Już od początku wiedziałam, że to nie jest dobry pomysł. Gdy zauważyłam, co wrzucają do fundamentów, zrobiło mi się słabo.

– Co to takiego? – zapytałam, licząc na odpowiedź, która uspokoi rodzące się we mnie obawy.

– To gruz na fundament – teść jedynie wzruszył ramionami.

Adrian, mój małżonek, spojrzał na mnie niepewnie.

– Rozumiem, ale z czego jest ten gruz? – zapytałam, czując, że zaraz będę musiała usiąść.

– Ech, maleńka, nie dramatyzuj, gruz to gruz, dostałem go za darmo, więc trochę zaoszczędziłem – tata machnął ręką. – Poza tym, i tak leżało pod płotem, miało trafić na śmietnik, z jakiejś rozbiórki albo czego innego. No i z tych nagrobków, których nikt nie kupił.

– Nagrobków? Tata, wrzucasz do fundamentów zmielone nagrobki?! – nie mogłam uwierzyć.

– To tylko gruz... – tata spojrzał na Adriana, a mój mąż nagle się ulotnił. – No, bierze się to legalnie, prawie za darmo, za jakąś flaszkę dobrego trunku tylko. Przecież wiesz, że każda złotówka ma znaczenie! Co to za różnica dla ciebie? Kamień to kamień. Kamieniarze to wyrzucają, nie jest to skradzione ani używane. Chodzi o to, że... No, na pewno nie są to nagrobki, które komuś służyły!

– Tata, to są nagrobki – zamknęłam oczy i starałam się opanować swoje emocje. – Natychmiast mi to stąd zabieraj!

W końcu mi ustąpił

Nie miałam ochoty dopytywać, czy zdążył cokolwiek umieścić w fundamencie. Wiadomo, dawno już zabetonowany, przecież nie będą go teraz wyburzać... Chwilę jednak zastanawiałam się, co tak naprawdę jest pod moim domem. I skąd to się wzięło?

Trudno mi było uwierzyć, że są to tylko pozostałości z magazynu kamieniarskiego. Przecież wiem, że na naszym cmentarzu co jakiś czas ktoś zmienia nagrobek. A ratusz też dba o te starsze, zabytkowe, przeprowadza ich konserwację i czasami trzeba wymienić fragment obramowania czy podstawy... Ten cały kamień jest przecież potem wyrzucany.

W momencie, kiedy zaczynałam o tym myśleć, robiło mi się słabo. Budowa domu postępowała, rosły ściany, a na końcu dach. To wszystko bardzo mnie fascynowało, bo to miał być mój własny dom. Tak, tylko mój, pierwszy tak zupełnie mój!

W tych emocjach zupełnie zapomniałam o nieszczęsnych fundamentach. Teraz zaczęły się liczyć drobne szczegóły: jaki odcień parapetów, które drzwi dobrać, co położyć na podłogę...

Radośnie biegałam po sklepach, ciesząc się, że mogę sama zdecydować i zaaranżować wszystko według mojego uznania. Część budowy finansowaliśmy kredytem. Nie był on duży, bo mieliśmy trochę oszczędności z wesela, a także rodzice – zarówno moi, jak i męża – dorzucili nam sporo. Ale mimo to, musieliśmy trochę dołożyć. Bank chciał dokumentację z budowy, więc Adrian robił zdjęcia wszystkiemu jak wściekły, ale mnie to wszystko nawet cieszyło. 

– Stworzymy kronikę z budowy domu! – mówiłam i namawiałam go, aby wywołać część z tych zdjęć.

Co papier to jednak papier! Budowa trwała długo. Z jednej strony, naprawdę chciałam już skończyć i przeprowadzić się, ale z drugiej, wiedziałam, że jeśli chcę, aby wszystko było zrobione po mojemu i solidnie, muszę być cierpliwa. Więc słuchałam opinii specjalistów na temat podłóg, pytałam, które kable będą najlepsze... Z biegiem czasu aż sama stałam się dość dobrym specjalistą! W końcu jesienią ubiegłego roku wszystko zostało już ukończone. Praktycznie pod klucz, ponieważ nawet umeblowaliśmy większość pokoi.

