Pojawił się w moim życiu w ciepłe, wrześniowe popołudnie. Siedziałem przy otwartym oknie z piwkiem w ręce i nagle – po prostu tam był. Stał na parapecie i patrzył na mnie. Wielki biały kocur z dziwnymi, bardzo jasnymi oczami… 

Pomyślałem, że przylazł od sąsiadów, i zaraz sobie pójdzie. Ale on po chwili wskoczył do środka mieszkania i ułożył się na kanapie. Nigdy nie miałem żadnego zwierzaka, i mieć nie chciałem. Ale teraz, jak już się zjawił, nagle uznałem, że może mógłby zostać. Miałbym do kogo gębę otworzyć. W lodówce znalazłem trochę białego sera. Pokruszyłem do miseczki – zjadł, choć trochę jakby z grzeczności, nie głodu.

Kim ty jesteś kocie?

Przez kilka dni patrzyłem na słupy, czy nie pojawi się ogłoszenie o zaginionym kocie. Nic. I tak Kot został ze mną. Kot przez duże „k”. Miał w sobie taką godność, że za nic nie pasowało do niego żadne głupie kocie imię. Mruczek? Kot w ogóle nie mruczał (dodam, że nawet nie miauczał). Puszek? No w życiu. Przez chwilę zastanawiałem się nad Filemonem, ale jak powiedziałem to głośno, to Kot wyraźnie przewrócił oczami. I tak został po prostu Kotem.

Pewnego dnia ze sklepu z zakupami przyniosłem darmową gazetkę lokalną. Wypadła na dywan i gdy już miałem się po nią schylić, położył się na niej Kot. Gdy odszedłem parę kroków – wstał. Gdy znowu się pochyliłem – wskoczył znowu na gazetę. Zdziwiłem się, bo Kot gardził zabawami, nie biegał za rzucaną piłką czy myszką. 

Był ponad to. I nagle dziś – takie zachowanie. Zrobiłem kolejne podejście, ale Kot już się nie położył na gazetce, a przytrzymywał jej prawy dolny róg łapą. Pochyliłem się, a on kilkakrotnie stuknął pazurami w ten róg. Przyjrzałem się i zobaczyłem, że w tym miejscu jest ogłoszenie: „Holenderska firma meblarska poszukuje stolarzy…”.

Podniosłem zdziwiony wzrok na Kota, ale ten już stracił zainteresowanie moją osobą. Jak gdyby nigdy nic – spał na fotelu. Spojrzałem jeszcze raz na gazetę. Przypadek?

Firma, którą musiałem zamknąć, to był mały zakład produkujący meble na zamówienie. Tak, jestem stolarzem, i to naprawdę dobrym. Drewno to moja pasja… Nie miałem wątpliwości, że Kot celowo chciał zwrócić moją uwagę na to ogłoszenie. Tylko jak, dlaczego? KIM TY JESTEŚ, KOCIE?

Najpierw ogłoszenie, potem program w telewizji

Odpowiedzi nie uzyskałem, ale zadzwoniłem pod podany w ogłoszeniu numer. Była to mała firma, produkująca meble na zamówienie. Klient mógł wybrać podstawowy wzór i zażyczyć sobie wykończenie, detale. Czasem były to konkretne zlecenia, czasem typu „stół, który będzie pasować do takiej komody (załączam zdjęcie)”.

Gdy spotkałem się z szefem, opowiedziałem o sobie, pokazałem swoje prace, projekty – dostałem etat od ręki. Miałem zajmować się właśnie indywidualnymi zleceniami. Niezdecydowanym – przygotowywać propozycje. To była praca dla mnie. Do tego za bardzo dobre pieniądze. Dodatkowo, jeśli musiałem zrobić własny projekt – dostawałem premię. I klienci, i szefowie rozumieli też – że jakość wymaga czasu. Pozwalali mi się pobawić, dopieścić każdy mebel. Zamówienie nie opuszczało fabryki, dopóki nie byłem z niego zadowolony na dwieście procent.

Od tamtej pory patrzyłem na Kota z jeszcze większym respektem. Szczerze, to trochę się go bałem. Co jeszcze szykuje? Na odpowiedź nie czekałem długo.  Dwa tygodnie później leżałem na kanapie i szkicowałem szafę. Nagle włączył się telewizor. Spojrzałem zdziwiony na ekran, poszukałem wzrokiem pilota. Leżał na nim Kot. Wyłączyłem telewizor, a pilot odłożyłem na szafkę. Po chwili – pstryk – ekran znowu zaświecił. Pilot leżał na dywanie, a Kot – jakby nie miał z tym nic wspólnego – układał się obok do snu. Tym razem zrozumiałem szybciej niż przy ogłoszeniu o pracę. Zacząłem oglądać program. Dziennikarka rozmawiała z psychologiem. Temat – spory rodzinne, zerwane relacje. Już wiedziałem, co Kot miał na myśli.

