Doktora nie było od kilku dni. To coś więcej niż przerwa w dyżurach – pomyślałam. 

– Może ma urlop? I zaraz zaczęłam się zastanawiać, z kim na ten urlop wyjechał. Że nie miał żony, to wiedziałam. Agata, moja zmienniczka, wiedziała wszystko o wszystkich.

– Doktor K. ma trzydzieści osiem lat, nie jest żonaty, żadnych dzieci – poinformowała mnie, jak zawsze zastrzegając, że nie może mi zdradzić, skąd to wszystko wie, bo „ktoś miałby spore kłopoty”.

Byłam niemal pewna, że tym kimś była starsza pani z działu kadr, której Agata odkładała porcje najszybciej kończących się dań takich jak jedyne w swoim rodzaju pierogi ruskie czy cielęcinka w grzybach.

Od razu wpadł mi w oko

W szpitalnym bufecie pracowałam od trzech lat, a w doktorze K. kochałam się od… no, od trzech lat. A konkretnie od pierwszego słowa, jakie do mnie wypowiedział. Pewnie było to zwykłe „dzień dobry”, nie pamiętam już, ale wiem, że od tamtej pory każdego dnia biegłam do pracy, w końcu ciężkiej i żmudnej, podekscytowana i szczęśliwa, bo wiedziałam, że go tam spotkam.

On nawet mnie nie zauważał. Ot, byłam dla niego dziewczyną z bufetu, która podawała mu kawę – zawsze to było espresso z odrobiną mleka bez laktozy – albo danie dnia. Jasne, był dla mnie uprzejmy, czasem żartował, czasami o coś pytał i mogłam wymienić składniki risotta, ale wiedziałam, że nie jestem kobietą, na którą taki mężczyzna jak on zwróciłby uwagę w sensie męsko-damskim.

Najgorsze były te tygodnie, kiedy doktor przebywał na urlopie. Męczyłam się wtedy z tęsknoty i niepewności, wisiałam wzrokiem na drzwiach, nie mogłam się skupić na zamówieniach. Oczywiście, wystarczyło zapytać Agatę, kiedy doktor K. wróci z wojaży. Domyślałam się, że jej przyjaciółeczka z kadr, która ostatnio dostała o szesnastej porcję boskiego tiramisu, które skończyło nam się zaraz po trzynastej, na pewno dysponowała taką wiedzą. Nie chciałam jednak, żeby ktokolwiek wiedział, że durzę się w lekarzu. Sama wiedziałam, jakie to żałosne.

Koleżanka coś podejrzewała

Byłam pewna, że w przystojnym kardiologu dziecięcym kocha się niejedna pielęgniarka i pewnie kilka lekarek. Gdyby stwierdził, że potrzebuje dziewczyny, to miał wiele ładniejszych, lepiej wykształconych i mądrzejszych ode mnie do wyboru. Nie przyznawałam się więc do swojej fascynacji nawet, a może właśnie szczególnie, przed Agatą. Ale tamtego dnia koleżanka zauważyła, że ciągle zerkam na drzwi i, jak to największa plotkara w całym szpitalu, musiała dowiedzieć się, o co chodziło.

– Czekasz na Pawła, tego nowego ratownika? – zagadnęła. – Spoko, też mi się podobał, ale potem dowiedziałam się, że on… wiesz… woli facetów.

– Co? Paweł? – na moment zapomniałam o swojej męczącej tęsknocie za doktorem K. – Ten wielki, silny gość, który jeździ karetką?

Agata była zachwycona, że jej nowina zrobiła na mnie takie piorunujące wrażenie, ale była też niezłą obserwatorką i szybko pojęła, że to nie ratownik jest przedmiotem moich westchnień.

– Dobra, mów, za kim tak oczy wypatrujesz! – zażądała. – Przecież wiesz, że nikomu nie powiem

Nie mogłam się powstrzymać i parsknęłam śmiechem, a ona spojrzała na mnie z urazą.

– Czekam na tę pielęgniarkę z ortopedii – rzuciłam na odczepnego.

 – Miała załatwić mojej mamie wizytę u profesora.

– Ta ruda? – upewniła się Agata. – O, ona sporo może załatwić – uśmiechnęła się znacząco. – Wiesz, że miała romans z poprzednim ordynatorem chirurgii?

I tak nieszczęsna ruda pielęgniarka stała się tematem rozmowy, a Agata odpuściła temat tego, na kogo tak czekałam.

