Reklama

Uśmiechaliśmy się do siebie. Wyciągnęłam dłoń i przesunęłam palcami po szorstkim od zarostu policzku. Muzyka sączyła się cichutko, dywan tłumił kroki. Tańczyliśmy niespiesznie, kołysząc się do nastrojowej muzyki. Odchyliłam się, przegięłam, wiedziałam, że nie pozwoli mi upaść. Złapał moje pośladki i przytrzymał, przycisnął. Zaczęło mi się spieszyć. Tak, mocniejszy rytm, szybsze tempo, szum w głowie! Tak, tak…

Reklama

Nie… Znowu!

Obudziłam się podniecona i przestraszona zerknęłam w bok. Leszek leżał na wznak i ciężko posapywał. Zdziwiłby się, gdyby mógł zajrzeć w moje sny. Sapał coraz bardziej; szczerze mówiąc: chrapał. W życiu by mi nie uwierzył, prędzej by się obraził, ale chrapał jak moja babcia. Albo jakby miał dostać nazajutrz kataru. Oby nie. Facet z katarem jest bardziej marudny niż trzylatek, a Leszek nie był pod tym względem wyjątkiem, wręcz przeciwnie.

Kilka godzin później z niespokojnego snu wyrwało mnie głośne kichnięcie.

– Cześć, skarbie – usłyszałam nosowe powitanie. – Możesz zrobić mi herbatkę? – Leszek przeciągnął się i podrapał po brzuchu. – Z cytrynką i miodem. Chyba przeziębionko mnie jakieś bierze…

– Jasne – mruknęłam, zsuwając się z łóżka.

Jego skłonność do zdrobnień była irytująca, ale skoro dostał kataru, darowałam sobie docinki. Kłótnia z samego rana nikomu nie wyszłaby na zdrowie.

– A jakieś kromeczki mi już nie przysługują? – przymilił się, gdy postawiłam kubek na stoliczku nocnym.

Bez słowa cofnęłam się do kuchni i po minucie wróciłam z talerzykiem kanapek.

– Bez ogórka i pomidorka…

– Leszek – ostrzegłam go.

– Przecież nic nie mówię – przybrał cierpiętniczą minę, ale wytrzymał w milczeniu kilka sekund. – Jednak kiedy ty chorowałaś, nie musiałaś żebrać o jedzenie. Dogadzałam ci, jak mogłem!

Wyszłam z pokoju, żeby mu nie powiedzieć czegoś przykrego. Może u niego przeziębienie wywoływało amnezję, ale ja doskonale pamiętałam, jak stękał, gdy musiał pozmywać czy zrobić zakupy. Śniadanie szykowałam sobie sama, bo on się spieszył. Na obiad serwował mi zupkę z torebki albo hamburgera, którego kupował po drodze z pracy. Na kolację zaś przyrządzał swoje ukochane szparagi. Mdliło mnie od samego zapachu. Przez tydzień choroby schudłam dwa kilo. Zamiast narzekać, powinnam mu właściwie podziękować… Uśmiechnęłam się mimo woli, bo jakbym go słyszała. Leszek zwykł interpretować fakty na swoją korzyść.

Jemu z tobą wygodnie

Skończyłam krojenie pomidora i sięgnęłam po ogórka. Zrobiłam to bez zastanowienia, nóż jakby sam ciął warzywa na plasterki. Gdy to sobie uświadomiłam, zastygłam z ostrzem nad deską. Wstrząsnęło mną odkrycie, że dogadzam Leszkowi na zasadzie odruchu. Więcej – zgadzam się z nim i unikam kłótni, jakby to mnie bardziej zależało na tym związku. Dotąd uważałam, że oboje jesteśmy po równi zaangażowani. Nawet starłam się o to wczoraj z Judytą. Myślałam, że wyciągnęła mnie do pubu, żeby poplotkować, pożalić się na facetów. Więc poskarżyłam się, że Leszek, choć znamy się od trzech, a mieszkamy razem od dwóch lat, unika rozmów o przyszłości.

