Starałam się oswoić strach

Nadmiar wyobraźni potrafi być przekleństwem. Nie wiem, kiedy zaczął się mój strach ani skąd się wziął. Po prostu się bałam. Potworów z szafy, spod łóżka, zza okna. Wszystkiego co żądli, gryzie, drapie i może zmutować w groźne monstrum. Obejrzałam film nie dla siebie? Babcia opowiedziała mi zbyt straszną bajkę? A może ktoś mnie przeklął? Nie mam pojęcia.

Pamiętam, że kiedy już umiałam czytać, wypożyczyłam książkę o niesamowitościach, żeby oswoić potwory, przynajmniej te baśniowe, przekonać samą siebie, że to „bujda na resorach”, jak mawiał mój brat. Książkę, bo w czasach mojego dzieciństwa w telewizji było raptem kilka kanałów, a internetu w ogóle nie było. Wypożyczyłam ją w bibliotece, niedaleko pracy mojej mamy, bo w szkolnej takich lektur nie mieli. Opisywała stworzenia, których istnienia nie udało się wyjaśnić naukowo ani potwierdzić empirycznie, w każdym razie nie dość wiarygodnie. Yeti, wilkołaki, wampiry, duchy, demony… Kosmici byli osobną kategorią i poświęcono im osobny rozdział.

W trakcie lektury miałam to specyficzne uczucie, jakie towarzyszy lekkiemu porażeniu prądem. Niby wiesz, że to będzie nieprzyjemne, ale i tak dotkniesz jeszcze raz, żeby sprawdzić. Czytałam z duszą na ramieniu. Oglądałam obrazki zafascynowana i wystraszona zarazem. Bo choć to była tylko książka z rysunkami, zdjęciami i klatkami z filmów z innego czasu i przestrzeni – to cóż znaczą czas i odległość dla tych istot?

Nie osiągnęłam zamierzonego celu, czyli nie obłaskawiłam swoich obaw. Książka niby poddawała w wątpliwość istnienie tych stworzeń, ale zarazem pozostawiała czytelnika z wahaniem, z niedomkniętymi w umyśle drzwiami, za którymi mogło się czaić wszystko.
No i czaiło się, sycąc mnie strachem…

To było niedorzeczne

A jeśli dopadnie mnie taki niby mityczny wilkołak? No, może nie teraz, nie tu, w moim pokoju, na trzecim piętrze w bloku, pośrodku gwarnego osiedla. Ale nocą, poza domem…? To już całkiem inna sprawa. Dlatego kiedy zapadał zmrok, zawsze byłam w domu. Inne dzieciaki biegały jeszcze długo, bawiąc się, wygłupiając, jeżdżąc na rowerze. Słyszałam ich śmiechy, piski i krzyki, i też chciałam dołączyć, ale… zbyt się bałam. No bo kto mi zagwarantuje, że nie zjawi się coś strasznego? Coś gorszego niż włochaty pająk? Brrr! W gardle rosła gula, a ciało przeszywał dreszcz, jakby zrobił się przeciąg. Zamykałam dokładnie drzwi i okna, zasuwałam szczelnie zasłony. Ale strach, który już w sobie wyhodowałam, nie znikał. Wrósł we mnie i się zakorzenił.

Przestałam czytać mroczne historie, do których, prawdę powiedziawszy, zalicza się większość baśni. Nie oglądałam żadnych strasznych filmów w telewizji. Nienawidziłam horrorów, które w tajemnicy przed rodzicami namiętnie oglądali moi koledzy z klasy. A jednak strach żył ze mną dalej. Był ciągle obok, siedział mi na ramieniu i sączył do ucha historie, od których jeżyły mi się włoski na karku.

Zasypianie stało się udręka. Nie umiałam zasnąć po ciemku. Nie lubiłam zasypiać sama, nienawidziłam się budzić w środku nocy. Każdy dźwięk zza okna przyprawiał mnie o szybsze bicie serca. Domowe odgłosy zresztą też. Wystarczyło, że zaskrzypiał krzywo ułożony parkiet, a już drżałam. Idą po mnie! Potwory idą po mnie! Zakrywałam głowę kołdrą, zamykałam mocno oczy i czekałam w bezruchu na najgorsze, serce mi waliło, krew szumiała w uszach, aż przychodziła mama, odsuwała kołdrę, żebym się nie udusiła, i pytała, czemu jeszcze nie śpię. Byłam jedynym znanym mi dzieckiem, które dostawało syrop na spanie.