Nie mogłam oderwać od niego wzroku

Doktor K. pojawił się dopiero po tygodniu. Zerknęłam na niego, kiedy stanął na końcu długiej kolejki, i już wiedziałam, że miał urlop. Był w świetnym humorze, lekko opalony, wyraźnie wypoczęty. Gdybym tylko mogła wyczytać z jego myśli, kto mu towarzyszył w tej, najwyraźniej uroczej, wycieczce! Nie zdążyłam się jednak skupić na obiekcie moich uczuć, bo do bufetu weszła kobieta w zaawansowanej ciąży, prowadząc za rękę małą dziewczynkę z zespołem Downa.

– O, dzień dobry, panie doktorze – przywitała się głośno i domyśliłam się, że jej córeczka jest pacjentką mojego wybrańca. – Mam nadzieję, że zdążyłam na pierogi. Maja rano się dowiedziała, że będą, i nie daje mi spokoju.

Pierogi jeszcze były, trzy porcje. Dyskretnie odłożyłam jedną dla małej Mai, żeby dziecko nie było rozczarowane, i podałam kolejnemu klientowi wątróbkę z cebulką. Wątróbka, cebulka, pierogi raz, tylko kawa, zupa pomidorowa, wątróbka dwa razy, pierogi, cola – tak wyglądały kolejne zamówienia, aż doktor K. doszedł do lady. 

Był zajęty rozmową z ciężarną kobietą i Mają, która do niego trajkotała, i nawet nie spojrzał przez szybę, za którą stał pusty już pojemnik po pierogach.

– Poproszę porcję pierogów ruskich z okrasą, chyba że macie śmietanę bez laktozy – uśmiechnął się do mnie. – I miło panią widzieć ponownie.

Poczułam, że się czerwienię, ale nie tylko dlatego, że zwrócił na mnie uwagę. Poprosił o pierogi, a ja miałam tylko jedną porcję odłożoną dla dziewczynki, która o nich marzyła. Z drugiej strony, stał przede mną mężczyzna, o którym ja marzyłam, więc co mu miałam powiedzieć? Że nie ma pierogów, a pięć sekund później wydać jej następnej klientce? Stałam więc skonsternowana, próbując wymyślić, co zrobić, a doktor patrzył na mnie z oczekiwaniem. W końcu zerknął na pusty pojemnik i zrobił zawiedzioną minę.

– Ojej, skończyły się… A taką miałem dzisiaj ochotę na pierogi… No nic, to może wezmę samą zupę – westchnął.

– Co? Nie ma pierogów? – rozległ się cienki głosik gdzieś z dołu. – Mamusiu! Obiecałaś mi! Byłam grzeczna! Miałam jeść dzisiaj pierożki…

No tak, mój pomysł zmienił się w katastrofę! Wyobraziłam sobie, co pomyśli lekarz, kiedy powiem mu, że pierogi są, ale musi o nie walczyć z niepełnosprawną pięciolatką. No nic, musiałam uszczęśliwić przynajmniej jedno z nich.

– Są pierożki, Majeczko – oznajmiłam, unikając wzroku doktora K. – Odłożyłam dla ciebie, bo usłyszałam, że masz na nie wielką ochotę. Ale ten pan był przed tobą i też o nie prosi, więc…

To się podzielimy! – wypaliła mała i atmosfera momentalnie się rozładowała.

Oczywiście, dżentelmen odstąpił swoją porcję młodej damie, jej mama podziękowała mu wylewnie, ja wydałam pierogi i dwa talerze zupy, a potem cała trójka usiadła razem przy stoliku.

Miał dobre serce

Patrzyłam na doktora K. zza lady i myślałam, że jest wyjątkowym człowiekiem. Widywałam go już, jak jadał z pacjentami. Leczył serca dzieciaków i miał do czynienia z przerażonymi, często zrozpaczonymi rodzicami. Dla wszystkich był życzliwy, ciepły i uprzejmy. Sprawiał, że ludzie przy nim czuli się dobrze, dzieci go lubiły, czasami widziałam, jak się do niego tulą. Cholera, naprawdę go kochałam!

Mała Maja i jej mama pochłonęły uwagę lekarza, a ja musiałam skupić się na wydawaniu obiadów kolejnym klientom. Nie mogłam się jednak powstrzymać, by nie zerkać w stronę stolika doktora K.

Jakieś dziesięć minut później doktor K. podszedł do lady z dziewczynką, żeby zamówić dwie galaretki z owocami. Zauważyłam, że mała tuli się do boku swojego lekarza, jakby był jej wujkiem, a nie medykiem.

