na pewno się ucieszy, jak usłyszy, co dla niego mamy.
– Posłuchajcie – powiedziałem spokojnie, chociaż zaczęło mnie już ponosić. – Nie chcę wracać do starych czasów. Postanowiłem, że nie będę świrować, chcę żyć jak człowiek.
– Żyć jak człowiek – burknął Bartosz. – Co ty bredzisz? Chcesz się pitolić za marną pensyjkę? Weź się walnij w łeb.
– Spadajcie! – wreszcie nie wytrzymałem. – Więcej nie dam się wrobić. Pamiętacie, że garowałem też za was? Gdybym cokolwiek powiedział, dostałbym ze trzy lata mniej.
– Nie napinaj się tak – upomniał mnie Chmura. – Każdy z nas zrobiłby to samo. Jesteśmy kumplami.
– Kumplami? – parsknąłem wymuszonym śmiechem.
– Jakoś nie przypominam sobie, żebym dostał od któregoś z was paczkę, nie mówiąc o przyjściu na widzenie chociaż wtedy, kiedy jeszcze siedziałem w naszym pierdlu. Postanowiłem żyć na własny rachunek.
Chmura patrzył na mnie podejrzliwie.
Nie chciałem wrócić do więzienia
– Mamy dla ciebie robotę – powtórzył. – Dobrą robotę. Wysilisz się przez parę dni, a potem nie będziesz musiał pracować nawet przez rok, albo i dwa.
– Kiedy ja chcę pracować – odparłem, opanowując się.
– A teraz do widzenia, muszę wracać do warsztatu.
Chmura zastąpił mi drogę, spojrzał głęboko w oczy. Mierzyliśmy się przez chwilę spojrzeniami, wreszcie doszedłem do wniosku, że to bez sensu, i odwróciłem wzrok.
– Zmiękłeś w tym kiciu – rzekł.
– Właśnie tak się stało – wzruszyłem ramionami. – Kiedyś bym wam nie odmówił.
– Mamy pogadać z twoim majstrem? – spytał Bartosz. – Na pewno się ucieszy, kiedy usłyszy, że zatrudnił starego garusa i złodzieja samochodów.
– Proszę bardzo. Idźcie do niego, na pewno będzie zdruzgotany i zwolni mnie natychmiast – zaszydziłem.
Nie doczekałem się z ich strony żadnej reakcji, więc naparłem na Chmurę. Odsunął się z ociąganiem, a ja poszedłem do uchylonych drzwi. Czułem na plecach ich spojrzenia, wwiercały się we mnie i dosłownie paliły.
– Jeszcze cię znajdziemy! – zawołał Chmura.
– Nie strasz, nie strasz, bo się… wiesz – rzuciłem przez ramię i pokazałem mu środkowy palec w klasycznym geście.
– Masz przesrane! – dodał Bartosz.
Mój palec pozostał więc w wiadomej pozycji jeszcze dłużej.
– Przeszłość się odezwała? – zapytał szef, kiedy wróciłem.
Musiał obserwować moje spotkanie z byłymi koleżkami.
– Odezwała – potwierdziłem.
Może majster robił machlojki z płatnościami i rąbał jak umiał urząd skarbowy, ale w sumie człowiek był porządny. Mały warsztat musi kombinować albo na uczciwym traktowaniu klientów, albo urzędasów. Wolałem to drugie, podobnie jak mój pracodawca. Są też ciułacze, którzy oszukują wszystkich, ale u takiego bym nie chciał pracować.
Dostałem bolesne ostrzeżenie
To nie były czcze groźby ze strony moich dawnych kumpli. Dorwali mnie kilka dni później. Nie osobiście. Przysłali czterech młodych karków, których zupełnie nie znałem, najwyraźniej nowy narybek.
– Pozdrowienia od Chmury – padł tekst, a potem…
Próbowałem się bronić, jednego nawet zdołałem strzelić tak, że się zalał krwią, ale pozostali tym bardziej się wnerwili. W więzieniu nieraz miałem nieporozumienia z innymi osadzonymi, ale tak mocno jeszcze nigdy nie oberwałem. Straciłem przytomność i ocknąłem się dopiero w szpitalu. Niedługo po tym, jak otworzyłem oczy, przyszli policjanci.
– Czy zna pan sprawców? – padło pytanie.
– Nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– A czy wie pan, kto ich nasłał na pana?
– Nie mam pojęcia – odpowiedziałem niezgodnie z prawdą.
– A mnie się zdaje, że pan coś wie – naciskał policjant.
– Co się panu zdaje, to już nie moja sprawa – odparłem.
– Nie znam tych ludzi, nie wiem, dlaczego zostałem pobity, nawet portfela mi nie zabrali.
– Gdyby zabrali, też by się chyba nie obłowili – zauważył drugi gliniarz.
Chciałem skinąć głową na potwierdzenie, ale kark przeszył ból i tylko jęknąłem.
– Widocznie to byli jacyś idioci, którzy nie wiedzieli, kogo okraść – powiedziałem po chwili, bo na parę sekund odebrało mi głos.