Nadal nie dotknęliśmy sypialni. Były przeznaczone dla naszych przyszłych dzieci, które jeszcze nie przyszły na świat. Nie chcieliśmy zapeszać ani kusić losu.

Przenieśliśmy się do nowego domu w listopadzie

Byłam tak niesamowicie szczęśliwa! Natychmiast oznajmiłam, że to u mnie odbędą się nadchodzące święta. Na szczęście, zarówno moi rodzice, jak i teściowie nie mieli nic przeciwko. W nowym salonie zastawiłam nowy stół, a w rogu dumnie prezentowała się moja pierwsza choinka. Była wielka, sięgała aż do sufitu, rozłożysta, pięknie ozdobiona... Wcześniej nie mogłam sobie pozwolić na taką, bo nie miałam miejsca, żeby ją postawić.

A potem, po świętach, rozpoczęło się zwykłe, codzienne życie. Nie było to proste, bo budowa domu mocno obciążyła nasze finanse. Adrian podejmował dodatkowe prace – jest kierowcą, więc zgłaszał się na różne wyjazdy. Najbardziej opłacały się te długie i weekendowe, bo, wiadomo, nikt nie chciał ich brać. 

– Jakoś damy radę przez te pół roku – próbował mnie przekonać. – Wiem, że to będzie trudne, ale obliczyłem, że jeśli się postaramy, to do lata uda nam się spłacić część kredytu, odsetki będą niższe i będzie nam trochę łatwiej.

Tęsknota za nim była ogromna. Spotykaliśmy się jedynie raz lub dwa razy w tygodniu. I te samotne weekendy... Z braku lepszego zajęcia przesiadywałam na portalach społecznościowych i nawiązywałam ponownie kontakty ze starymi znajomymi. Odzyskałam nawet kontakt ze swoją przyjaciółką z czasów szkoły podstawowej, która kiedy byłyśmy w klasie piątej, wyjechała z rodzicami do Anglii. Szybko się zgadałyśmy. Wysłała mi fotografię swojego domu na przedmieściach Londynu i poprosiła, abym zrobiła zdjęcie swojego domu – o którym już zdążyłam jej opowiedzieć – i również jej przesłała. 

Przebrnęłam przez pliki w komputerze, jednak natrafiłam jedynie na fotografie z robót budowlanych i kilka jakichś rodzinnych ze świąt Bożego Narodzenia. Rzeczywiście, nie zrobiliśmy zdjęć gotowego mieszkania. Zaczęłam od kuchni – byłam z niej niezmiernie zadowolona. Przesłałam jej trzy zdjęcia – doceniła je.

– Jest mniejsza od mojej, ale urocza – odpisała. – Pokaż mi więcej.

Weszłam do pokoju dziennego. Zrobiłam zdjęcie kominka, a potem obróciłam się, aby sfotografować ścianę z sofą. Spojrzałam przez obiektyw aparatu i... zastygłam. W kącie, na podłodze, siedziała młoda kobieta z niemowlakiem na kolanach, a po jej twarzy spływały potoki łez! Patrzyła prosto na mnie, a jej oczy były tak przerażające – tak pełne smutku i bólu, że mimo mojego strachu, poczułam do niej litość. Na moment zamknęłam oczy, a kiedy ponownie spojrzałam w kąt, nikogo tam już nie było. 

Chyba tylko cudem się nie udusiłam, bo byłam przekonana, że przez kilka dłuższych chwil praktycznie nie oddychałam. Ciężko przełknęłam ślinę i rozejrzałam się po pokoju. Było pusto. Drzwi prowadzące do kuchni były zamknięte, a drzwi do przedpokoju były uchylone, tak jak je zostawiłam. Z letargu wybudził mnie dźwięk dobiegający z komputera. To koleżanka dzwoniła przez Skype.

– Gdzie te zdjęcia salonu? Nie pokażesz? – pytała mnie. – Nie widzę cię!

Mój komputer jest schowany, tak jakby w małym kąciku, nie jest widoczny z salonu. Zrobiłam głęboki wdech i podeszłam do urządzenia.