– A pani też lubi galaretki? – zapytała, patrząc na mnie ciekawie.

– Lubię – uśmiechnęłam się.

– Tak jak pana doktora czy bardziej? – wypaliła mała i poczułam, że na policzki i szyję wypełza mi gorący rumieniec.

– Yyy… ja… – kompletnie nie wiedziałam, jak z tego wybrnąć.

– Bo pani ciągle patrzy na pana doktora, jakby był pyszną galaretką – kontynuowała dziewczynka niespeszona. – To ja chcę agrestową! – dodała i zakończyła temat.

Zawstydziła mnie

Marzyłam o bombie. Takiej, która wybuchłaby na środku bufetu i pogrzebała mnie pod gruzami. Byle tylko doktor K. przestał patrzeć na mnie lekko zbaraniałym wzrokiem, jakby oczekiwał, że… nie wiem… potwierdzę albo zaprzeczę informacjom Mai.

– Proszę – podałam mu jego deser, wbijając wzrok w ladę.

Maja już poszła do stolika, nieświadoma katastrofy, jaką spowodowała. A ja zaczęłam rozważać natychmiastowe rzucenie pracy. Oraz rzucenie się do ucieczki.

– Naprawdę lubi pani galaretkę? – zapytał nieoczekiwanie doktor K.

Spojrzałam na niego, skonsternowana.

– Mówiła pani Mai, że tak, więc chciałbym sprawdzić pani prawdomówność.

Już widziałam, że żartował. I był w tym jeszcze bardziej uroczy niż zawsze!

– Ja… yyyy… – niestety, pokonało mnie zażenowanie. – Przepraszam, może naprawdę się za bardzo gapiłam, ale to…

– Pani Marto, ależ naprawdę nie szkodzi – powiedział cicho i otworzyłam oczy z szoku, że zna moje imię. – Ja też lubię patrzeć w pani stronę. I uważam, że pięknie pani w tych niebieskich kolczykach, chociaż bardziej mi się podobały te w kształcie cytrynek.

Chciałam coś dodać, ale on tylko uśmiechnął się szelmowsko i wrócił do swojej pacjentki i jej mamy.

Czekał na mnie

Bufet zamykamy o osiemnastej. Nie ma już wtedy „dziennych” lekarzy ani pielęgniarek, tylko ci dyżurujący. Dlatego pomyślałam, że doktor K. ma dyżur, kiedy zobaczyłam go na korytarzu, gdy zamykałam lokal.

– Nie mam dziś dyżuru – oznajmił niespodziewanie, jakby czytał mi w myślach. – Czekam tu od godziny, ale nie miałem pewności, czy powinienem wchodzić…

Teraz on wydawał się zmieszany.

– Chciałem tylko coś ustalić.

Zabrakło mi tchu. Po co na mnie czekał? 

– Czy poza galaretką jada też pani inne desery, pani Marto? Mam zniżkę lekarską w tej cukierni na Chłodnej. Czy to choć trochę pani imponuje?

Roześmiałam się, bo nie mogłam inaczej. Poszliśmy do tej cukierni i było… tak naturalnie. Igor powiedział mi, że podobam mu się od dawna, ale był pewien, że mam go za aroganckiego dupka, bo zawsze kiedy go obsługiwałam, patrzyłam w inną stronę i nigdy nie mówiłam do niego wprost. Bardzo chciał mnie przekonać, że jest w sumie miłym facetem, ale nie umiał przebić się przez mur mojej niechęci.

To nie była niechęć, tylko nieśmiałość – wyjaśniłam. – Po prostu nie wiedziałam, co zrobić z oczami, kiedy przychodziłeś. No i Maja miała rację: kiedy nie patrzyłeś, to się na ciebie gapiłam…

Dogadaliśmy się wtedy, że oboje się sobie podobamy, jednak gdyby nie bezpośredniość Mai, pewnie żadne z nas nic by z tym nie zrobiło… Jesteśmy razem już drugi rok. Ciągle pracuję w bufecie, Igor przyjmuje maluchy na kardiologii. Zawsze mówi mi, kiedy na kontrolę przyjdzie do niego Maja. Odkładam jej wtedy agrestową galaretkę albo pierogi, jeśli akurat są. Plan jest taki, żeby zaprosić Maję na nasz ślub. Bo wygląda na to, że niedługo go weźmiemy!