Dzień dobry, czy mam przyjemność z panią Beatą Ż.?

– Przy telefonie.

– Nazywam się Antoni P. i jestem adwokatem pani matki. Chciałbym poinformować, że odziedziczyła pani cały jej majątek. Czy moglibyśmy się spotkać, żeby dopełnić formalności?

Powiedzieć, że ten telefon wytrącił mnie z równowagi, to nic nie powiedzieć. Rozpacz dopadła mnie nieoczekiwanie, bo nie spodziewałam się, że aż tak wstrząśnie mną ta informacja. Każdego normalnego człowieka śmierć własnej matki by przygnębiła. Mnie nie powinna. Sama sobie nie dałam prawa do tak głębokiego smutku. Już raz go przeżywałam. Już raz ją straciłam. Ale teraz stało się to nieodwołalnie. Już nie będę mogła dać jej szansy, gdybym jednak zmieniła zdanie…

Miałam tylko tatę

Kiedy miałam osiem lat, moja mama odeszła. Byłam zbyt mała, by wszystko zrozumieć, a zarazem dość duża, by dokładnie tamten czas zapamiętać. Naszą wspólną tragedię, naszą wspólną stratę: moją i taty. Ale zła, pełna poczucia niesprawiedliwości i niezgody byłam tylko ja. Tata powiedział mi potem, że mama się po prostu dusiła. W tym kraju, w tym związku, w byciu żoną, matką. To nie dla niej. Spróbowała, ale nie wyszło. Jakby wzięła psa ze schroniska, by potem stwierdzić, że jednak woli koty. To moja opinia, tata nigdy nie powiedziałby na mamę złego słowa. Kochał ją do samiuteńkiego końca. Nawet się z nią nie rozwiódł.

Matka była artystką, wolnym duchem. Wplątała się w małżeństwo i dziecko, bo rodzina ją naciskała, licząc, że wtedy zmądrzeje, ustatkuje się, ale ona – chcąc być taka jak inne kobiety, próbując zadowolić innych – męczyła się niczym kolorowy dziki ptak zamknięty w klatce. Pręty obowiązków, reguł, przysiąg, obietnic, kompromisów i odpowiedzialności ograniczały ją. Taka była wersja taty. Tłumaczył ją, co jeszcze bardziej mnie złościło.

Ale teraz miałam tylko jego. Starał się być dla mnie jednocześnie ojcem i matką, niańką i najlepszym przyjacielem. Nigdy nie odmawiał mi czułości, pocieszającego przytulaska czy kumpelskiej rozmowy. Mogłam powiedzieć mu o wszystkim. Absolutnie wszystkim. To razem z tatą kupowałam pierwsze podpaski i to on zabrał mnie do sklepu bieliźniarskiego, by dobrali mi stanik. Ale kobietą nie był, nie potrafił zrozumieć, co się ze mną dzieje. Wolałabym rozmawiać z mamą o tym, jak się zmieniam, co mnie dziwi albo interesuje w moim dojrzewaniu, czego się boję.

Nie chciałam jej znać

Zapewne idealizowałam postać matki, nie mając jej u boku. Wątpię, by wszystkie moje koleżanki zgodziły się z tezą, że matka to najlepsza przyjaciółka dorastającej dziewczyny. Tym samym nie doceniałam ojca, choć uważałam, że jest najwspanialszy na świecie. Po prostu wstydziłam się, że o intymnych dziewczyńskich sprawach gadam z tatą. Mogłabym z mamą, choćby przez telefon. Nie przepadła przecież bez śladu.

Gdy odeszła, starała się utrzymywać ze mną kontakt. Dzwoniła, pisała listy, ale odpychałam ją. Nie chciałam z nią rozmawiać, nie chciałam jej znać. Porzuciła mnie, przeszkadzałam jej w życiu, więc niech teraz nie udaje, że jej zależy. Obraziłam się na nią śmiertelnie. Stała się wrogiem, który dla kaprysu zrujnował mój świat. Byłam mała, tęsknota za matką powinna sprawić, że wszystko jej wybaczę, ale odziedziczyłam po niej upór i swego rodzaju egoizm.

Wszystko albo nic. Albo będzie pełnoetatową matką, albo nie będzie nią wcale. Dla samej siebie ja byłam najważniejsza. Więc gdy mama mnie porzuciła, wybierając sztukę i wolność, moje dziecięce serduszko popękało na milion kawałków. Zraniła mnie nieuleczalnie, niewybaczalnie. Płakałam za nią po nocach, ale obraziłam się na nią na amen. Dla mnie już wtedy umarła.