Nie zamierzałem nikogo wydać
Próbowali mnie jeszcze brać pod włos z tej i tamtej strony, nie zamierzałem jednak sypać kolegów, chociaż nie chciałem mieć z nimi już nic do czynienia.
– Panie Adamie – westchnął wreszcie starszy stopniem.
– Przecież oni nie dadzą panu spokoju. Myśli pan, że nie wiemy, o co chodzi?
– A wiecie? – udałem zdziwienie.
Uśmiechnął się i przedstawił swój pogląd na sprawę.
– Uważamy, że zgłosili się do pana z propozycją nie do odrzucenia, a pan odmówił. Rozmawiałem z pana kuratorem, a on twierdzi, że naprawdę postanowił pan skończyć z łamaniem prawa. Popytaliśmy też właściciela zakładu, w którym pan pracuje. Opowiedział nam o wizycie trzech szemranych typów i że wrócił pan z rozmowy mocno zdenerwowany.
– Coś się majstrowi pomyliło – odpowiedziałem z trudem.
Mówienie zaczęło mnie męczyć, zachciało mi się spać.
– To byli zwykli klienci. Powiedziałem im tylko, że jesteśmy zawaleni robotą i nie możemy przyjąć ich samochodów.
Policjant roześmiał się cicho.
– Niezły bajer, panie Adamie. Pytanie tylko, dlaczego nie poszli z tym do właściciela warsztatu.
– Widocznie coś im się pomyliło – powiedziałem.
Policjant chciał o coś jeszcze zapytać, na szczęście wszedł lekarz i oznajmił, że wystarczy tego przesłuchania.
– Pacjent musi odpocząć. Nigdzie nie ucieknie, zdążycie jeszcze z nim porozmawiać.
Policjanci nie byli zadowoleni, ale poszli sobie, a ja mogłem wreszcie odpocząć.
Dochodziłem do siebie
Ze szpitala wyszedłem po dwóch tygodniach, jednak do pracy nie mogłem jeszcze chodzić. Szef przez ten czas przyjął nowego mechanika, ale powiedział, że kiedy wyzdrowieję, znajdę u niego zatrudnienie. W dodatku dorzucił mi parę stów w ramach czegoś w rodzaju chorobowego. Chyba zależało mu na moim powrocie. W sumie nie powinienem się dziwić, bo pracowałem szybko i dokładnie.
Lata spędzone w dziuplach, gdzie trzeba było się spieszyć, zrobiły swoje. Miałem wyjątkową wprawę w rozbieraniu i składaniu samochodów. Majstrowi zdjęcie błotnika zajmowało kilkanaście minut, ja to robiłem w pięć albo nawet szybciej. Silniki też umiałem rozkładać bardzo szybko. Nieraz trzeba było zrobić jakiś remont przez puszczeniem wozu dalej.
Dopadli mnie znowu
Szedłem skrótem obok parku przy szkole, a oni czekali na ławce. Początkowo nawet nie zwróciłem na nich uwagi, dopiero kiedy wstali, rozpoznałem twarze. Pofatygowali się osobiście.
– No to pora pogadać poważnie – oświadczył Chmura, po czym sięgnął do kieszeni.
Wiedziałem, że tym razem mogę się nie wywinąć. Wywiązała się bijatyka, gdzieś w powietrzu usłyszałem świst noża. Nie chciałem oberwać, więc musiałem się bronić. Kilkanaście minut później uciekałem, ile sił w nogach, nie patrząc nawet, dokąd biegnę, byle dalej od tamtego miejsca, w którym zostawiłem dwóch leżących na trawniku ludzi. Mijałem nielicznych o tej porze przechodniów, którzy spoglądali na mnie ze zdumieniem. Wprawdzie w mieście często można spotkać biegaczy, jednak mało który wyraźnie kuleje.
Uspokoiłem się nieco, zwolniłem i przeszedłem do truchtu. Potem przystanąłem, ciężko dysząc. Przebiegłem ponad pół kilometra, co zdawało się bezpiecznym dystansem. Nie mogłem tamtych tak zwyczajnie zostawić. Wyjąłem telefon, który zabrałem Chmurze. Nie mogłem przecież zadzwonić ze swojego, bo policja zaraz by mnie namierzyła.
– Dzień dobry – powiedziałem do operatora. – Chciałbym zgłosić pobicie. Dwóch ludzi leży w parku przy liceum.
Zakończyłem rozmowę, wytarłem dokładnie telefon i wrzuciłem go do najbliższego kosza. W więzieniu można się sporo nauczyć, a ja miałem niezłą wiedzę kryminalną już wcześniej. Po ośmiu latach wymieniania doświadczeń z towarzyszami niedoli wiedziałem o wiele więcej niż przedtem. Inna sprawa, że szczerze i z całego serca nie zamierzałem nabytej wiedzy wykorzystywać.
Rozejrzałem się, a potem wybrałem najkrótszą drogę do domu. Musiałem się spieszyć, zanim do reszty ferajny dotrze, co się stało. Nie spodziewałem się zrozumienia po dawnych kumplach. To, że się broniłem, nic dla nich nie znaczyło. A jeśli Chmura z Bartoszem się wyliżą, na pewno spróbują mnie jeszcze dorwać.