W dniu swoich 14. urodzin oświadczyłem zaskoczonym rodzicom, że zamierzam być malarzem. Co było o tyle dziwne, że nigdy wcześniej nie przejawiałem najmniejszego zainteresowania rysowaniem. Z plastyki miałem trójkę, jak zresztą i z innych przedmiotów. Fakt, nigdy nie przykładałem się do nauki, ale chyba byłem zdolnym dzieciakiem, gdyż odrabiane na kolanie przed lekcjami zadania domowe zadowalały minimalne wymagania nauczycieli. A może po prostu nauczycieli miałem nie najlepszych…

Obsesyjnie malowałem oczy

Jednak tamtego dnia coś się we mnie zmieniło. Nagle poczułem niemal przymus rysowania i malowania. Na początku wystarczyły mi plakatówki. Potem były akwarele, a na 18. urodziny dostałem wielki zestaw farb olejnych. Wtedy poczułem się już niemal jak zawodowy malarz.

Przez cały ten czas obsesyjnie malowałem oczy – większe, mniejsze, kolorowe, czarno-białe, zamknięte, otwarte. Po pewnym czasie nawet rodzice zaczęli na mnie spoglądać podejrzliwie, a matka spytała, czy moje malarstwo ma w przyszłości ograniczyć się jedynie do oczu.

Przyjrzałem się moim dziełom i zrozumiałem, że ma chyba rację. Przeginam z tymi oczami. Zacząłem więc malować wszystko, co mnie otacza. Okazało się, że mam fotograficzną pamięć, którą moja wyobraźnia ubierała w fantazyjne kształty. Niektóre z rysunków czy malowanych farbami obrazów można było uznać za cykle wprawek do bajkowych ilustracji.

Po maturze dostałem się na akademię sztuk pięknych. Ponieważ ojciec poważnie zachorował i zaczęło być krucho z forsą, zacząłem malować warszawskie pejzaże, które ubierałem w fantazyjne bajkowe kolory. Potem szedłem na Starówkę, gdzie chętnie kupowano moje akwarele.
Nie powiem, zaczęło mi się wieść całkiem dobrze, a moje wsparcie rodzinnego budżetu zaczynało być nawet znaczące.

Zakochałem się w postaci ze snu

A co z widokiem prześladujących mnie oczu? Nie zapomniałem o nich. Pewnego dnia, idąc ulicą, „zobaczyłem” (w swojej wyobraźni) nad owymi oczyma czoło i falujące po bokach włosy. Stanąłem jak wryty. To było niczym objawienie, jakby trafił mnie piorun. Wreszcie stało się coś, gdzieś tam, co pozwoliło mi poznać kolejny fragment obrazu, który miałem w głowie, a który był w większej części zasłonięty jakby ciemnym woalem niedojrzenia. Owo „niedojrzenie” było terminem, który ukułem na własne potrzeby, ale tak to mniej więcej odczuwałem. Wiedziałem, że jest całość, lecz wyobraźnia wyselekcjonowała z tej całości tylko wybrane fragmenty. 

Dlaczego nie mogłem zobaczyć ich od razu? Cóż, nawet gdybym bardzo się starał, nie wymyśliłbym właściwej odpowiedzi, więc uznałem, że tak jest, koniec, kropka.

Im bardziej byłem biegły w technikach malarskich, tym moja wyobraźnia odsłaniała kolejne fragmenty nieznanego mi portretu. Czyżby właśnie chodziło o malarską biegłość? Oczy, czoło i włosy miałem dopracowane po tym, jak wykonałem dziesiątki szkiców próbnych, które wreszcie pozwalały oddać to, co tkwiło przed oczami mojej wyobraźni. Potem przyszła kolej na usta i policzki.

Na ostatnim roku akademii miałem sen, w którym wreszcie zobaczyłem całą twarz dziewczyny. Była piękna. Będziecie się ze mnie śmiać, ale ja się w niej zakochałem.

A więc ona rzeczywiście istnieje… Agnieszka

Wiem, o czym teraz sobie pomyślicie: o Pigmalionie. To rzeczywiście piękna opowieść. Pigmalion był królem Cypru. Zniechęcony małostkowością i chciwością kobiet, żył samotnie. Był zapalonym rzeźbiarzem i wyrzeźbił w kości słoniowej swój ideał kobiety – Galateę. Zakochał się w niej. Rzeźba była perfekcyjna, a odróżnić ją od prawdziwej kobiety można było tylko przez dotyk. Pigmalion obdarowywał Galateę kwiatami i prezentami, przebierał w wytworne suknie. Za sprawą Afrodyty, która usłuchała modłów króla, podczas wiosennych obchodów święta bogini, rzeźba ożyła. Zakochany król wreszcie był szczęśliwy.

Jeśli chodzi o mnie, to ja nie miałem aż takich zapędów, żeby prosić siłę wyższą, by ożywiła moją ukochaną. Dlaczego? Bo kiedy wreszcie zobaczyłem jej twarz, jednocześnie zrodziło się we mnie przekonanie, że pewnego dnia ją… spotkam.