Kiedy dorosłam, mój gniew nie zmalał. Okrzepł, nie był już tak gorący, płynny, za to twardy i zimny jak zastygła lawa. Nie było jej przy mnie, gdy najbardziej potrzebowałam matki. Dorosłej mnie nie była już potrzebna. Nauczyłam się radzić sobie bez niej, pogodziłam się z myślą, że jestem półsierotą. Raz na kilka lat dostawałam od niej list, który wrzucałam do zwrotów bez otwierania koperty.

Dla mnie nie istniała, choć mniej więcej wiedziałam, co u niej. Tata mi mówił. Udawałam, że nie słucham, ale słyszałam. Mieszkała we Włoszech, była malarką, ponoć dość znaną i wziętą, w każdym razie czasem trafiałam w internecie na jakąś wzmiankę o niej. Nie, żebym specjalnie szukała. Jakaś wystawa, jakaś nagroda… Nie interesowało mnie to wcale. Jeśli otwierałam ten artykuł, to z nadzieją, że będzie w nim zdjęcie, które potwierdzi, że nie jestem do niej podobna, że w jej rysach, sylwetce, uśmiechu nie ma żadnych punktów stycznych z osobą, którą widzę w lustrze. Że jestem córką taty, nie jej.

Byłam zrozpaczona

Ludzie często nazywali mnie córeczką tatusia, nie tylko dlatego, że spędzałam z nim czas. Miałam jego błękitne oczy i pełne usta, uśmiech i szybki krok, jego gesty, zwłaszcza ten, gdy w zdenerwowaniu czy zmieszaniu odgarniałam włosy z czoła. Przefarbowane z pszenicznego blondu na ciemny brąz. Bo akurat kolor włosów odziedziczyłam po matce.

Po ukończeniu przeze mnie studiów – gdy mogłam wreszcie zacząć żyć na własny rachunek i odciążyć tatę, żeby on z kolei mógł posmakować życia, zamiast opiekować się mną – tata zmarł na rozległy zawał. Jego serce szwankowało od dawna, ale sądziliśmy, że jeszcze da radę. Lekarze dawali mu długie lata, pod warunkiem że o siebie zadba. Pięćdziesiąt osiem lat to nie wiek, by żegnać się ze światem!

Wpadłam w rozpacz. Czarną, bezdenną, zimną studnię smutku. Straciłam osobę, która była przy mnie zawsze i kochała mnie bezwarunkowo. Jedyną naprawdę bliską mi istotę. Bez niej musiałam na nowo nauczyć się żyć. Kiepsko mi to szło…
Wplątywałam się w jakieś dziwne związki z dziwnymi facetami. W żadnym nie umiałam znaleźć tego, czego pragnęłam, więc relacje rozpadały się dość szybko. Sama nie wiedziałam, czego dokładnie szukam – czy kochanka, czy drugiego ojca, czy przyjaciela – ale zdawałam sobie sprawę, czemu mi się z żadnym nie udaje. Bałam się.

Bałam się zaufać komuś na tyle, by całą sobą się zaangażować. Ja się rzucę w związek na łeb, na szyję, a on odejdzie, bo to jednak nie to, bo się męczy, dusi, bo miłość to za mało. Miałam wdrukowany w duszę przykład rodziców, którzy byli małżeństwem, a od dawna ze sobą nie żyli. Bałam się zostać porzucona, więc to ja odchodziłam, wybierając dystans zamiast bliskości. A może odziedziczyłam po matce nie tylko kolor włosów? Może rodzina nie była dla mnie? Może matka obciążyła mnie jakąś skazą i dlatego nie potrafiłam stworzyć i utrzymać trwałego związku?

Zostałam samotną matką

Po ostatnim pojawił się mój syn. Nie planowaliśmy tego, a kiedy tylko dowiedziałam się, że jestem w ciąży, pan tatuś umył ręce. Dla mnie to nie była klasyka, bo nie taki model ojca poznałam. Niemniej teraz ja miałam być matką i ojcem dla mojego dziecka. Od razu wiedziałam, że nie usunę ciąży. Trzeba być odpowiedzialnym za życie, jakie się powołało na świat. Zamierzałam nie tylko urodzić, ale też wychować to dziecko i być przy nim tak długo, jak długo będzie mnie potrzebowało. Nie opuszczę go. Składałam te deklaracje sobie i jemu, choć na razie był wielkości jednogroszówki.

Miałam pracę, mieszkanie po tacie, czego tu się bać? Wiedziałam, że dam sobie radę. Jedyne, czego się obawiałam, to kolejnej skazy w genach po matce. Czy będę w stanie pokochać to dziecko, gdy już się urodzi? Czy nie będę go traktować wyłącznie jak obowiązku, obciążenia, pułapki? Niepotrzebnie się martwiłam. Kiedy tylko zobaczyłam Nikodema… Moje serce omal nie pękło od nadmiaru miłości. Jak można porzucić taki cud? Jak można przestać go kochać? Jak można uszczęśliwiać siebie jego kosztem? Mój egoizm właśnie wyparował.

