Reklama

Postawiłem na karierę

Zbiegi okoliczności nie istnieją, jeśli człowiek panuje nad swoim życiem – ja jestem tego najlepszym przykładem. Mój plan dnia jest podporządkowany ustalonym priorytetom i dokładnie wiem, co i kiedy mam robić, by osiągnąć to, co zaplanowałem. Na razie nadrzędnym celem jest kariera zawodowa, czyli po ludzku, dopchanie się do koryta. Kiedy to osiągnę, ruszę dalej. Póki co, spontaniczność i, modny w pewnych kręgach, luz jest luksusem, na który nie mogę sobie pozwolić.

Reklama

– I dlatego jesteś sam jak palec – kpi ze mnie ojciec. – Życie jest za krótkie na takie pierdoły, synu.

Jasne, mam słuchać rad człowieka, którego jedynym osiągnięciem było spłodzenie i wychowanie dwójki dzieciaków.

– Ależ to najważniejsza rzecz na świecie. Miłość, cud narodzin, nowe życie, które powstaje i rozwija się dzięki nam – oburzał się. – Sam do tego dojdziesz i oby nie było za późno, Darek.

Gadaj zdrów, dopiero skończyłem trzydzieści osiem lat. Najpierw osiągnę to, co zamierzam, później przyjdzie czas na resztę. Jestem sam, bo to mój wybór, rodzina by mnie tylko obciążała.

– Już dość osiągnąłeś, synku – mama załamywała ręce. – Masz własny dach nad głową, dobrą pracę, czegóż chcieć więcej? Teraz tylko wprowadź do życia kogoś bliskiego sercu i obdarz nas wnukami.

Dwupokojowe, niespłacone jeszcze mieszkanie było życiową koniecznością, a nie kresem moich możliwości. Od dziesięciu lat pracowałem w prężnej firmie, która ceniła sobie kompetencje pracownika, oferując możliwości awansu. Moje zaangażowanie zostało wreszcie zauważone i miałem szanse na kierownicze stanowisko. Rozpatrywano tylko dwie kandydatury – trzeba było się starać, by nie dać ciała na półmetku. Żadnych L4, żadnego pobłażania sobie.

– Ależ ty od wieków nie byłeś na chorobowym – stwierdził z przekąsem ojciec. – Rok temu, o ile pamiętam, też miałeś objąć wyższe stanowisko i co? Zawieszają wam przed pyskiem marchewkę, a wy gnacie na złamanie karku… Wykorzystują was, synu, ot co.

Nawet nie komentowałem tych jego mądrości. Świat, w którym rodzice zbierali doświadczenia życiowe, diametralnie różnił się od mojego. Dopóki trzymałem się zasad, które nim rządziły, byłem spokojny o swoją przyszłość.

Od rana wszystko było nie tak

Tak, wszystko funkcjonowało jak w zegarku, ale wystarczyło jedno małe potknięcie, by uruchomić lawinę nieprzewidzianych zdarzeń, burzącą mit, który mnie napędzał. Ten dzień nie wyróżniał się niczym z szeregu podobnych sobie. O szóstej zadzwonił budzik. Po kwadransie skończyłem poranną toaletę i wskoczyłem w ciuchy, pięć minut później dostarczyłem organizmowi pierwszą dawkę kofeiny. Na zjedzenie, przygotowanego dzień wcześniej, śniadania poświęcałem jakieś dziesięć minut, potem szybki rzut oka w kierunku lustra i musiałem się zbierać. Pracę zaczynałem o ósmej, ale od biura dzieliło mnie trzydzieści kilometrów.

Znałem trasę na pamięć, bo przemierzałem ją prawie co dnia, ale zawsze dodawałem dwadzieścia minut zapasu, bo wiadomo, licho nie śpi. Zwykle docierałem do firmy jako jeden z pierwszych pracowników, ale tego dnia nieprzewidziane zdarzenia zalały mnie całą falą.
Zaczęło się od błahego incydentu z K. Kiedy zbiegałem po schodach, natknąłem się na osiemdziesięcioletnią sąsiadkę próbującą wtaszczyć na trzecie piętro wiadro węgla. Nie zrezygnowała z palenia w piecu, choć prawie wszyscy w bloku przeszli już na alternatywne ogrzewanie. No cóż, miała swoje lata i przyzwyczajenia, ale na Boga, powinna kogoś nająć do dźwigania, sama ledwie się trzymała na nogach! Westchnąłem i schyliłem się.

