Sporo wody upłynęło, od kiedy widziałem rodzinę ostatni raz. Dziesięć lat temu dostałem przepustkę na pogrzeb babci, którą – że zacytuję ojca – „swoim skandalicznym zachowaniem wpędziłem do grobu”. Przesadzał, ale istotnie idealnym wnukiem ani synem nie byłem. Ten zaszczytny tytuł od zawsze należał do mojego starszego brata, który miał charyzmę i talent do sportu. Złoty chłopiec, wzbudzający ogólną sympatię oraz zaufanie, którego nigdy nie zawiódł. Flaki się we mnie wywracały, gdy w kółko musiałem słuchać o tym wzorze cnót wszelakich, któremu do pięt nie dorastałem. Ale do pierdla Marek nigdy by nie trafił, co fakt, to fakt. 

Okradłem jego przyjaciół w naszym własnym domu. Takich rzeczy się nie robi. Przegiąłem i uznał, że należy mi się nauczka. Ojciec i siostra poparli Marka w całej rozciągłości. Mama niewiele mogła zrobić. I nic nie zrobiła... Wyszedłem wcześniej, po dwóch latach, za dobre sprawowanie. Ironia losu, bo od dziecka sprawiałem kłopoty. Czemu? Jako wkurzony na cały świat nastolatek nie umiałbym powiedzieć. Ale lata spędzone na odludziu, wyciszyły mnie, pozwoliły dojść do ładu i zgody z samym sobą. I teraz wiem, że tylko tak potrafiłem zwracać na siebie uwagę rodziców. Tylko wtedy, moim zdaniem, wykazywali troskę i zainteresowanie: gdy się za mnie wstydzili. 

Zmieniłem się, ale kogo to obchodzi?!

Głupie, dziecinne, ale czego oczekiwać od niezbyt lotnego smarkacza, który przez całe życie czuł się pomijany, niechciany. Siostra była prymuską, pupilką tatusia. Brat i syn pierworodny – ulubieńcem matki. A ja byłem średniakiem, nieudacznikiem, zakałą. W oczach swojej rodziny i we własnych. Po wyjściu z więzienia uczyniłem więc nam wszystkim przysługę i zniknąłem. Wyjechałem bardzo daleko, w Bieszczady. Tam znalazłem pracę przy koniach. Najpierw jako stajenny, potem nauczyłem się jeździć, zrobiłem papiery instruktora i przewodnika. Wreszcie znalazłem swoje miejsce na ziemi. Czułem się potrzebny i ceniony. Inaczej niż w domu rodzinnym.

Zmieniłem się, radziłem sobie, nie tykając używek, ale moich bliskich to nie obchodziło. Skreślili mnie. Tylko z matką czasem gadałem przez telefon, dowiadując się, co u nich słychać. Niestety rzadko i ukradkiem, jakby rozmawiając ze mną, zachowywała się nielojalnie wobec reszty. Nieważne, jaki byłem teraz, dla nich pozostałem czarną owcą.

Aż tu naraz przychodzi kartka od siostry z propozycją pokojową. Podejrzane. Nie paliło mi się do podróży przez cały kraj, by przekonać się u celu, iż coś źle zrozumiałem. Ale potem napisała matka, już z konkretnym zaproszeniem na święta. A ojciec własnoręcznie dopisał na dole: „Przyjedź, synu, potrzebujemy cię”. Najpierw kompletnie oniemiałem, później jednak zacząłem się bać. O zdrowie mamy albo ojca. Musiało być kiepsko, skoro nawet on wyciągnął rękę do zgody. Czyżby chciał się pożegnać, zanim…? Bo o co innego mogło chodzić?! I czemu nie zadzwonili? Tak byłoby szybciej. Może chcieli uniknąć niewygodnych pytań.

Teraz już nie było opcji, że nie pojadę. Wziąłem wolne, ucałowałem Basię i jej rosnący brzuszek i ruszyłem moim starym, wiernym ruskim dżipem z Ustrzyk do Kołobrzegu. W drodze zastanawiałem się, czemu Marek się nie odezwał. Czemu on jeden nie próbował nakłonić mnie do wylezienia z bieszczadzkiej gawry? Pewnie uważał, że nie warto, że nie zasługuję na przebaczenie i drugą szansę. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby nie chciał narażać swoich małych synów na kontakt ze mną. „A nuż zło jest zaraźliwe?” – kpiłem w duchu. Z drugiej strony, rany, upokorzyłem go, okradłem, wystawiłem na szwank jego dobre imię, więc miał prawo myśleć o mnie wszystko co najgorsze. Szkoda, że pewnych przepaści nie da się zasypać, a pewnych długów spłacić. Pomyślałem o mojej dziewczynie Basi, o nowym życiu, które nosiła pod sercem... Chciałbym, żeby moje dziecko poznało swoją rodzinę, całą. Może Marek chociaż się przywita...