– Jestem tutaj, nie zniknęłam, zaraz ci to prześlę – odpowiedziałam. – Potrzebuję chwili, coś tu się dzieje...

Chwileczkę. Odsunęłam się od komputera i zaczęłam myśleć, co powinnam zrobić. Na zewnątrz lał deszcz – jeśli ktoś by wszedł do domu, na pewno zostawiłby mokre ślady! Ale podłoga była sucha. Poszłam do kuchni i wzięłam siekierę. Rzuciłam okiem na przedpokój, na kotłownię. Nic tam nie było. Sprawdziłam drzwi od strony ulicy. Były zamknięte. W stanie desperacji poszłam na piętro. Sypialnia i garderoba wyglądały na nienaruszone, oba puste pokoje były zamknięte, bez żadnych śladów. Dostęp do dachu był zabezpieczony. Doszłam do wniosku, że musiałam coś sobie wmówić albo wyobrazić. 

Nie przepadam za samotnością, dawało mi to w kość, gdy Adrian wyjeżdżał i pewnie stąd te złudzenia. Wróciłam do pokoju dziennego i ostatecznie zdecydowałam się zrobić to zdjęcie dla koleżanki. Wzięłam aparat, rzuciłam okiem przez obiektyw i... aż krzyknęłam ze strachu! 

Ta matka znowu tam była!

Była ubrana na czarno, z koronkowym nakryciem na głowie, trzymała malucha przy swoim sercu i łzy spływały jej po twarzy. Patrzyła na mnie tymi przeraźliwie smutnymi oczami. Gdy odłożyłam aparat i spojrzałam w róg pokoju, znowu był jednak pusty. Bez zastanowienia przyłożyłam sprzęt znowu do oka – w obiektywie, jak wcześniej, widniała ta kobieta.

Działałam automatycznie. Poszłam do przedpokoju, założyłam buty, okrycie wierzchnie, zabrałam klucze ze ściany i wyszłam. Starannie zamknęłam drzwi i skierowałam się do sąsiadów, czyli do mojej cioci, od której nabyliśmy grunt pod nasz dom.

– Co się dzieje? – zapytała, prawie na mnie nie patrząc. Zwróciłam się do niej. Wręczyła mi szklankę jakiegoś ziołowego naparu na uspokojenie, a potem zaparzyła mocną kawę.

– Nie mam pojęcia, co to mogło być – potrząsnęła głową, a ja odetchnęłam z ulgą. Mimo strachu, który odczuwałam, obawiałam się, że mi nie uwierzy! – Słuchaj, kochaneczko, na tej działce zawsze był ogród. Mój dziadek posadził tam pierwsze jabłonie jeszcze przed wojną. Nic nie wiem o żadnej kobiecie... Nie było żadnych rodzinnych sekretów, nierozwiązanych zaginięć, zbrodni. Żadnych kobiet z dzieckiem.

– To te groby – wydobyłam z siebie jęk. – Jestem przekonana, że to te groby. Nie wrócę tam!

Spędziłam dwa dni u mojej cioci – wróciłam do domu tylko po to, żeby wyłączyć komputer i spakować parę rzeczy, ale nawet po to ciocia poszła ze mną. Wzięła swojego psa, ale ten nie chciał wejść do domu. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że duch tamtej kobiety naprawdę istnieje.

Kiedy Adrian wrócił, powiedziałam mu, że nie chcę tam mieszkać. Próbował mnie przekonać, ale to było bez sensu. Pojechaliśmy do moich rodziców, ale ich również nie chciałam słuchać.

– Nie chcę tam mieszkać, nie planuję tam spędzić ani jednego dnia dłużej! – powiedziałam zdecydowanie.

Nie sprzeczali się ze mną już więcej. Widzieli, że jestem absolutnie zdeterminowana, a po drugie, byłam już wtedy w ciąży, więc chyba nie chcieli się ze mną wykłócać. Obecnie mieszkamy u moich rodziców. Mąż próbuje znaleźć kupców na nasz dom, a ja szukam nam nowego mieszkania. Wydaje mi się, że mieszkanie w bloku będzie dobrym pomysłem – przynajmniej tam wiem, że nikt nie wrzucił pokruszonych nagrobków do fundamentów...