Kiedy musiałam nocą wstać do łazienki, szłam cichutko i na paluszkach, starając się nie nadepnąć na żadną skrzypiącą klepkę, by nie zwrócić na siebie uwagi potworów. Przekradałam się do łazienki niczym złodziej, ale już tam, w zamkniętym, jasno oświetlonym pomieszczeniu czułam się bezpieczna. Bałam się uchylić drzwi, wejść w tę straszną ciemność, która czyhała tuż za progiem, więc zostawałam w łazience czasem aż do rana. Zasypiałam, siedząc na sedesie, oparta o zimne płytki na ścianie.

Lęk mnie nie opuszczał

Niestety, nie wyrosłam z tego, jak wieszczyła i uspokajała pani psycholog. W liceum lekcje niekiedy trwały tak długo, że wracałam do domu już po zapadnięciu zmroku. Starałam się przemknąć między przystankiem, a moim domem niezauważona. Bałam się odwrócić, gdy usłyszałam za plecami jakikolwiek dźwięk, bo przecież coś mogło mnie zaatakować od przodu. Ale i tak zerkałam choć jednym okiem, tak na wszelki wypadek.

Miałam wrażenie, że ktoś ciągle mnie obserwuje i tylko czyha na moment mojej nieuwagi, na opuszczenie gardy. Spocona dopadałam drzwi klatki schodowej, pędziłam na górę, do domu, do swojego pokoju, gdzie się zamykałam i zasuwałam zasłony, by zza okna nie wdarł się nawet kosmyk ciemności. Nakładałam słuchawki i włączałam muzykę, by zagłuszyć wszelkie inne dźwięki. Zatapiałam się w słodkich balladach i książkach romantycznych, w fabułach pełnych przygód z happy endem, dobrej miłości i szczęścia…

I dalej się bałam. Jakby źródło tego strachu tkwiło we mnie, a nie w potworach za oknem, za drzwiami, ukrytych pod łóżkiem, podłogą, w szumie wiatru, w stukaniu deszczu, w huku burzy, w cieniach i półcieniach, w szeptach i pomrukach. Czułam się przeklęta. I nienormalna.

Po maturach wyrwałyśmy się z koleżankami do Kazimierza Dolnego, gdzie Weronika namówiła nas na wróżbę u jednej z Cyganek, których sporo kręciło się po malowniczym rynku. Dziewczyny ze śmiechem słuchały tego, co je czeka. Beata miała wyjść za wysokiego blondyna. Daria rozwieść się z pierwszym mężem, by znaleźć drugiego za granicą. Werze stara kobieta w barwnej spódnicy przepowiedziała trójkę dzieci, ale żadnego męża.

Kiedy Cyganka zajrzała w moją dłoń, pokręciła głową, a potem zacisnęła mi palce w pięść.

– W twojej krwi jest strach. Tobie wróżyć nie będę.

– Ale ona też musi dostać wróżbę! Chociaż tak śmieszną jak moja! – Weronika zachichotała głośno, bo wszem i wobec mówiła, że nie znosi bachorów, i na pewno żadnego nie urodzi. Więc skąd ta trójka? 

– Każda z nas musi wiedzieć, co ją czeka.

– Ona wie – Cyganka spojrzała mi prosto w oczy. – On jest tuż za tobą. Nie oglądaj się. Nie uciekaj. On karmi się strachem – poklepała mnie po policzku.

– Dupa, nie wróżba – orzekła Daria, wydymając policzki. – Lepiej chodźmy na pizzę.

Też byłam zawiedziona. Wolałabym usłyszeć banalną wróżbę o wielkiej miłości, dzieciach i podróżach. Zamiast tego Cyganka przypomniała mi o moim strachu, którego nie mogłam pozbyć się od dzieciństwa. O co jej jednak chodziło z tym, że niby wiem? O czym? Kto niby jest za mną? Na kogo nie powinnam się oglądać? Jako jedyna w grupie nie dostałam miłosnej wróżby i czułam się coraz bardziej rozczarowana. Nawet zła. Mogła nic nie mówić, zamiast gadać takie dziwactwa.