– Pani da to wiadro, pani K.– poprosiłem. – Podrzucę je na górę.

– Dobry chłopak z ciebie – rozpromieniła się. – Chyba już jestem za stara na taką gimnastykę. Pora się szykować do grobu.

– Co też pani opowiada – zaprzeczyłem, spoglądając na zegarek. – Przeżyje pani wszystkich w tym bloku. Zobaczy pani.

– Oj, dziecko, dziecko – K. w końcu postawiła wiadro na schodku. – Żebym tak jeszcze rok przeżyła, to będę wdzięczna Bogu, ale gdzie mi takie marzenia. Ostatnio coś mnie w piersiach kłuje…

– Później, pani K. – przystopowałem ją. – Śpieszę się. Przepraszam.

Złapałem za uchwyt wiadra i przeskakując po dwa stopnie wróciłem na trzecie piętro. Postawiłem pojemnik na wycieraczce przed drzwiami sąsiadki i pognałem w dół.

– Bóg zapłać, Dareczku – podziękowała, kiedy ją mijałem.

Wybiegłem na dwór, a tu akurat M. wybierał się do pracy swoim zdezelowanym oplem. Oczywiście silnik zdechł przy drzwiach mojego garażu. Spojrzałem na zegarek, pięć minut w plecy, nie było tragedii, ale mogła być, bo opel za cholerę nie chciał odpalić. Sąsiad zakręcił raz, potem drugi i już było widać, że akumulator jest do dupy.

– Sąsiad, cholera jasna! – nie wytrzymałem. – Śpieszę się do roboty.

– Dobra – wyszczerzył się w szczerbatym uśmiechu. – Musimy go przepchać na bok.

No to żeśmy pchali i kolejne pięć minut szlag trafił. Dobra – pomyślałem siadając do samochodu – nadrobię w trasie. Jest sucho, widoczność dobra, przycisnę gaz i bez problemu zdążę.

Wszystkie plany wzięły w łeb

Niestety, pierwsze minuty opóźnienia były powodem dalszych niepowodzeń. Na dziesiątym kilometrze, gdzie był przejazd kolejowy, zatrzymał mnie opuszczony szlaban. Nigdy dotąd tak się nie zdarzyło, ale zwykle byłem tam piętnaście minut wcześniej. Jak na złość, nadjeżdżający pociąg wlókł się niczym żółw i kiedy szlaban znów uniósł się w górę, byłem kolejne osiem, nie, prawie dziesięć minut do tyłu. Teraz przestało być zabawnie.

Wystartowałem z piskiem opon i po minucie z piskiem opon przyhamowałem.

– Kur…! – zakląłem na głos. – Kto dopuszcza jeszcze małe fiaty do ruchu? To powinno stać w muzeum!

Pokonywałem odcinek drogi z kilkoma zakrętami o kiepskiej widoczności, a przede mną, w tempie sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, popierdywał beztrosko przerdzewiały maluch. Ryzykując kolizję, wyprzedziłem go na drugim zakręcie i przyśpieszyłem do osiemdziesięciu. Potem był długi, prosty odcinek dobrze utrzymanej jezdni, na którym strzałka szybkościomierza dotknęła cyfry 120.

Otucha wstąpiła w moje serce, ale zaraz wjechałem w teren zabudowany, gdzie często ustawiali się gliniarze z drogówki, więc znów musiałem zwolnić. A tuż za wsią, kiedy właśnie chciałem się rozpędzić, wypadł mi pod koła olbrzymi owczarek berneński. Zdążyłem lekko odbić kołami w przeciwną stronę i już, już byłem pewien, że zdołam uniknąć kolizji… Ale nic z tego.

Tego dnia nie miałem żadnych szans z losem, który uparł się, by mnie upieprzyć. Usłyszałem nieprzyjemny, głuchy dźwięk uderzenia o błotnik. Machinalnie wcisnąłem hamulec i powoli zjechałem na pobocze. Ciało psa leżało jakieś trzydzieści metrów ode mnie. Nie miałem czasu ani ochoty oglądać pokiereszowanego zwierzaka – i bez tego nogi miałem jak z waty. I

Impet uderzenia odrzucił psa z jezdni, więc nie stanowił zagrożenia dla poruszających się pojazdów. Zerknąłem, jak wygląda przód samochodu, ale nie dostrzegłem żadnych uszkodzeń. Pewnie tylko musnąłem zwierzaka plastikowym zderzakiem. Plastik wytrzymał, ale pies niestety nie i nic nie mogłem na to poradzić.