Okazałam się nieodrodną córką swojego ojca. Odtąd robiłam wszystko, by moje dziecko było szczęśliwe, kochane i bezpieczne. Starałam się zbudować mu świat, w którym będzie mógł żyć spokojnie. W którym obydwoje będziemy spokojnie żyć, w którym nie odczujemy, że dwuosobowa rodzina nie jest standardem...

Nie przejęłam się

A teraz mój świat znowu został zburzony. Przez jeden telefon. Moja matka nie żyła. I co z tego? Powinnam wzruszyć ramionami. Nie było jej i już. Wieczne odpoczywanie… Skąd więc ta rozpacz, to poczucie dojmującej straty? Nigdy więcej jej zobaczę. Nawet gdybym chciała, już nie stanę przed nią, nie powiem, jaką krzywdę mi wyrządziła, jak bardzo bolało, że niemal bez słowa zostawiła mnie i tatę. Co mi po jej telefonach, po jej kartkach? Miały mi zastąpić matkę? Zapełnić pustkę, jaką po sobie zostawiła?

Przez lata byłam obrażona i pełna gniewu. Zastygł, stworzył twardą zbroję, która mnie od niej oddzielała. I od każdego, kto chciał się do mnie zbliżyć. Oto dziedzictwo porzuconych dzieci. Stają się nieufne, podejrzliwe, nie wierzą, że są godne miłości. Dlatego nie chciałam i nie umiałam jej wybaczyć. A teraz… straciłam szansę również na to.

Spotkałam się z adwokatem

Co mi więc po spadku? Nie chcę go. Ani ja, ani mój syn niczego od niej nie chcemy, skoro za życie dla nas nie istniała, a my dla niej. Przypomniała sobie, że ma dziecko, gdy umierała? Rychło w czas – myślałam, idąc do adwokata.

– Dzień dobry, Beata Ż.? Bardzo się cieszę, że panią widzę – adwokat podał mi rękę na powitanie.

– Nie zajmę panu dużo czasu – powiedziałam, siadając naprzeciwko niego. – Chciałabym odrzucić spadek w całości. Także w imieniu mojego syna.

– Ale… – adwokat był bardzo zaskoczony. – To są całkiem spore pieniądze, nie ma długów. No i pozostaje jeszcze kolekcja obrazów w pracowni. Po śmierci pani mamy zyskały na wartości…

– Nie interesuje mnie to.

– Proszę pani, to jest naprawdę sporo pieniędzy. Proszę pomyśleć o swoim dziecku…

– Czy pana mama żyje? – spytałam nagle.

– Tak, ale co to…?

– Ma pan z nią kontakt?

– Tak, oczywiście.

– No właśnie, dla mnie to nie jest takie oczywiste. Ostatni raz widziałam tę kobietę, gdy miałam osiem lat. Nie okazałam się dla niej na tyle ważna, żeby została i opiekowała się mną, by towarzyszyła mi w dorastaniu, by była przy mnie, gdy najbardziej jej potrzebowałam. Nie znałam mojej matki przez większość życia. Gdyby była całkiem obca, gdyby była krewną, o której nic nie wiedziałam, pewnie nie miałabym oporów, ale ona… – przymknęłam oczy, pokręciłam głową. – Miała tyle czasu. Gdyby chciała się ze mną pogodzić, znalazłaby sposób, mimo mojego sprzeciwu, mimo mojej niechęci. Nigdy nie przyjechała do mnie, nie spróbowała… To ona powinna przepraszać, nie ja, a nigdy tego nie zrobiła. Czemu? Bo nie uważała, że postąpiła źle. Do śmierci. Więc nie chcę od niej złamanego grosza. Gdzie mam podpisać?

Dał mi czas

Mężczyzna długo mi się przyglądał. Nie była stary, ale młody też nie. Sprawiał wrażenie mądrego i zmęczonego. A może tylko mi się wydawało. Wydrukował odpowiednie dokumenty, które podpisałam. Potem mnie zaskoczył.

– Mamy pół roku na odrzucenie spadku. Ja dam pani trzy miesiące. Jeśli w ciągu trzech miesięcy nie zmieni pani zdania, złożę te dokumenty do sądu. Proszę nie podejmować decyzji pochopnie, pod wpływem emocji czy unoszenia się dumą. Proszę pomyśleć przyszłościowo. Kiedyś może pani żałować odrzucenia takich pieniędzy. Ale będzie już za późno. Proszę… – spojrzał na mnie oczami, na jakie był zdecydowanie za młody, mimo siwizny na skroniach – proszę spróbować jej wybaczyć.

