Nie potrafiłam się z nim dogadać

Nie byłam w mojej wsi chyba z siedem lat, od kiedy pożarłam się z ojcem. Po śmierci mamy już całkowicie straciliśmy ze sobą płaszczyznę porozumienia. Nie potrafiliśmy być w jednym pomieszczeniu dłużej niż pięć minut, żeby się nie pokłócić. Powodem mogło być wszystko. Nawet ton głosu, kiedy mówiłam „dzień dobry”.

Siostra nie rozumiała, dlaczego nie mogę po prostu przemilczeć jego komentarzy. „Wygadałby się i tyle. Po co wchodzisz w dyskusje? Ja udaję, że nie słyszałam albo przytakuję, i jest spokój”. Cóż, Lidka może słuchać szkodliwych bzdur z obojętnością, ja nie. Mnie się w kieszeni nóż otwiera i po prostu muszę zareagować. A to, że te bzdury gadał mój własny ojciec, tym bardziej mnie doprowadzało do szału.

Jestem z urodzenia aktywistką. Jak widzę coś, co wymaga zmiany, naprawy, nie mogę nie działać. Już na studiach pikietowałam pod sejmem w obronie zwierząt, przywiązywałam się do drzew skazanych na wycinkę. Pisałam setki petycji w setkach spraw, które wymagały naprawienia. Kiedy zdobyłam już dyplom prawniczki, zatrudniłam się w jednej z organizacji pozarządowych, by walczyć o lepszą przyszłość.

Ojciec nie chciał pojednania

Tamtej jesieni zmarł wuj Antoni, brat mamy. Przyjechałam na pogrzeb, bo był moim ojcem chrzestnym. Dojeżdżając do wsi, zatrzymałam się na wzgórzu, by popatrzeć na miejsce, gdzie się wychowałam. Wyszłam z samochodu i spojrzałam w dół, na dość sporą wieś rozłożoną malowniczo nad rzeką, otoczoną uprawnymi polami i lasami.

Kiedy tak patrzyłam, wydało mi się, że w dole, niedaleko szosy prowadzącej do wioski, stoi chasyd – ortodoksyjny żyd w długim chałacie i w wielkiej czapie ozdobionej futrem. Chciałam przyjrzeć się lepiej, więc wyciągnęłam z torebki lornetkę, ale kiedy spojrzałam przez okular, nikogo tam nie było. Uznałam, że to przywidzenie, gra cieni. Bo skąd w zapadłej polskiej dziurze w XXI wieku chasyd?

Zatrzymałam się u siostry. Tego popołudnia poszłam przywitać się z ojcem, mimo że Lidka odradzała.

– Śmierć wuja niemal go załamała – powiedziała. – Zamknął się w domu i nie chce wychodzić.

Ale ja chciałam zobaczyć się z ojcem. Minęło siedem lat. Może uda mi się z nim pojednać, myślałam. Mama byłaby zadowolona. Kiedy dochodziłam do domu rodzinnego, znów zobaczyłam tego chasyda – stał w ogrodzie sąsiada i patrzył w okna naszej kuchni. Tym razem nie mogło być mowy o grze cieni, widziałam go wyraźnie – długi połyskujący płaszcz i wyglądający spod niego pasiasty fartuszek z frędzlami, kapelusz obramowany futrem i brodata twarz. Nie był stary, po czterdziestce. Pomyślałam, że podejdę do siatki otaczającej ogród i spytam, może kogoś szuka.

Trzasnęły drzwi wejściowe domu i stanął w nich tata. Na jego widok myśli o tajemniczym chasydzie wywiały mi z głowy. Zamieniłam z ojcem kilka słów – ot, witaj, jak ci leci, dobrze wyglądasz – które nie przerodziły się w awanturę. Ale nie zaprosił mnie nawet do środka. W końcu powiedział, że jest zmęczony i znów zamknął się w domu.

– On się czegoś boi – powiedziałam siostrze po powrocie.

Lidka stała przy kuchni. Razem z żoną wuja Antoniego szykowały potrawy na stypę po pogrzebie, który miał się odbyć następnego dnia.

– Niby czego – wzruszyła ramionami, nie odwracając się.

Wychowałam się z Lidką, znałam ją od podszewki, więc wyczułam w niej napięcie. Zmieniłam temat. Nalewając sobie kawę do kubka, powiedziałam:

– Już dwa razy widziałam tu starozakonnego. Chyba jakiegoś rabina. Wygląda jak z dawnych czasów. Myślałam, że tacy teraz to tylko w Izraelu chodzą, w Ameryce. Ale w Polsce? Wiesz coś o nim?

Wyglądała na przerażoną

Spojrzałam na siostrę i aż mi ręka zadrżała. Patrzyła na mnie z tak czystym przerażeniem, że było to zaraźliwe.

– Gdzie go widziałaś? – wyszeptała pobladłymi wargami.

– W ogrodzie S. Patrzył w okna kuchni taty.

Siostra ciężko usiadła na krześle.

– Co się dzieje? – usiadłam obok niej.

Rwanym głosem opowiedziała mi okropną historię. Kilka lat wcześniej do wioski przyjechało czterech studentów z Izraela. Wyglądali normalnie, jak to studenci. Szukali starego cmentarza żydowskiego, jeszcze sprzed pierwszej wojny, gdzie znajduje się grób znanego w ich rodzinach cadyka Eleazara, który w młodym wieku zginął podczas pogromu, broniąc uczniów swojej szkoły.