– Powoli zamieniam się w kurę domową z dwudziestoletnim stażem. Piorę mu, gotuję, podaję termofor, gdy boli go brzuszek, a on… – wzruszyłam ramionami.

– Nie chce zrobić z ciebie uczciwej kobiety? – dokończyła Judyta. – Niby po co? Skoro bez obrączki już mu dałaś, co chciał – zdegustowana pokręciła głową. – Czemu ty mu na to pozwalasz?

– Niby na co? – udałam, że nie wiem, o czym mówi.

– Żeby traktował cię służącą, matkę i nałożnicę w jednym. Podaj, przynieś, pozmiataj, dopieść i zaspokój. A wszystko w zamian za nadzieję, że w końcu dojrzeje do małżeństwa i ojcostwa. A ty mu wierzysz, bo jesteś głupia.

– Chyba mnie obrażasz – obruszyłam się.

– Więc czemu z nim jesteś? Zastanowiłaś się kiedyś?

– Bo… miło nam razem, bo to dobry człowiek… – zabrzmiało bardziej jak pytania niż stwierdzenia. – Bo ma fajną pracę, własne mieszkanie, kochającą rodzinę, bywa zabawny… – zabrzmiało jeszcze gorzej. – Bo go kocham – poprawiłam się. – A on mnie.

Judyta zaśmiała się gorzko.

– Jemu z tobą wygodnie – skomentowała. – A ty masz trzydziestkę na karku, dziewięć siwych włosów i rozstępy na udach – dodała okrutnie, wykorzystując moje własne zwierzenia przeciw mnie. – No a jak tam u was z seksem? – rzuciła na koniec pytanie pogrążające.

– Świnia z ciebie! – zezłościłam się. – Zazdrościsz mi, że ja kogoś mam, a ty nie!

– Celina, co ty gadasz? Zaczekaj! – wołała za mną, gdy pospiesznie opuszczałam pub.

Byłam wściekła jak diabli. Przez godzinę. Potem zaczęłam się zastanawiać i pojawiły się wątpliwości. Komu bardziej zależało: mnie czy Leszkowi? I czy w prawdziwie partnerskim związku w ogóle pojawiałby się taka kwestia? W porządku, nie lubiłam kłótni – od czasów piaskownicy wolałam ustąpić, niż pobić się na łopatki – ale tu szło o moje życie, a nie budowanie zamków z piasku. Chyba powinnam się zbuntować.

Co do seksu, to Judyta wiedziała, gdzie uderzyć. Leszek miał wyjątkowo małe wymagania. Jego fantazje erotyczne nigdy nie wykraczały poza łóżko i klasyczną pozycję. Wiem, że ważniejsze od seksu są lojalność, przywiązanie, przyjaźń, choć… mogłam jedynie zgadywać, które z tych uczuć trzyma Leszka przy mnie. Bo nie dzika namiętność. Jasne, nawet w najbardziej udanym związku atrakcyjność seksualna z czasem słabnie. Z czasem, ale nie już po trzech latach!

A może zwyczajnie lubiłam się umartwiać? Jak z tymi szparagami. Nie znosiłam ich od małego i nie przeszło mi, kiedy dorosłam. Wszyscy, którzy mnie znali, o tym wiedzieli; wszyscy z wyjątkiem Leszka. Trochę sama zawiniłam. Kiedy się poznaliśmy, zabrał mnie do eleganckiej restauracji, gdzie na przystawkę zamówił szparagi w szynce. Przełamując wieloletnie opory, spróbowałam. Przełykałam bardzo szybko, by nie poczuć smaku. Widać stan zakochania uskrzydla, bo zjadłam całą porcję, i po tym wyczynie Lechosław radośnie uznał, że podobnie jak on kocham szparagi. Niby żaden powód do rozpaczy; szparagi to nie marchew, przez większość roku są bardzo drogie. Niestety maj radykalnie odmienia sytuację. Następuje wysyp paskudztwa i ciągnie się do czerwca. Można je kupować na pęczki!

