Pierwsze lata mojego małżeństwa z Markiem były wspaniałe. Do pełni szczęścia brakowało nam tylko dziecka. Staraliśmy się i nic. W końcu zdecydowaliśmy się na badania. Okazało się, że nigdy nie będziemy rodzicami, i to z mojej winy. Nie mogłam uwierzyć, że los jest dla mnie tak okrutny. Następne miesiące były straszne. Kompletnie się załamałam. Czułam się pusta, niepełnowartościowa. Zaproponowałam nawet Markowi, żeby się ze mną rozwiódł i poszukał kobiety, która urodzi mu dziecko. Nie chciał o tym słyszeć. Stwierdził, że przysięgał być ze mną na dobre i na złe i zamierza dotrzymać słowa. Gdyby nie jego wsparcie, zupełnie pogrążyłabym się w rozpaczy. 

Znaleźliśmy wyjście

To mąż zaproponował adopcję. Powiedział, że skoro nie możemy mieć własnego dziecka, to może damy dom i miłość jakiemuś niechcianemu maleństwu. Byłam szczęśliwa. Sama myślałam o takim rozwiązaniu, ale mu o tym nie mówiłam. Bałam się, że nie będzie chciał wychowywać obcego dziecka. Początkowo nie przyznawaliśmy się nikomu do tego, co zamierzamy zrobić.

Dopiero gdy po wielu miesiącach załatwiania formalności dowiedzieliśmy się, że możemy zostać rodzicami adopcyjnymi, a na dodatek jest dla nas malutki chłopczyk, postanowiliśmy podzielić się naszym szczęściem. Moi rodzice byli zachwyceni. Mama popłakała się ze wzruszenia, tata też ukradkiem ocierał łzy. Byłam przekonana, że teściowa zareaguje podobnie. Niestety… Gdy usłyszała, w czym rzecz, potwornie się skrzywiła. 

– O co chodzi, mamo? – zdziwiłam się. 

– Wybacz, moja droga, ale to absurdalny pomysł. 

– Dlaczego? – zdziwiłam się.

– Jeszcze pytasz? To dziecko jak nic pochodzi z patologicznej rodziny. Ma złe geny. Pół biedy, jeśli okaże się tylko idiotą i beztalenciem. Ale co będzie, gdy wyrośnie z niego bandzior albo morderca? 

– Co ty za bzdury opowiadasz! To bezbronne maleństwo. I tylko od nas zależy, kim będzie w przyszłości.

– Może tak, może nie… Ja w każdym razie nie ryzykowałabym na waszym miejscu. Genów nie da się oszukać.

– Decyzja już zapadła. Za kilka tygodni zabieramy Jasia do domu – ucięłam i zaczęłam zbierać się do wyjścia.

Mieliśmy synka

Bałam się, że jeśli dyskusja potrwa dłużej, to powiem jej coś obraźliwego. Szczęśliwie Marek stanął za mną murem. W drodze do domu oczywiście próbował tłumaczyć matkę. Twierdził, że ta wiadomość była dla niej szokiem, ale jak sobie wszystko przemyśli, to na pewno zmieni zdanie. Ja jednak czułam przez skórę, że nie będzie tak pięknie. Postanowiłam o tym jednak nie myśleć. Szykowałam się na macierzyństwo. To było najważniejsze. Miesiąc później synek był już z nami. Był takim ślicznym, pogodnym maluszkiem. Nie potrafiliśmy uwierzyć w swoje szczęście. Gdy już ochłonęliśmy, postanowiliśmy urządzić przyjęcie dla najbliższych.

Teściowa, o dziwo, przyjęła zaproszenie. 

– A nie mówiłem? Mama nie jest zła. Potrzebowała tylko czasu – cieszył się mąż, a ja razem z nim. Chciałam, żeby synek miał dwie kochające babcie. 

To miał być piękny, uroczysty dzień. Pełen miłości i radości. I początkowo był. Czar prysł, gdy pojawiła się teściowa. Nawet nie podeszła do Jasia. 

– Nie przytulisz wnuka? – zapytałam. 

– To nie mój wnuk, tylko znajda – wzruszyła ramionami.

– W takim razie, po co przyszłaś? – ledwie powstrzymywałam nerwy. 

– Żeby wam uświadomić, co was czeka – wysyczała i rzuciła na stół kopertę. W środku był wydrukowany z internetu artykuł o tym, jak to adoptowany syn zamordował we śnie swoich rodziców.

Nie muszę chyba mówić, co było potem. Wyrzuciłam teściową z mieszkania. Widziałam, że Markowi jest przykro, ale nie mogłam postąpić inaczej.

– Twierdzisz, że geny są ważne? Otóż nie! Marek byłby wtedy po tobie bezdusznym draniem, a nie wspaniałym i czułym mężczyzną! – rzuciłam, jeszcze zanim zatrzasnęłam drzwi. 

Od tamtej pory nie spotykam się z teściową. Nawet na święta do niej nie pojechałam. Skoro nie potrafi zaakceptować Jasia, niech trzyma się od nas z daleka.