W październiku umówiliśmy się na wypad w góry. Cieszyłam się na tę wyprawę podwójnie, bo także z powodu Wiktora. Był znajomym mojej koleżanki i chyba wiedziała, że mi się podoba, dlatego zaproponowała, żeby z nami pojechał. Do tej pory spotkaliśmy się parę razy przypadkowo i wydawał się mną niezainteresowany, ale ten wspólny wyjazd mógł coś zmienić w naszych relacjach.

Góry to moja pasja, przeszłam wiele szlaków, potrafię sobie radzić w trudnym terenie i warunkach. Gorliwie uczestniczyłam w przygotowaniach, radziłam, jakie buty i ciuchy zabrać, wskazywałam co ciekawsze atrakcje w okolicy. Kiedy tak się zapalałam i angażowałam, dostrzegłam w oczach Wiktora nowy błysk. Parę razy spojrzał na mnie z autentycznym podziwem, a kiedy opowiadałam, jak pokonałam burzę na szlaku, aż gwizdnął przeciągle. A więc wrażenie zrobiłam.

Omówiliśmy organizacyjne szczegóły, ustaliliśmy, że trzeba zabrać śpiwory i karimaty. Nocować mieliśmy w starej chacie, która należała do rodziny Szymona, faceta Agi. Od paru lat budynek stał opuszczony, ale był ponoć zdatny do użytku. W szampańskich nastrojach wyruszyliśmy w Bieszczady, ale dobry nastrój prysł, gdy dotarliśmy w pobliże miejsca, gdzie mieliśmy nocować.

Dość długo błądziliśmy i nie mogliśmy trafić do celu. W górach GPS wariował i prowadził nas na manowce.

– Może ta chata po prostu nie chce zostać znaleziona, co? – zasugerował dowcipnie Wiktor.

– Bardzo śmieszne – mruknęła Aga. – Zapytajmy kogoś o drogę, zanim przyjdzie nam spędzić noc w aucie.

Zatrzymaliśmy się przed jakąś knajpą. Za barem stała niemłoda kobieta, która usłyszawszy, czego szukamy, zrobiła dziwną minę.

Zobacz także:

– Do tej chałupy chcecie dojechać? – upewniła się.

– Tak, to własność mojej rodziny – odparł Szymon. – Może nam pani powiedzieć, jak tam dotrzeć? Od godziny błądzimy, jeżdżąc w kółko.

– Pewnie, że mogę, ale….

– To prosimy – przerwała jej Aga.

– Chcielibyśmy wreszcie odpocząć.

Kobieta ściągnęła tylko brwi, wyglądała, jakby się wahała.

– Musicie za wsią skręcić w taką wąską dróżkę i wjechać w las – zaczęła jednak objaśniać. – Kiedy ścieżka się rozwidli, trzeba pojechać w lewo. Dalej będzie dość duża polana, a na jej skraju stoi właśnie ta chałupa, ale…

– Dziękujemy pani bardzo – tym razem to Szymon przerwał kobiecie.

Wszyscy byliśmy zmęczeni, głodni i marzyliśmy, by wreszcie dotrzeć na miejsce. Podziękowaliśmy za wskazówki i niebawem parkowaliśmy przed drewnianym domem.

Obudź się! Ktoś chyba łazi po dachu

Dom sprawiał niesamowite wrażenie, jakby tylną ścianą opierał się o las. Otworzyliśmy zardzewiałą kłódkę i weszliśmy do środka. Wbrew naszym obawom w środku nie śmierdziało stęchlizną, jedynie kurz trochę kręcił w nosie. Przyświecając sobie latarkami, obejrzeliśmy wnętrze.

Dom nie był duży. Z dzielącego go na pół korytarzyka wchodziło się do dwóch dość obszernych izb. W jednej stał stary piec kuchenny, do tego prosty stół i parę topornych zydli. W drugiej poza prostym łóżkiem zbitym z surowych desek nie było niczego. Postanowiliśmy spenetrować poddasze, na które wdrapaliśmy się po stromych schodach. Dwie niewielkie komórki o skośnych sufitach idealnie nadawały się na sypialnie.

Obeszliśmy dom dookoła. Przylegały doń dwie przybudówki. W jednej odkryliśmy prymitywną łazienkę, w drugiej kawałki drewna. Od strony lasu dom miał werandę, w pewnym oddaleniu stała sławojka, a na podwórzu była studnia z żurawiem. Wiktor odsunął zabezpieczającą pokrywę i zajrzał w głąb cembrowiny. Pokręcił korbą, zardzewiały łańcuch z nieprzyjemnym zgrzytem zjechał w dół.

– O, nawet jest woda! – oznajmił z zadowoleniem, wyciągając napełnione do połowy wiadro.

– Luksusów może nie ma – zawyrokowała Aga – ale na nocleg wystarczy. Jutro za dnia proponuję wszystko ogarnąć, teraz tylko coś zjemy, wypakujemy najpotrzebniejsze rzeczy i uderzamy w kimono.