To było ostatnie, czego chciałam

Wypiłam kolejne piwo. I następne. Nie miałam wielkiej wprawy w piciu, więc kiedy wracałyśmy z knajpy do pensjonatu, szumiało mi w głowie. To był delikatny szum, właściwie całkiem przyjemny. Czułam się doskonale. Wydawało mi się, że jestem lekka jak piórko, nawet jeśli plątały mi się nogi i wpadałam na latarnie. Byłam też niebywale dowcipna i elokwentna, niewiele pamiętam z tego, co mówiłam.

– Przejdźmy się jeszcze – zaproponowała w pewnej chwili Beata.

– Teraz? – spytałam, trzeźwiejąc nieco. – Ściemnia się…

– Ponoć wąwozy są wieczorem wyjątkowo malownicze. Jestem za spacerem – Daria uniosła rękę, jakbyśmy uczestniczyły w jakimś głosowaniu.

Pal licho demokrację!

– Dajcie spokój, chodźmy do domu – przekonywałam. Strach przyspieszał mi tętno, alkohol parował błyskawicznie. No bo co innego krótka przechadzka, na którą ewentualnie mogłam się zgodzić, a co innego zapuszczanie się nocą do wąwozów. Nie byłam już dzieckiem i czasem musiałam przebywać poza domem po zmroku. Ale były to dobrze mi znane miejsca, a nie obce miasto!

Wyśmiały mnie i moje lęki. Przyjaciółki, cholera. Były wstawione, spragnione jakiejś przygody, miały w nosie, że się boję. W porządku. Uniosłam się honorem, odwróciłam na pięcie i postanowiłam sama wrócić do pensjonatu. Nie było daleko. Szłam pustą uliczką wśród domów na sprzedaż i pensjonatów. Patrzyłam z góry na Wisłę i ogródki okalające niżej położone domy. Żadnych ludzi. Dziwne… Ciepły majowy wieczór nikogo nie skusił? Gdzie mieszkańcy? Gdzie turyści?

Szłam dalej, czując narastające swędzenie między łopatkami. Jakby ktoś szedł za mną i wywiercał mi wzrokiem dziurę w plechach. Nie słyszałam żadnych kroków za sobą. Ktoś mnie śledził? Na palcach? Obejrzałam się. Nikogo. Dziewczyny zostały w miasteczku.

– Nie boję się, nie boję się… – mamrotałam pod nosem, próbując przekonać samą siebie.

Podobno kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą. Minęłam spichlerze i mieszczące się tam Muzeum Przyrodnicze, potem klasztor czy inne zgromadzenie, i szłam dalej. Jeszcze tylko parę kroków.

– Odwróć się… – usłyszałam wyraźnie w podmuchu wiatru.

Jakbym dostała batem. Zerwałam się do biegu. Mój organizm przeszedł w znany mi aż za dobrze tryb. Serce zaczęło bić szybciej, oddech również przyspieszył, spociłam się jak mysz. Doskonale znałam objawy – przerażenie brało górę.

– Odwróć się…

Nie przesłyszałam się, to nie był szum w głowie po kazimierskim piwie. Zresztą już wcześniej wytrzeźwiałam. Miałam ochotę zaszyć się w pokoju, zakopać w ciepłym łóżku, pod kołdrą, przykryć szczelnie, nie zostawiając żadnej szparki, przez które mógłby się wedrzeć ten głos – zimny i bezwzględny, rozkazujący i przerażający.

Uciekałam przed czymś niewidocznym

Szłam, biegłam dalej. Kiedy skręciłam w stronę wejścia do pensjonatu, otoczyła mnie chmara os. Słyszałam narastające brzęczenie, dźwięk setek skrzydełek, a zaraz potem owady, których się bałam bardziej niż pająków, zaatakowały. Podlatywały do twarzy, oczu, uderzały w czoło, ramiona, plecy. Miałam ochotę krzyczeć, ale zacisnęłam zęby, by jakaś osa przypadkiem nie wleciała mi do ust. A potem do krtani. Tak giną ludzie. Duszą się! Dostają wstrząsu anafilaktycznego! I też się duszą, umierając w męczarniach! Więc zagryzałam wargi i jedynie jęczałam rozpaczliwie, próbując odgonić i strącić z siebie osy, które zdążyły mnie już obsiąść.