Nagle mnie olśniło!

I Leszek to robił, po czym pełen zachwytu znosił je do domu – cienkie, grube, krótkie, długie, białe, zielone, na zupę i na wykwintne danie. A ja, by dogodzić mojemu „panu i władcy”, nauczyłam się je przyrządzać. Mogłabym wygrać konkurs kulinarny w tej kategorii. Czyżbym była masochistką? Nie, chyba nie... Po prostu chciałam sprawić ukochanemu przyjemność. Swoim własnym kosztem? Już bez przesady… Kiedy inne wykręty zawodziły, „wspaniałomyślnie” rezygnowałam ze swojej porcji na jego korzyść.

Bywało, że czułam się paskudnie, jak oszustka. Dlaczego zwyczajnie nie powiem mu prawdy? Irytacja zaczęła przechodzić w złość. Od dwóch dni biegałam wokół Leszka, który zachowywał się jak chory na ospę przedszkolak: albo marudził, albo narzekał, że się nudzi. Byłam pielęgniarką i damą do towarzystwa w jednym.

– Celinko, skarbie, poczytasz mi? – dobiegł mnie cichy głos.

– Właśnie szykuję kolację! – odkrzyknęłam z kuchni. – Pooglądaj sobie film!

– Oczy mnie już bolą od telewizji! Poczytaj mi, proszę. Masz taki kojący głos…

Próbował mnie podejść, rozmiękczyć. Nie tym razem. Stanęłam przed nim.

– Albo czytam, albo robię sałatkę szparagowo-jajeczną. Wybieraj.

– Może najpierw skończ jedno, a potem zacznij drugie, co? – uśmiechnął się słodko.

Nie podziałało. Więc się obraził. Do tego stopnia, że nie zjadł kolacji. Poszliśmy spać, nie odzywając się do siebie. O kochaniu też mogłam zapomnieć. Koń poniósł. Gnał przed siebie, ale w ogóle się nie bałam. Moje biodra idealnie wpasowywały się w rytm jego galopu. Przeszedł w cwał. Chciałam więcej, mocniej, szybciej… Wpiłam kolana w jego boki. Skoczył, poczułam spazm, drugi, trzeci… Przeszyło mnie od czubków palców po koniuszki włosów. Boże święty… Dyszałam ciężko, ogarnięta mieszanką wstydu i rozkoszy. Znowu kochałam się we śnie. Koń, na którym pędziłam ku zatraceniu, miał twarz i ciało naszego sąsiada. Wcześniej wcielał się w nauczyciela tańca, nieznajomego z windy, konduktora, który przyłapał mnie bez biletu…

Spojrzałam na Leszka. Księżyc osrebrzył jego twarz. Nie pomogło, nie dodało mu to blasku. Chrapał z na wpół otwartymi ustami i kapką śliny na brodzie. Nagle mnie olśniło. Nie kocham go! Wierzyłam, że nam się uda, bardzo tego pragnęłam, więc przymykałam oczy na wiele spraw. Miłość wymaga wzajemności. Stoimy na dwóch brzegach rzeki i budujemy most, głęboko wierząc, że spotkamy się pośrodku. Problem w tym, że Leszek nawet nie zaczął budowy. Zastał mnie rankiem, jak pakuję swoje rzeczy.

– Dokąd się wybierasz?

– Z powrotem do rodziców. Już do nich dzwoniłam.

– Rzucasz mnie?! Dlaczego?

Wiele słów cisnęło mi się na usta, coś o braku uwagi, czułości, szacunku… Tylko po co? I tak by nie zrozumiał albo udał, że nie rozumie.

– Wyjaśnij! – zażądał.

Reklama

– Bo nie lubię szparagów.

Reklama
Reklama
Reklama