Wyszłam z gabinetu prawnika, czując się bardzo, bardzo dziwnie. Odrzuciłam w imieniu swoim i swojego dziecka dom mojej matki, oszczędności w kwocie kilkudziesięciu tysięcy euro, a także kilkaset obrazów, które mogłabym sprzedać. Pewnie nigdy w życiu nie zdołam uzbierać takiej kwoty, której właśnie lekką ręką się pozbyłam.

Prawnik dał mi trzymiesięczną karencję na odrzucenie spadku. Wydawało się, że mnie rozumie, a jednocześnie nie ma bladego pojęcia, co czuję.

Pieniądze nie zmyją win

Patrząc z materialnego i praktycznego punktu widzenia, postąpiłam głupio. Gdy mój syn kiedyś się dowie, że mógł być bogaty, pewnie będzie robił mi wyrzuty. On też nie zrozumie – bo nigdy jej nie poznał – że nie mogłabym przyjąć niczego od tej kobiety, która spadkiem chciała zmyć całą swoją winę. Pieniądze nie naprawią moich krzywd, nie zatrą blizn, nie uczynią mnie bardziej ufną i otwartą. Nie zastąpią mi lat tęsknoty za uczuciem kobiety, która się mnie wyrzekła. Nie są w stanie wynagrodzić tych nocy, kiedy płakałam w poduszkę, cichutko, żeby tata nie usłyszał, bo byłoby mu przykro, że jego uścisk nie potrafi zastąpić matczynych objęć. Jakbym miała spojrzeć sobie w oczy w lustrze po wzięciu tej kasy? Skoro tyle lat konsekwentnie wyrzucałam listy od matki i nie chciałam się z nią pojednać?

Przyjęcie spadku byłoby szczytem hipokryzji. Jakbym jedną ręką odtrącała jej wyciągniętą do zgody dłoń, a drugą rękę wyciągała łapczywie po kasę. Obrzydliwe. Nie chciałam jej w moim życiu, jej pieniędzy również. Mogła je zarobić, mogła mieć to wszystko, bo… mnie porzuciła. Właśnie dlatego! A ja mam teraz z tego korzystać? To mi się wydawało tak chore, tak niesprawiedliwe, że aż skręcało mnie na samą myśl. Chciałam być wolna. I niezależna. I żeby tata był ze mnie dumny. On nie brał pieniędzy od matki. Przysyłała mu regularnie jakieś kwoty, mniejsze lub większe, a on odkładał je na specjalne konto. Miały być na moje dorosłe potrzeby, na mieszkanie, samochód, może na wesele… Zupełnie o nich zapomniałam. Albo chciałam zapomnieć, że gdzieś tam mam zabezpieczenie w razie czego.

Musiałam to przemyśleć

Duma dumą, ale nigdy nie wiadomo, co się wydarzy za miesiąc, rok… Może będę potrzebowała pieniędzy? Dużo pieniędzy. I będę gorzko żałowała, że lekką ręką odrzuciłam nieruchomość we Florencji oraz pracownię pełną dzieł sztuki? Miło by było zapracować na bogactwo i pozycję własnymi rękami, ale czasem się nie da. Los doświadcza ludzi, nie patrząc na ich status. Daje im też szanse, które niewykorzystane, lubią się mścić. Od tamtego spotkania biję się z myślami.

Gdyby Nikodem zachorował i potrzebował operacji za granicą albo bardzo drogiego leczenia, byłabym gotowa z diabłem się dogadać, podpisać cyrograf na własną duszę, byle go uratować. A matce wybaczyć nie potrafię? Jej pieniądze mi nie w smak, bo nie dość mnie kochała? Czy to nie jest hipokryzja? I galopująca głupota?

Honorem nie napełnię garnka. Gniew nie pomógł mi w życiu. Duma bez pokory to próżność. Czy stać mnie na to, żeby odrzucić okazję, która może odmienić nie tylko moje życie, ale też mojego dziecka? Dodać mu wiatru w żagle, ofiarować szersze perspektywy…

Nikodem lubi rysować. Nauczycielka radzi zapisać go na lekcje rysunku, mówi, że ma talent. Pewnie po babci. I co, zabronię mu iść tą drogę, bo ma mam żal do matki? Każę mu zmienić upodobania, jak ja zmieniłam kolor włosów? Tyle, że to oszustwo. One nadal są jak pszenica…

Został mi miesiąc, by podjąć ostateczną decyzję. Czy chcę dalej się gniewać, czy znajdę w sobie siłę i… odpuszczę. Wybaczę. I jej, i sobie, że byłam aż tak zawzięta, a teraz jest już za późno…