Poczułam użądlenie. Jedno, drugie, trzecie… Łzy same pociekły mi z oczu. Serce tłukło się niemiłosiernie w klatce żeber, jakby szukało własnej drogi ucieczki. Kolejne użądlenia. Coraz silniejszy ból. Narastająca panika. Zaraz ogarnie mnie całą, przestanę logicznie myśleć i ze strachu zrobię coś głupiego. Na przykład…

– Odwróć się…

– Nie! – wrzasnęłam z całych sił. – Nie odwrócę się! – przestroga Cyganki zapadła mi w pamięć. Wytrwanie było ważniejsze niż trwożliwe zaciskanie ust.

W jednej chwili osy opadły na ziemię, nie wiedziałam, czy martwe, czy uśpione, i nie zamierzałam tego sprawdzać. Przeskoczyłam nad nimi i… zupełnie nie wiem dlaczego, ale zamiast ku drzwiom pensjonatu, pobiegłam drogą w stronę wąwozu.

– Nie boję się, nie boję się… – powtarzałam te słowa jak mantrę, chociaż trzęsłam się z nerwów, zimny pot płynął mi po plecach, a zęby szczękały. Biegłam, dysząc i próbując się nie rozpłakać.

– Mam cię…

– Nie!

Dpadło mnie stado nietoperzy. Machały skrzydłami wokół mojej twarzy, piszczały i nie dawały się odgonić. Zachowywały się tak samo jak osy. Czułam ich ostre pazurki na skórze, raniące mnie do krwi, szarpiące za włosy, czepiające się ubrania. Cała dygotałam jak w napadzie agonalnej febry. Nigdy wcześniej aż tak się nie bałam. Miałam wrażenie, że za chwilę upadnę i naprawdę umrę. Zostanę tu i sczeznę. Nikt nie znajdzie moich szczątków, bo nikt nie będzie mnie tu szukał. Osłoniłam twarz dłońmi i biegłam dalej.

Ciężko było mi oddychać

Każde uderzenie serca czułam jak uderzenie młotem. Krew tętniła mi w skroniach i coraz ciężej było mi oddychać. Ale też z każdym pokonanym metrem coraz słabiej słyszałam piski nietoperzy, coraz rzadziej czułam drapanie na ramionach i plecach, aż w końcu wszystko ustało. Tylko wiatr szumiał w koronach drzew. Skąd tu ich aż tyle? I czemu tu tak ciemno?

Las… Schroniłam się w lesie, gdzie było o wiele ciemniej niż w miasteczku. Słońce całkiem znikło. Jakby ten mrok je połknął. Las nie mógł być moim azylem, skoro tonął w ciemności. Ledwie widziałam drogę, pełną korzeni i nierówności. Znalazłam się w jednym z wąwozów, z których słynął Kazimierz. Wysokie, lessowe ściany, na górze drzewa i krzewy. Ciemność przede mną… a co za mną? Nie. Nie odwrócę się. Za nic!

Biegłam dalej, potykając się, wywracając i wstając, póki drogi nie zastąpiły mi wilki. Cała wataha. Naliczyłam osiem sztuk. Wilki…? Wilki?! Tutaj? Co się dzieje? Najpierw osy, potem nietoperze, teraz wilki? To jakieś nienormalne. Nieprawdopodobne. Absurdalne. Akcje jak w ruskiej baśni, którą kiedyś czytała mi babcia, gdzie przed heroiną stawały wciąż nowe przeszkody i sporo się musiała nacierpieć, zanim pokonała złą czarownicę i uwolniła więzionego przez wiedźmę księcia. Ja miałam dosyć. Może zabrakło mi motywacji w postaci zniewolonego ukochanego konającego w jakimś lochu lub łożu rzeczonej wiedźmy, pomyślałam w przypływie czarnego humory.