Czyżby mój brat wciąż nie mógł mi wybaczyć?

Niestety mój starszy brat nie czekał na ganku domu rodziców. Choć witających nie brakowało. Gogusia pod krawatem nie znałem – pewnie był moim szwagrem bankowcem. Z dziećmi na razie ambitna siostra zwlekała. Za to była ciocią dla parki jasnowłosych bratanków. Jeden kukał zza jej nogi, pokazując mi język; drugi trzymał się blisko babcinej spódnicy. Bratowej nigdzie nie dostrzegłem.

Zobacz także:

– Witaj, Bastek, świetnie wyglądasz, jurnie, młodo, mimo tej brody jak u niedźwiedzia! – krzyknęła sztucznie ożywiona siostra. Uścisnęła mnie mocno, szybko, potem wróciła do uważnej lustracji. – Urosłeś...? – spytała zdziwiona. – Widać dobrze cię karmią w tej... komunie. Czym wy się tam zajmujecie właściwie? Kucykami? – terkotała nerwowo. Podejrzewałem, że po tylu latach niewidzenia dopadnie nas skrępowanie. Trudno, trzeba się będzie nauczyć siebie od nowa, ustalić nowe zasady.

– Rancho hodowlane to nie komuna – oświeciłem ją. – A hucuły to nie kucyki. Więc waż słowa, siostra.

Uśmiechnąłem się i puściłem oko do bratanków. Temu bezczelnemu też pokazałem język. Zachichotał. Szwagrowi podałem rękę. Słaby dotyk miękkiej dłoni świadczył, że gość rzadko pracował fizycznie. Co innego ojciec, emerytowany budowlaniec. Klepnął mnie w plecy, aż zadudniło, a rękę ścisnął jak w kleszczach. Długo świdrował mnie wzrokiem, wreszcie powiedział:

– Zdrowo wyglądasz. Cieszę się. Witaj... synu – wydusił z siebie i uśmiechnął się z trudem, jakby mu wargi zardzewiały.

To podkreślanie zdrowego wyglądu nieco mnie zaniepokoiło. Zwłaszcza że sami prezentowali się dość mizernie. Siostra blada i spięta jak agrafka. Ojciec sił nie stracił, ale wyraźnie się postarzał, bardziej niż o dziesięć lat. Mama była jakaś wystraszona, z zaczerwienionym i podkrążonymi oczami. Jakby mało spała, a dużo płakała. Teraz też zaczęła chlipać, więc po prostu ją przytuliłem. Utonęła w moich objęciach, szepcząc:

– Dobrze, że jesteś, tak czekałam, bałam się, że jednak nie przyjedziesz, rozmyślisz się, chciałam nawet dzwonić, upewnić się, ale… Jesteś, wierzę w ciebie, teraz będzie już dobrze.

– No jasne, że będzie dobrze – odparłem dziarsko i zdecydowanie, choć czułem się coraz mniej pewnie. O co tu, do cholery, chodziło?

– A gdzie Marek? – spytałem. – Wciąż obrażony? Tak bardzo, że przywitać się nie raczył i żonie zabronił? Chociaż bratanków zobaczyłem. Zresztą muszę wam powiedzieć, że ja także... – urwałem, bo zesztywnieli i uciekli wzrokiem, ledwie padło imię mojego brata. Tylko dzieciaki nadal krzywiły się pociesznie.

A ja głupi się łudziłem, że zatęsknili, że mnie potrzebują...

W milczeniu weszliśmy do domu, usiedliśmy przy stole. Malcy pobiegli bawić się na górę. Wtedy szwagier wyjaśnił:

– Nic nie wiesz? Marek jest w szpitalu, na oddziale onkologicznym. Źle to wygląda, żona siedzi u niego na okrągło, albo któreś z nas, żeby się nie załamał. Miesiąc temu wykryli u niego białaczkę. Jakąś wredną, żarłoczną. W parę tygodni schudł dwadzieścia kilo. Dawcy szpiku szukają na gwałt, a nie jest łatwo z jego rzadką grupą krwi. Ty masz podobno taką samą, więc może zgodność tkankowa też by była. Nikt inny z rodziny się nie nadaje. Alina sądziła, że ty mógłbyś... Auć! – syknął, gdy żona szturchnęła go w bok. – Przestań. Myślałem, że wie, po coście go zapraszali. Na co te tajemnice? Jego brat umiera, a wy się w podchody bawicie? Czasu na to nie ma.

