Kiedy byłam studentką, przeżyłam piękne chwile w małej wiosce Chotów na Podkarpaciu. Utkwiły w mojej pamięci na zawsze. To był okres, kiedy byłam przekonana, że przyszłość przyniesie same dobre rzeczy. Po latach zdecydowałam się odwiedzić to miejsce raz jeszcze. Trochę z tęsknoty za dawnymi czasami, ale głównie chyba dlatego, żeby odnaleźć na nowo tę nadzieję i szczęście, którego tu doświadczyłam.

To był przymusowy wyjazd

Wtedy moja podróż była efektem lekarskiego zalecenia. Presja związana z ostatnim rokiem nauki w liceum, egzaminem dojrzałości i nieudaną próbą dostania się na studia matematyczne, odbiła się na moim zdrowiu psychicznym. Pojawiły się u mnie różne dolegliwości. Dobry znajomy internista uznał, że najlepszym sposobem na poprawę mojego samopoczucia będzie wyjazd do ośrodka wypoczynkowego w Chotowie. Popularność tego miejsca wśród kuracjuszy wynikała z położonych w pobliżu źródeł wód mineralnych o właściwościach leczniczych.

Musisz przede wszystkim odpocząć, moja droga. I nabrać pozytywnej energii – stwierdził, wypisując mi skierowanie do sanatorium. – A w Chotowie jest jej pod dostatkiem. Ta miejscowość cieszy się szczególnymi względami Stwórcy.

Pojechałam do Chotowa pod koniec listopada. Na szczęście, przez kolejny tydzień mogłam cieszyć się urokami naszej złotej, polskiej jesieni. Później aura się popsuła – zrobiło się ponuro i szaro, ale w mojej duszy rozkwitła wiosna. A to za sprawą pewnego mężczyzny. Nazywał się Jurek.

Przysięgliśmy sobie miłość

Był ode mnie starszy i sprawiał wrażenie niezwykle dojrzałego faceta. Ukończył ekonomię na uniwerku i pracował jako zastępca kierownika w tym ośrodku. Zaiskrzyło między nami od razu. Czy istnieje kobieta, która nie fantazjuje o facecie, z którym mogłaby spacerować, który patrzyłby na nią z uwielbieniem w oczach, recytował poezję, a nawet sam próbował pisać wiersze, choć może nieco w amatorskim stylu? I te westchnięcia, przyspieszone bicie serca. Pierwszy pocałunek tak szybki i wstydliwy. Zupełnie jakby nasze usta zetknęły się przypadkowo...

Pewnego razu, gdy turnus dobiegał końca, wybraliśmy się do niewielkiego kościółka w okolicy i złożyliśmy sobie przysięgę małżeńską. Taką naszą własną, prywatną. Ślubowaliśmy sobie dozgonną miłość przed wizerunkiem Najświętszej Panienki. Być może był to tylko przejaw młodzieńczego romantyzmu, ale poparty autentycznym pragnieniem dochowania danego słowa aż po kres naszych dni. Następnie zeszliśmy po stoku, gdzie w Grocie Matki Bożej bije cudowne źródło.

– Każdy, kto opłucze w niej twarz i ręce, odczuje zastrzyk energii, która nie tylko doda mu sił, ale też oświeci, wprowadzi wewnętrzną harmonię – rzekł mój ukochany.

Obiecałam, że wrócę

Zaprowadził mnie do swojego domu. Był stary, ale miał w sobie coś niezwykłego.

– Spójrz na to wszystko: werandę, balustrady, ramy okienne. To wszystko to dzieło rzemieślników sprzed stu lat... Zamieszkaj tu razem ze mną – zaskoczył mnie swoją propozycją.

– A kim bym dla ciebie była?

– Moją ukochaną małżonką.

– Ale co ja miałabym tu robić? Sama rola żony to dla mnie za mało. Najpierw muszę zdobyć wykształcenie...

– A co potem?

– Gdy to zrobię, wrócę do ciebie i staniemy na ślubnym kobiercu – złożyłam obietnicę. – No i od dziś będziemy się ciągle widywać, w końcu są wakacje i ferie...

Poznałam innego

Mój Boże, tylko nastolatki wierzą w takie bzdury. Myślą sobie, że taka miłość na odległość przetrwa wszystko. Ale życie ma dla nas zupełnie inne plany. Mnie los podsunął Romka. Uczęszczaliśmy razem na studia. Od razu mu się spodobałam. Mnie podobał się średnio, ale jak to mówią, przyzwyczajenie drugą naturą człowieka, i pod koniec pierwszego roku Roman przedstawił mnie swojej rodzinie i się oświadczył.