Upadłam tam, gdzie stałam. Po prostu nie byłam w stanie dłużej ustać na nogach. Oparłam się dłońmi o ziemię i dyszałam jak pies. Z moich ran kapała krew i wsiąkała w less. W niemal całkowitej ciemności widziałam jedynie ciemniejsze plamy na drodze. Już po mnie, pomyślałam sennie. Jak tylko wilki wyczują krew… Trzeba było iść z dziewczynami… Albo uciec… Schować się w pościeli… Tak spędzić całe życie. Pod kołdrą, w ciągłym strachu…

– Odwróć się… – głos przeszedł w syk. – Wystarczy, że się odwrócisz… Chodź do mnie… Chodź…

– Nie… – szepnęłam, nie mając już sił na krzyk ani na całe zdania.

Było mi już wszystko jedno. Czy rozszarpią mnie wilki, czy wpadnę w szpony tej… tej siły, która trzyma mnie w strachu, od kiedy pamiętam, czy wcześniej po prostu umrę tu ze strachu. Ledwie łapałam oddech. Miałam dreszcze jak w gorączce, przed oczami mroczki wielkie jak ćmy. Strach zaciskał mi rękę na gardle i dusił. Siedział na piersi i przygniatał głazem. Wilki chodziły wzdłuż krawędzi wąwozu, dwa zbliżały się od strony drogi. Robiły to jakby od niechcenia. Pewnie nie chciały mnie spłoszyć. Czekały tylko na sygnał, by się na mnie rzucić.

– Odwróć się…

Pokręciłam głową. Ledwie. Nie odwrócę się, pomyślałam, za nic.

Sen czy jawa?

Obudziłam się w łóżku, w pensjonacie, w pokoju, który dzieliłam z Darią. Usiadłam w pościeli, łapczywie chwytając powietrze ustami. Ucisk na gardle zniknął. Daria spała obok, leżąc na wznak i chrapiąc cicho. Przyłożyłam dłoń do czoła. Ani ciepłe, ani zimne, w normie.
Czyli to był tylko sen. Wywołany gadaniem starej Cyganki i alkoholem, po którym miałam teraz taką suchość w ustach, jakbym umierała z pragnienia od tygodnia lub… biegała pół nocy po wąwozach. Potarłam swędzące ramię i zdrapałam świeżo zaschniętą krew.

Skaleczenie nie było duże, ale zaczęło boleć. Obok wyczułam dwa bąble, jakby od użądleń. Skąd zadrapanie i bąble, skoro nie pamiętam, by coś się stało na jawie… Wyszłam z łóżka, spuściłam wzrok, szukając klapek, i zamarłam, zagapiona we własne nogi – od stóp po kolana były pokryte żółtym pyłem lessu. Czyli co? To nie był sen, tylko jawa?! Naprawdę coś goniło mnie po wąwozie, wysyłało przeciwko mnie osy, nietoperze i wilki? A może lunatykowałam? To przynajmniej było jakieś logiczne wyjaśnienie.

Cały dzień szukałam tamtej Cyganki, by mi wyjaśniła… hm, cokolwiek z tego, co się stało. Nie znalazłam jej. Ale coś się zmieniło. Strach zniknął. Przestałam uciekać przed zmierzchem do domu. Nie chowałam się pod kołdrą, która szczelnie mnie otulała. Przestałam oglądać się przez ramię, podejrzewając, że coś lub ktoś mnie obserwuje, śledzi, czai się, chce pochwycić i skrzywdzić. Czy to dlatego, że wtedy się nie obejrzałam, nie poddałam? Że mimo wszystko parłam do przodu i walczyłam do końca? Jak bohaterka starej baśni…

Z perspektywy wielu lat, które minęły od tamtej wyprawy do Kazimierza, muszę powiedzieć, że niektóre wróżby się sprawdzają, acz na swój własny sposób. Mąż Beaty jest wysoki i nim wyłysiał, miał bujną blond czuprynę. Daria rozwiodła się z mężem, a potem ponownie za niego wyszła, choć w Anglii, gdzie zakochali się w sobie od nowa. A Weronika urodziła trojaczki z zapłodnienia in vitro…