Jestem skłócony z całą rodziną. Na własną prośbę. Zerwałem z nimi kontakty, bo chcieli mnie poróżnić z żoną. Tak to wtedy odebrałem. Kilka miesięcy potem okazało się, że mieli rację… Żona mnie oszukiwała i prywatnie, i zawodowo. To przez nią straciłem swoją firmę. Rozwiedliśmy się, ale nigdy nie przyznałem się rodzinie, że mieli rację. I ich nie przeprosiłem. Urażona duma mi nie pozwalała. I teraz ten psycholog mówił o takich jak ja. Że pielęgnują w sobie niechęć przez lata, że nie potrafią pierwsi wyciągnąć ręki, że sami się oszukują, że rodzina nie jest im potrzebna.

– Ludzie, którzy pogodzili się po latach z rodziną, w zasadzie nigdy tego nie żałują. Mówią, że jak w końcu się spotkali, to często nikt nawet nie pamiętał, o co się kiedyś pokłócili – mówił psycholog (a ja czułem, że mówi do mnie). – Zawsze podkreślają, że powinni to zrobić wcześniej, i że szkoda im straconego czasu.

Zawsze ktoś musi być mądrzejszy i pierwszy wyciągnąć dłoń na zgodę. Trzeba sobie powiedzieć: to będę ja – i po prostu to zrobić. Potem jest już z górki.

Tak wiele mnie ominęło! Mogłem to zrobić wcześniej

Mama, tata, siostra, szwagier, siostrzeńcy, brat… Nie widziałem ich chyba od roku. Jezu. Jak mi ich brakuje! Otarłem łzy w rękaw i powiedziałem do Kota:

– Zaraz się tym zajmę, dzięki.

Kot w odpowiedzi przeciągnął się i leniwie przewrócił na drugi bok. Moja rodzina co niedziela spotyka się na obiedzie u rodziców. Choćby się paliło czy waliło – to rzecz święta. Tej niedzieli wystrojony w białą koszulę i zaopatrzony w wino i czekoladki (przyjście z kupnym ciastem mama odebrałaby jako afront) stanąłem przed furtką domu rodziców. Celowo trochę po czasie, żeby wszyscy już byli. Wziąłem głęboki oddech, wszedłem do ogrodu i zadzwoniłem do drzwi. Otworzył mój siostrzeniec, teraz siedmioletni. 

– Wujek. Dawno cię nie było – oświadczył, jakbym opuścił najwyżej ze dwa obiady, i pobiegł do salonu z krzykiem: – Babciu, to wujek Krzysiek!

Stanąłem na progu pokoju. Przy stole zapadła cisza. Przez chwilę bałem się, że mnie wyrzucą. 

– Krzysiu – ciszę przerwała mama, podeszła, objęła mnie. – Cudownie cię widzieć. Siadaj, bo zupa już pewnie wystygła – udawała, że nic się nie stało, ale widziałem, że ma łzy w oczach. – Jasiek, przynieś krzesło dla wujka. Ola, podaj talerz. Heniek, wstaw wino do lodówki – dyrygowała mama.

Zrobiło się małe zamieszanie, tata klepał mnie po plecach, szwagier ściskał rękę, siostra głaskała mnie po głowie. A brat próbował się przebić i przedstawić narzeczoną! Krzysiek, to jest Ola. Szykuj się na wesele za miesiąc. Oczywiście musisz zostać moim drużbą! Już się martwiłem, że będę musiał szwagra prosić zamiast brata – ucieszył się.

Mama nalewała mi rosół, tata wołał, że musimy napić się jego nalewki, a na kolana gramoliła mi się mała Maja. 

– A to ty jesteś ten Ksysio, co się pogniewał? Jus się nie gniewas, prawda? Mas dla mnie plezent? – zasepleniła na koniec i wszyscy zaczęli się śmiać.

Przez całe popołudnie patrzyłem na rodzinę, słuchałem ich i myślałem, jakim byłem idiotą. I ile z ich życia mnie ominęło: Jasiek nauczył się jeździć na rowerze, Maja poszła do przedszkola, brat się po raz pierwszy na poważnie zakochał, rodzice kupili nowy samochód. A gdyby nie Kot – ominęłoby mnie wiele więcej: ślub brata, narodziny kolejnego dziecka siostry (była w siódmym miesiącu), komunia Jaśka… I kolejne rodzinne obiady, uroczystości, sukcesy i porażki. Po prostu kawał zwykłego rodzinnego życia! Prawdziwego życia.