Po tym wydarzeniu ci, którzy przeżyli ataki mieszkańców pobliskich wiosek, podburzonych przez wędrujących wichrzycieli, spakowali się i wyjechali. Ich domy zajęli biedacy z okolicznych wsi. Przybycie żydowskich studentów, którzy w karczmie opowiadali o dawnych wydarzeniach, wielu obecnym mieszkańcom wioski się nie spodobało. Dlatego kiedy chłopcy wyjechali wcześniej, niż zamierzali, wszyscy odetchnęli z ulgą.

– Dokładnie rok później, 13 października, kuzyn Edward spalił całe swoje gospodarstwo – mówiła Lidka. – Po prostu wstał w nocy z łóżka i podłożył ogień pod dom, stodoły. Dobrze, że żona Edka obudziła się na czas i dzieciaki z chałupy powyciągała, i krowy z obory. A ten stał tylko i patrzył na ogień. Kiedy go zabierali do szpitala, mruczał pod nosem, że oko za oko. Ciągle siedzi w szpitalu, bez kontaktu ze światem.

– Nie mówiłaś.

– A co by to dało? – siostra wzruszyła ramionami. – Rok później, też trzynastego października, to samo zrobił jego brat Marian. Dołączył do Edka w szpitalu. Jest na lekach, bo kiedy przestają działać, krzyczy, że patrzy na niego żyd, a wtedy on płonie ogniem piekielnym. Teraz wuj Antoni.

– Przecież zmarł na wylew?

– Tak. W nocy. Trzynastego października. Ciotka mówiła, że obudził się, krzycząc, że ściga go cadyk. I po chwili dostał wylewu.

Tylko oni znali powód

Nie chciałam wierzyć w to, co mogło być powodem tych wydarzeń, ale wiedziałam, do jakich strasznych rzeczy dopuszczają się ludzie ogarnięci nienawistnymi ideami. Mój ojciec, brat mojej mamy i jego synowie, tak jak wielu ludzi z tych terenów, byli żyzną ziemią dla ziaren takich idei. To był główny powód moich kłótni z ojcem.

– Co oni zrobili? – spytałam cicho. – Tym studentom?

Siostra tylko pokręciła głową.

– Nie wiem. Dobrze to ukryli. Raz słyszałam, jak tata z wujem i kuzynami gardłowali w karczmie przy wódce, że trzeba ich wypędzić, bo teraz przyjechało czterech, a za chwilę pojawią się kolejni, którzy będą chcieli odebrać nam nasze domy, naszą ziemię, mówiąc, że kiedyś były ich. A wiadomo, że żydzi mają wszędzie swoich. I że musimy się bronić. Powtarzali to wszystko, co teraz gadają w telewizji.

– Nie mogłaś przemówić ojcu do rozsądku? – spytałam. – Przecież byłaś na miejscu.

– Nie ja jestem naprawiaczką, tylko ty. Trzeba było zostać i próbować zmienić jego poglądy. Ale ty pojechałaś w świat naprawiać obcych. Są ważniejsi? – spojrzała na mnie z żalem w oczach.

Poczułam wstyd. Miała rację. To jest wszędzie – nietolerancja, zaściankowość, poddawanie się propagandzie odwetu. Jest w wielkim świecie i w małych miastach. I w naszych rodzinach. Powinnam była zostać i próbować zmieniać świat we własnej wiosce.

To nie była miła myśl i chętnie bym się jej pozbyła, znów zakopała głęboko w niepamięci, tam, gdzie trzymam wszystkie podobne myśli, które mówią, że nie jestem idealna. Ale tym razem moje zaniedbanie było zbyt wielkie. Miało zbyt straszne konsekwencje. Nie wolno mi było o tym zapomnieć.

Powinnam naprawić ich błąd

Następnego dnia po pogrzebie wujka poszłam na cmentarz żydowski. Ze smutkiem patrzyłam na omszałe, popękane płyty. Imiona i nazwiska zapisane pismem hebrajskim były już niemal niewidoczne. Jednak był jeden grób, który wydawał się niemal nietknięty. Otoczona kamiennym murkiem stela nagrobna była większa i ozdobniejsza niż inne, zwieńczona trójkątem z płaskorzeźbą przedstawiającą jakiś dziwny znak i drzewo. Na kamiennym prostokącie poniżej był jakiś tekst po hebrajsku, na poły zniszczony przez czas, wiatr i deszcze. Przed stelą na ziemi leżały cztery kamienie. Więc to był grób cadyka Eleazara.

– Przepraszam – powiedziałam. – I proszę o wybaczenie.

Wyjęłam z kieszeni kamień, który znalazłam w ogrodzie taty i położyłam go na ziemi w pewnym oddaleniu od czterech kamieni żydowskich chłopców. Wyprostowałam się.
I wtedy kątem oka dostrzegłam postać chasyda kilka metrów dalej. Obróciłam tam natychmiast głowę, ale pod drzewem już nikogo nie było.

Serce zabiło mi mocno. I co teraz? Spojrzałam na kamienie i prawie krzyknęłam. Mój kamień nie był okrągły, raczej płaski, więc nie wiem, jakim cudem „podsunął się” w górę i teraz leżał tuż obok tamtych czterech. Dar został zaakceptowany? Wina przebaczona? Miałam nadzieję, że dobrze zrozumiałam ten sygnał. Pewnie tak, bo mój ojciec zmarł we śnie pół roku później, a nie w rocznicę tego, co zrobił. Cokolwiek to było. Nie znam prawdy, bo tata do śmierci nie odezwał się słowem do nikogo.

Zostałam w wiosce, zaczęłam swoją pracę aktywistki próbującej naprawiać świat. Nie było łatwo. Ale po kilku latach ludzie wybrali mnie na swoją sołtyskę. I jestem z tego bardziej dumna, niż gdybym w pojedynkę obroniła cały las.