Szybko rozpakowaliśmy prowiant, wyciągnęliśmy butelki z wodą mineralną i po skromnej kolacji rozłożyliśmy na górze karimaty i śpiwory. Toaletę odłożyliśmy na rano. Mimo zmęczenia długo nie mogłam usnąć. Z zazdrością patrzyłam na pochrapującą Agę. Ja wierciłam się i czułam dziwnie nieswojo. Po zgaszeniu świeczek zapadła niemal całkowita ciemność, a ja wpatrywałam się w mrok i wsłuchiwałam w odgłosy lasu. Aż usnęłam.

Obudziło mnie trzeszczenie nad głową. Chwilę mi zajęło przypomnienie sobie, gdzie jestem i co to za ciemność wokół mnie. Noc była gwiaździsta i księżycowa, więc po chwili dostrzegłam zarys jaśniejszej plamy okienka. Trzeszczenie nad głową nie ustawało. I kryła się w nim pewna prawidłowość, jakby ktoś chodził po dachu. Wyraźnie słyszałam kroki. Ale jakim cudem? Dach był spadzisty, stromy, kryty gontem. Nie było możliwości, żeby ktoś po nim spacerował. W takim razie co to jest? Mam omamy słuchowe? Wymacałam odstawioną świeczkę i drżącymi dłońmi zapaliłam ją.

– Aga, Aga! Obudź się! – bezceremonialnie zaczęłam tarmosić opatuloną śpiworem koleżankę. – Słyszysz, śpiochu? Ktoś chyba łazi po dachu! – wyszeptałam jej do ucha.

W końcu Agnieszka otworzyła zapuchnięte od snu oczy.

– Coś ci się przyśniło – skwitowała po chwili nasłuchiwania. – Jakie kroki? Nic nie słyszę, tylko szum lasu i jakieś ptaszysko się drze. Może sowa?

Wytężyłam słuch. Rzeczywiście, żadnych kroków. Ale przecież wyraźnie słyszałam…

– Śpij, kobieto – poradziła Aga. – Nawet jeśli coś słyszałaś, to pewnie jakieś zwierzę. Może kuna?

Uczepiłam się tego, co powiedziała. Tak, na pewno jakieś zwierzę. Zdmuchnęłam płomień świecy i szczelnie zapięłam śpiwór. Tym razem szybko usnęłam. Kiedy się obudziłam, nikt już nie spał. Szymon klęczał przed piecem i dokładał doń nowe polana. Na fajerce stały dwa duże garnki. Poczułam woń odgrzewanego bigosu. Aga nuciła coś pod nosem i kroiła chleb.

Miejscowi chyba nie lubią przyjezdnych…

Wyszłam przed dom. Mocna zieleń majestatycznych świerków kontrastowała z rudymi bukowymi liśćmi, promienie porannego słońca prześwietlały snującą się mgłę. Pięknie. I nieco nierealnie.

– Słyszałem, że nie mogłaś spać – doleciał mnie wesoły głos Wiktora. – Tak bywa w nowym miejscu. Zaniosłem trochę wody do tej starożytnej mykwy. Możesz się ochlapać.

Nieco zawstydzona, poszłam się umyć. Widocznie Aga już wszystkim rozgadała o tym, jak spanikowałam. Przy śniadaniu podzieliliśmy się obowiązkami. Aga z Szymkiem ogarnąć mieli dom i bagaże, ja z Wiktorem pojechać do wsi po aprowizację. Nie planowaliśmy wycieczek, chcieliśmy się najpierw zagospodarować. Odświeżona i najedzona poczułam się znacznie lepiej i razem z innymi byłam skłonna śmiać się z moich nocnych koszmarów.

Po krótkim odpoczynku zostawiliśmy przyjaciół na gospodarstwie i ruszyliśmy do wsi kupić najpotrzebniejsze rzeczy. Bez trudu odnaleźliśmy miejscowy sklepik, przed którym trójka mężczyzn raczyła się tanim winem. Popatrzyli na nas z ciekawością, ale zaraz odwrócili wzrok i skupili się na krążącej między nimi butelce. Lokalny market okazał się nieźle zaopatrzony. Kiedy jednak pakowaliśmy zakupy do bagażnika, znowu zostaliśmy obrzuceni spojrzeniami, tym razem wyraźnie niechętnymi. Miejscowi chyba nie lubili przyjezdnych.

Kiedy wróciliśmy, zastaliśmy pusty dom. Po Adze i Szymku nie było śladu. Wszystkie ich rzeczy pozostały jednak na swoim miejscu, popiół w piecu był jeszcze gorący, więc uznaliśmy, że przyjaciele wybrali się na spacer do lasu. Usiedliśmy przed domem, rozkoszując się ciszą i przywiezionymi ze sklepu łakociami. Wyciągnęłam mapy i pokazywałam Wiktorowi szlaki, na które chciałabym go zabrać.

Opowiadałam o ciekawostkach, atrakcjach, ale nie ukrywałam trudności, z jakimi się te wycieczki wiązały.

– A wiesz – przypomniałam sobie – tu gdzieś w okolicy znajdowała się spalona wioska. Podobno zginęli wszyscy mieszkańcy.