A co z Jerzym? Czy o nim zapomniałam? No jasne, że nie, ale był tylko wspomnieniem pięknej bajki, która trwała raptem dwa tygodnie. A tymczasem dookoła mnie toczyło się codziennie, zwyczajne, szare życie. Roman był z bogatego domu. Mogłam mieć wszystko, o czym tylko zamarzyłam. Nie musiałam na nic zasłużyć, czy zapracować. Żyłam w szaleńczym pędzie, bezmyślnie dając się porwać codzienności.

Jerzy odwiedzał mnie w snach. Niczym anioł stróż, którego obecność wyczuwamy, choć do końca nie jesteśmy pewni czy istnieje.

Mąż się mną znudził

Pierwsze lata naszego związku małżeńskiego były naprawdę fajne. Ale kiedy zaszłam w ciążę, wszystko się zmieniło. Ciąża była dla mnie mega wyzwaniem. Bardzo wówczas przytyłam. Pamiętam, jak będąc gdzieś w siódmym miesiącu, Romek powiedział mi, że ta ciąża mi szkodzi. Jak to mówił, to tak dziwnie na mnie patrzył, zupełnie inaczej niż zwykle.

Dotarło do mnie, że Romek przestał się mną interesować. Przestały go cieszyć nasze wieczory we dwoje, moje towarzystwo zaczęło go zwyczajnie nudzić. Miałam nadzieję, że jak już urodzę, to coś się poprawi między nami, ale nic z tego. Aż w końcu nadszedł ten dzień, kiedy Romek powiedział coś, co złamało mi serce.

Przez ponad rok się nie poddawałam i walczyłam o nasz związek. W końcu mieliśmy dziecko. Moje starania zdawały się przynosić efekty. Mąż się opamiętał. Znowu mówił, że mnie kocha i tłumaczył, że romans był tylko przejściową fascynacją. Podobno zaniedbałam się po ciąży. No i później skupiłam się na małym, a on poczuł się zaniedbywany.

Cztery lata później, podczas kolacji, usłyszałam od męża, że chce odejść do swojej kochanki i rozpocząć wszystko od nowa... To wszystko dało mi się we znaki. Trudno patrzyć obojętnie na rozpad swojego związku. Ale cóż. Stało się. Dotarło do mnie, że nie ma już o co walczyć. Zgodziłam się na rozwód.

Zaczęłam się modlić

Po wielu latach ponownie przyjechałam do tej małej miejscowości. To właśnie stare wspomnienia sprawiły, że postanowiłam tu znowu przyjechać. Chciałam zaczerpnąć energii przed kolejnymi etapami mojego życia. Na początku udałam się na Jasną Górkę, gdzie mieści się mały kościółek pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej. W tym miejscu, przed wizerunkiem Maryi, przysięgaliśmy sobie z Jurkiem dozgonną miłość. Następnie powędrowałam do Groty Najświętszej Marii Panny. Klęcząc przed wizerunkiem Maryi, zaczęłam się modlić...

Zastanawiam się, czemu dokonujemy takich wyborów – myślałam sobie. Nawet kiedy droga jest prosta i oczywista, nagle zbaczamy z kursu. Gonimy za rozrywką i uciechami, zapominając o danych obietnicach i przyrzeczeniach. Gubimy się w codzienności, ciągle pragnąc czegoś nowego, czegoś więcej niż mamy. Bóg schodzi na dalszy plan. Zapominamy o codziennej modlitwie. Dopiero gdy dopadnie nas nieszczęście, znów przypominamy sobie o Bogu i biegniemy do Niego, szukając wsparcia. Cóż, najwyraźniej taka już natura ludzka, by szukać dróg na skróty.

Znalazłam coś innego

Przez kolejne dni krok po kroku przemierzałam sosnowe ścieżki Jasnej Górki, a później oddawałam się modlitwie w Grocie Matki Bożej. Pewnie myślicie, że w trakcie którejś z tych wędrówek spotkałam Jerzego? Szczerze mówiąc, miałam taką nadzieję. Fantazjowałam, że on przez ten cały czas czekał na mnie, teraz nasze drogi się zejdą i będziemy wiedli długie oraz radosne życie. Nic z tych rzeczy. Odnalazłam jednak coś znacznie cenniejszego. Na nowo zaczęłam wierzyć i odkryłam Boga w swoim sercu.

Dotychczasowe życie potraktowałam jako lekcję, z której powinnam wyciągnąć wnioski. Pojęłam, że popełniłam błędy w wychowaniu mojego dziecka. Starałam się zrobić wszystko, aby mój syn w dorosłym życiu osiągnął sukces. Moja teściowa postępowała podobnie, wychowując swojego syna. W efekcie życie Romka skupia się na pogoni za pieniędzmi. Tylko w ten sposób mógł potwierdzić swoją wartość. Zapomniał jednak, że Bóg już raz ją potwierdził, obdarzając nas nieśmiertelną duszą. I tak oto, w Chotowie ponownie odnalazłam drogę do Boga. Oraz sposób na to, jak być szczęśliwym.