Co prawda, w swoim życiu byłem już pewien kilku innych rzeczy i żadna z nich się nie spełniła. Na przykład marzyłem o sławie, a wszystko wskazywało na to, że będę swoje prace sprzedawał na Starówce do emerytury. Nie, żebym narzekał. Zarabiałem całkiem godziwe pieniądze. Po prostu straciłem pęd do pracy i poszukiwań, i opuścił mnie twórczy niepokój. A stało się to wówczas, gdy wreszcie namalowałem dokładny portret mojej ukochanej.

Poświęciłem mu wiele miesięcy pracy. Nie tylko według mojej opinii był perfekcyjny w każdym calu. Innym też się bardzo podobał. Może dlatego wystawiałem go jako wabik na klientów, którzy przychodzili na rynek, żeby zamówić swoje portrety.

Pewnego dnia podszedł do mnie mężczyzna w wieku mojego ojca i spytał drżącym głosem, skąd mam portret jego córki. Nie bardzo wiedziałem, o czym mówi.

Sięgnął więc po portfel, otworzył go i wyjął fotografię. Była identyczna z moim obrazem, jakbym przemalował zdjęcie linia po linii i cień po cieniu. Zaniemówiłem.

Miała na imię Agnieszka. 

Też kiedyś chciała zostać artystką, tyle że ją interesowała fotografia…

– Naprawdę się nie znacie? – spytał mężczyzna. – To niesamowite.

– Owszem – powiedziałem z bijącym mocno sercem. – Najwyraźniej los chce, żebyśmy się spotkali. Chciałbym osobiście podarować jej ten obraz.
Chciałem ją zobaczyć – teraz, natychmiast! Ale przecież nie powiem tego jej ojcu, nie okażę przepełniającej mnie niecierpliwości, bo spłoszę faceta, który uzna mnie za niebezpiecznego wariata.

– Niestety, to niemożliwe – mężczyzna nagle strasznie posmutniał. – Aga choruje od kilku lat, ostatnio nastąpił nawrót choroby… – w jego głosie pojawiła się rozpacz.

Serce niemal mi stanęło.

– Co…? – nie byłem w stanie spytać.

– Białaczka – wyszeptał.

Staliśmy tak przez kilka chwil w milczeniu. Nie powiem, co wtedy czułem, bo nie jestem poetą. Gdybym to namalował, byłaby to szalona plątanina mrocznych barw wijących się wokół cierni spływających krwią. W końcu podałem ojcu Agi obraz.

– W takim razie proszę jej zanieść ten portret i powiedzieć, że… no, że to prezent od nieznajomego. Mam nadzieję, że obraz przyniesie szczęście Agnieszce.

Kiedy już odchodził z portretem, poprosiłem, żeby zadzwonił do mnie i powiedział, jak czuje się jego córka.

Pierwszy raz spojrzałem w jej oczy – na jawie

Tego dnia coś mnie opętało. Wróciły dawna niecierpliwość, żar i przymus malowania. Znowu malowałem Agnieszkę. Tym razem już całą jej postać, w coraz bardziej bajkowych kolorach. To była szaleńcza praca. Nie wiem, skąd, ale wiedziałem, że mogę moją ukochaną uratować. Zacząłem zapełniać pracownię obrazami Agnieszki. 

Malowałem zarysy jej postaci, które na kolejnych płótnach rozmywały się w feerii jasnych i dobrych barw, żeby na ostatnich obrazach zamienić się już tylko w plamy światła, które słonecznym blaskiem wypełniały przestrzeń ograniczoną ramami.

Malowałem tak przez dwa miesiące. Bez wytchnienia. Czas stracił dla mnie sens i znaczenie. Liczyła się ona i światło, które wreszcie znalazłem, i którym wypełniłem na ostatnim płótnie całą jej postać.

Wtedy ogarnął mnie spokój. Wiedziałem, że muszę tylko cierpliwie czekać.

Wróciłem na rynek. Z czegoś trzeba przecież żyć. Znów malowałem portrety i widoczki na zamówienie. I pewnego dnia stanął obok mnie tamten mężczyzna, a obok niego Agnieszka. Po raz pierwszy nasze spojrzenia spotkały się w prawdziwym świecie. Zaczęliśmy rozmawiać, umówiliśmy się na następny dzień w kawiarni. Leciałem tam jak na skrzydłach.

Dowiedziałem się, że ona również od wielu lat na mnie czekała. Robiła dziesiątki zdjęć twarzy, potem je cięła i składała, jakby szukała tej jednej, którą jako dziewczynka zobaczyła oczami swojej wyobraźni. Jej prace zainteresowały krytyków, ale wszystko przerwała choroba.

Rozmawialiśmy długo, a ja nie mogłem oderwać oczu od jej twarzy. Nie mogłem też uwierzyć, że wreszcie ją spotkałem, i że nic już jej nie grozi.
Pewnego dnia pokazałem jej cykl obrazów, które namalowałem w czasie, gdy była chora. Wtedy opowiedziała mi, jak co noc śniła, że jest właśnie taką figurką na obrazie, na którą pędzel artysty nakłada coraz to jaśniejsze i cieplejsze barwy.

Czy to wszystko rzeczywiście się zdarzyło? Ja sam często w to wątpię. Dzieje się tak jednak do chwili, dopóki nie pojawia się przy mnie ukochana żona. Wtedy jestem pewien, że to nie był sen.