– Czytałem co nieco o historii tych ziem – przyznał. – Nie chciałem wyjść przy tobie na kompletnego ignoranta – dodał. – Imponujesz mi. Niby taka drobna, a tyle w tobie wewnętrznej siły i pasji…

Zarumieniłam się i usiłowałam wrócić do poprzedniego tematu, ale Wiktor zręcznymi pytaniami skierował rozmowę na sprawy osobiste. Pochłonięci rozmową, nie zwracaliśmy uwagi na upływ czasu. Dopiero kiedy niebo przybrało różowo-pomarańczową barwę, a wieczorny chłód wdarł się pod kurtki, dotarło do mnie, że jest już bardzo późno, a naszych przyjaciół nadal nie ma.

– Może zgubili się w lesie? Trzeba ich poszukać! – zadecydowałam i ruszyłam po latarkę.

– Może najpierw do nich zadzwońmy? – zaproponował Wiktor.

– Tu nie ma zasięgu – odparłam ponuro. – Wczoraj próbowałam zadzwonić do mamy i mimo łażenia dokoła nie udało mi się połączyć.

– Pewnie zaraz wrócą… – Wiktorowi wyraźnie nie chciało się ganiać wieczorem po lesie. – Monia, przecież to dorośli ludzie. Może chcieli pobyć trochę sami w leśnej głuszy?

– W październiku? – zapytałam. – Tyle godzin w lesie? Musiało się coś stać. Idziemy ich szukać!

Mimo dwugodzinnego nawoływania i szukania, nie natrafiliśmy na żaden ślad. Dosłownie jakby Aga z Szymkiem zapadli się pod ziemię. Wróciliśmy do chaty, kiedy było już zupełnie ciemno. Na podwórku rozpaliliśmy ognisko, aby łatwiej było im trafić. Czuwaliśmy przy nim całą noc, ale nasi przyjaciele nie wrócili.

Rano pojechaliśmy do wsi, żeby zgłosić zaginięcie i popytać ludzi. Może ktoś ich gdzieś widział?
Na posterunku przyjęli zgłoszenie, ale niczego konkretnego nie obiecali.

– Teren duży, ludzi mało. Tutaj niejeden już zaginął – siwy policjant pokiwał głową. – Jedni się znajdują, drudzy nie – dodał złowróżbnie. – Musicie czekać. Może sami wrócą. I nie róbcie niczego głupiego – przestrzegł. – Tutaj tylko biedy sobie napytacie. Sami się zgubicie, a im nie pomożecie.

Psy nie podjęły tropu. Dziwne to wszystko…

Zgnębieni wyszliśmy z posterunku. Próbowaliśmy rozmawiać z miejscowymi, ale wypowiadali się niechętnie. Dopiero kiedy podjechaliśmy pod knajpę, w której wcześniej zasięgaliśmy informacji, usłyszeliśmy nieco więcej. Kobieta siedząca za barem, która okazała się właścicielką interesu, usłyszawszy, co nas sprowadza, aż chwyciła się za głowę.

– A przecież próbowałam was ostrzec! Nie słuchaliście! – lamentowała. – To miejsce jest przeklęte! Dlatego nikt tam nie mieszka!

– Dlaczego przeklęte? – zapytałam.

Ponaglana naszymi pytaniami wyznała, że zaginął tam jeden z leśnych robotników, który nieostrożnie zanocował w opuszczonej chałupie. A wcześniej była tragedia z dzieckiem poprzednich właścicieli.

– Zginęło tak jak wasi przyjaciele. Poszło na jagody i nigdy nie wróciło. Mówią… – zawahała się i dodała już szeptem – że to duchy się mszczą, za tę tragedię z pożarem.

– Duchów nie ma! – zaoponował gwałtownie Wiktor. – A nawet gdyby były, nie mogłyby nikogo porwać.

Byłam skłonna się z nim zgodzić, ale… przypomniałam sobie te kroki na dachu, których nikt prócz mnie nie słyszał. Czy duchy mogą hałasować? Wróciliśmy do chaty przygnębieni, prawie nie odzywając się do siebie.

Następnego dnia przyjechał patrol. Przeszukali dom. Nie odnaleźli żadnych śladów, nie zginęło też nic wartościowego. Rozpoczęły się poszukiwania w terenie i też nie przyniosły żadnych rezultatów. Psy podjęły trop, ale ten urwał się przy strumieniu. Jedynym odnalezionym śladem był but Agi. Zasznurowany, więc raczej nie zgubiła go w pośpiechu. Leżał porzucony w krzakach za rzeką. Psy nie podjęły tropu.

Dziwne to wszystko… Po dwudniowej akcji zaprzestano intensywnego szukania. Rozesłano wiadomości o zaginionych do różnych wiosek, licząc się z tym, że Aga i Szymek nieświadomie przekroczyli granicę. Nikt ich nie widział. Policjanci stwierdzili, że uciekli, ale ja w to nie wierzę. Po co mieli uciekać? Od ich zniknięcia minęły już cztery miesiące. Nadal nie ma żadnych konkretnych wiadomości, choć codziennie sprawdzam wszystkie doniesienia. Nie natrafiono na żaden ślad. Nie znaleziono też ich ciał. Przepadli jak kamień w wodę.