Jakbym w gębę na odlew dostał, i to od każdego członka rodziny oddzielnie. Nic się nie zmieniło! A ja głupi się łudziłem, że zatęsknili, że mnie potrzebują... Jasne, że potrzebowali! Jako dawcy szpiku dla swojego ukochanego syna i brata. Wyłącznie! Oto kim, a raczej czym dla nich byłem – ciałem do wykorzystania. Tyle lat się obywałem bez używek, a teraz naszła mnie chęć na kielicha. Szlag by to trafił! To ma być rodzina? Wzorem syna nie byłem, ale moi rodzice też się nie popisali. Trzeba to sobie wreszcie uczciwie powiedzieć. Chrzanić źle rozumianą lojalność. Wciąż siebie obwiniałem za fatalne układy z rodziną, ale w kontaktach na linii dorośli-dziecko trudno, do ciężkiej cholery, za wszystko winić pryszczatego, zakompleksionego wyrostka! Oni faktycznie mieli mnie gdzieś. I to im chciałem się pochwalić, że moja Basia jest w ciąży, że ślub planujemy? Paradne. Jakby ich to coś obchodziło.

– Racja, szwagier – wycedziłem – na co te gówniane szarady z wysyłaniem kartek, zapraszaniem na święta. Nie łatwiej było kawę na ławę wywalić, choćby przez telefon? Łatwiej. Więc ci powiem, czemu wybrali okrężną drogę. Bali się, że odmówię. Bez wahania. Za takiego łajdaka uważa mnie moja własna rodzina. Mam przerąbane, stary. Ty jesteś im bliższy niż ja...

– A przyjechałbyś, gdybyś wiedział, że o ratowanie Marka chodzi? Przecież się nienawidzicie! – wyrwało się Alinie, czym potwierdziła moje domysły. – On na przykład zabronił cię informować. Wykrzyczał, że niczego nie chce od ciebie, zwłaszcza szpiku, bo jeszcze go czymś zarazisz. I gdyby sytuacja była odwrotna wątpi, żeby choć palcem kiwnął, znaczy...

– Zamknij się! Nie pomagasz! – warknął ojciec czerwony jak burak. Matka wpiła we mnie błagalny wzrok.

– Marek tak nie myśli! Na pewno by ci pomógł, kocha cię, jesteście przecież braćmi. Bredził, bo się boi. My też umieramy ze strachu. Chciałam zadzwonić, nawet przyjechać, ale to nie takie proste... po tylu latach prosić o taką rzecz. Bałam się, jak zareagujesz. Więzy rodzinne nigdy dla ciebie zbyt ważne nie były. Wybacz podstęp i nie mścij się na Marku – prosiła przez łzy. – Przebadaj się, skoro już przyjechałeś. Co ci szkodzi? I odwiedź go. Gdybyś zobaczył, jak cierpi, jak wygląda... Boże! – zaszlochała. – Mój synek umiera, ratuj go, Sebastian!

Już nie było opcji, żebym odmówił. Co nie znaczy, że chciałem. Po prostu się wahałem. I się bałem. Postanowiłem zaryzykować. Co ciekawe, bardziej niż łzy matki przekonała mnie hardość Marka. Śmierć zajrzała mu w oczy, a on nie żebrał, nie zarzekał się, nie zgrywał świętego, który w podobnej sytuacji zachowałby się honorowo. Głupie, powinien kłamać, bo miał dzieci i żonę, miał dla kogo żyć. Niemniej zaimponował mi swoją gorzką uczciwością. Poza tym skoro rodzina tylko tego ode mnie chciała, okej. Dam się wyssać ze szpiku i będziemy kwita. Przepaść, którą pogłębili, traktując mnie wyłącznie jak zbiór komórek, nie zniknie, ale swój dług wobec nich spłacę z nawiązką.

Czekam, znaczy czekamy

Moja wizyta przedłużyła się jeszcze i kilka dni, bo oczywiście okazałem się idealnym dawcą. To nasze dusze nigdy nie współgrały, ale fizycznie byliśmy z Markiem podobni i zgodni jak bliźniacy. No i teraz miał w sobie mój szpik. Przyjął się, Marek czuł się coraz lepiej i nawet mi podziękował. Krótko, burkliwie, ale zabrzmiało szczerze. Wtedy uznałem, że pora wracać. Do domu. Tego prawdziwego, w górach. Na pożegnanie zostawiłem rodzince otwarte zaproszenie.

– Przyjedźcie, na wakacje albo krócej, pojedynczo albo całą bandą, miejsca jest dosyć. Czekam, znaczy czekamy. Ja, Basia, wkrótce także nasze dziecko. Wpadajcie, kiedy chcecie, a jak nie chcecie, to nie. Z góry wam wybaczam, bo nie życzę już sobie żadnych długów między nami.