Już wiedziałem, że to ta jedyna

Kilka tygodni później siedzieliśmy razem w salonie. Ja na kanapie – Kot na parapecie, koło pelargonii. Nagle – huk, brzdęk i krzyk. Poderwałem się i zrozumiałem, co się stało. Kot zrzucił doniczkę przez okno i chyba kogoś trafił. Wybiegłem na ulicę. Doniczka rozbiła się tuż pod nogami młodej kobiety w białych spodniach. Stała, unurzana w ziemi do kolan, a u jej stóp leżała siatka, z której wysypały się jabłka. Zacząłem myśleć. 

Kot nie bywa po prostu niezdarny, więc jeżeli ta doniczka wylądowała przed tą kobietą – to to znaczy, że to jest TA KOBIETA! Biegłem i zastanawiałem się, co zrobić, co powiedzieć, żeby nie zniknęła…

– Bardzo przepraszam, mój kot zawsze jest taki ostrożny, nie wiem, jak to się stało – mówiłem, zbierając rozsypane po chodniku owoce. – Może oddam pani spodnie do pralni… – nie zdążyłem skończyć zdania, a już wiedziałem, że to był błąd.

– Jasne! Mam ściągnąć portki na środku ulicy i iść do domu w majtkach? Jak pan lubi sobie popatrzeć, to niech pan kupi „Playboya”! – syczała dziewczyna.

– Przepraszam, nie pomyślałem, to może zapłacę rachunek za pranie?

– Moja pralka nie ma kasy fiskalnej, proszę sobie wyobrazić! – warknęła. 

Zakupy były już pozbierane, wiedziałem, że jeszcze chwila i dziewczyna sobie pójdzie.

– Wiem, że jedyne, co sprawiłoby pani teraz przyjemność, to rozszarpanie mojego kota. Ale to jest ta jedna rzecz, na którą nie mogę pani pozwolić. Ale jeśli rozszarpanie w zamian mnie panią satysfakcjonuje, jestem do dyspozycji – stanąłem z rozpostartymi ramionami, wypinając pierś. 

Dziękuję, stary. I… powodzenia w twojej kolejnej misji!

Dziewczyna podniosła wzrok, zmierzyła mnie od stóp do głów (dobrze, że wciągnąłem brzuch), w końcu uśmiechnęła się. 

– Chyba byłoby szkoda szarpać. Ale rzeczywiście, jakaś rekompensata mi się należy. Jest mi pan winien kolację. Daję panu tydzień, jak nie dostanę zaproszenia, to przyjdę jednak kogoś rozszarpać – sięgnęła do torebki i cienkopisem zapisała mi na przedramieniu numer telefonu i imię, Ewa. – I proszę nie stawiać już pelargonii na tym parapecie. Pana kot może kiedyś ustrzelić kogoś mniej sympatycznego niż ja.

Kot leżał znudzony na kanapie i śledził wzrokiem muchę. Gdy mruknąłem mu w ucho „dzięki” – ziewnął i zamknął oczy.

Wiedziałem, że z Ewą nam się uda. Nie miałem żadnych wątpliwości – w końcu znałem już trochę mojego Kota. Pewnie dlatego zabrałem się do rzeczy z taką pewnością siebie.

Po tej pierwszej „rekompensacyjnej” randce – przyszła pora na kolejne.

– Pracuję w przedszkolu, parę przecznic od twojego domu, ale do pracy zawsze jeżdżę ścieżką rowerową, wzdłuż równoległej ulicy – opowiadała Ewa. – Tego dnia, kiedy twój kot się na mnie zamachnął, popsuł mi się rower. I dlatego szłam pod twoim oknem. W sumie to spotkaliśmy się dzięki mojemu rowerowi. Jakby był sprawny, twój kot by mnie nie ustrzelił…

Nie wyprowadzałem jej z błędu. Raczej by nie uwierzyła, gdybym jej powiedział, że moim życiem kieruje ostatnio Kot, i że spotkaliśmy się tylko dlatego, że on tak zdecydował. Wolałem też nie dodawać, że to oznacza, że jest mi przeznaczona, że na pewno zostanie moją żoną i matką moich dzieci. Mógłbym ją jednak wystraszyć.

Po dwóch tygodniach Ewa zgodziła się wyjechać ze mną na weekend w góry. Po miesiącu przedstawiłem ją rodzinie, po trzech – przyjęła moje oświadczyny, a po pół roku – wzięliśmy ślub.

Rano, w tym najważniejszym dniu mojego życia, nerwowo ciskałem się po mieszkaniu. Jednocześnie próbowałem porządnie zawiązać krawat, sprawdzałem, czy mam obrączki i sznurowałem buty. Nagle zorientowałem się, że coś jest nie tak. Spojrzałem na kanapę, fotel, parapet – nie ma Kota. Obszedłem całe mieszkanie, wyjrzałem na ulicę – ani śladu. Wiedziałem, że nie mam go co szukać. Jego misja się zakończyła, więc zniknął tak, jak się zjawił.