Wgramoliłem się z powrotem za kierownicę, włączyłem kierunkowskaz i spojrzałem we wsteczne lusterko, czy mogę bezpiecznie wjechać na jezdnię. Tak, było trochę wolnego miejsca, więc ruszyłem do przodu i jeszcze raz zerknąłem w lusterko. Cholera jasna, nieruchomy do tej pory pies, uniósł głowę i spojrzał w moim kierunku. Zawahałem się, ale tylko przez chwilę.

– Nie masz czasu, Darek – powiedziałem na głos. – Już jesteś spóźniony, a pies przeżył, to najważniejsze. Otrząśnie się i pójdzie swoją drogą.

Docisnąłem gaz, by nadrobić stratę czasu, ale ciągle myślałem o zwierzaku. Widziałem jego oczy, kiedy się oddalałem i wyobrażałem sobie, ile było w nich wyrzutu. Nie mogłem się pozbyć tego obrazu.

Miałem wyrzuty sumienia

Potem przypomniałem sobie psa, którego miałem w dzieciństwie. On też wpadł pod auto i dwa dni później znalazłem go martwego w przydrożnym rowie. Może, gdyby ktoś mu udzielił pomocy tuż po wypadku, nie musiałby tak skończyć?

– Nie – powiedziałem sobie, zjeżdżając w boczną drogę. – Tak nie może być.

Zawrócając, wybrałem numer szefa.

– Miałem mały wypadek – powiedziałem – i trochę się spóźnię. Nie, ze mną wszystko w porządku… Tylko pies…. Zajmie mi to najwyżej pół godziny. Tak, zdaję sobie sprawę, że dziś mamy gardłową sytuację. Tak, rozumiem, że nie możemy sobie pozwolić na stratę klientów. Jasne. Będę na pewno.

Byłem świadomy, że firma boryka się z problemami, ale chyba nie groziła jej plajta z powodu małego spóźnienia. Najpierw musiałem zobaczyć, w jakim stanie jest potrącony zwierzak, może już otrząsnął się po uderzeniu i poszedł sobie? Wtedy ze spokojnym sumieniem mógłbym jechać do pracy. Jednak kiedy zbliżałem się do miejsca wypadku, z daleka zobaczyłem, że nie ma co liczyć na cud. Na poboczu stał zaparkowany samochód, a jakaś młoda kobieta pochylała się nad rannym. Zatrzymałem się parę metrów od niej, włączyłem światła awaryjne, westchnąłem i wyszedłem na zewnątrz.

– O, jednak nie jest pan takim gnojem, jak się wydawało – kobieta podniosła głowę i spojrzała na mnie. – Na wszelki wypadek spisałam pańskie numery, kiedy pan zwiewał z miejsca wypadku.

Mogła mieć dwadzieścia pięć lat, raczej zgrabna, choć figurę skrywała pod szerokimi bojówkami i luźną bluzą z kapturem. Drobna, z twarzą dziewczynki i, jak zdążyłem się przekonać, niewyparzonym jęzorem.

– I co? Nic mu nie jest? – zadałem dość głupie pytanie.

Krwi nie było zbyt wiele, ale i tak nie wyglądało to dobrze. Przednie łapy owczarka sterczały pod dziwnym kątem i nie mógł na nich stanąć. Unosił tylko łeb i wodził za nami smutnym wzrokiem.

– Udam, że nie słyszałam tego kretyńskiego pytania – kobieta potrząsnęła z niedowierzaniem głową. – Nie skomentuję go, choć miałabym wielką ochotę, nie ma na to czasu. Liczy się, że pan wrócił. Proszę pomóc mi wsunąć psa na koc i otworzyć swój bagażnik.

Chce go pani załadować do mojego samochodu?– spytałem, oszołomiony jej przebiegłym planem.

Rozłożyła obok psa gruby, wełniany koc i spojrzała wymownie.

– Do mojej toyoty się przecież nie zmieści – powiedziała, pochylając się. – No już, niech pan go chwyci za biodra, nie za łapy, za biodra! Jezu, nie ma się czego bać, jak ma kogoś ugryźć, to chyba mnie, bo stoję przed jego głową, co nie? Teraz na trzy…

Musiałem się jej poddać

Wydawała rozkazy i na bieżąco kontrolowała ich wykonanie. Jak generał. Zwierzak zdążył tylko zaskomlić i już leżał na kocu. Nawet nie warknął, a byłem pewien, że nie oprze się chęci rozszarpania nas na kawałki. Pod czujnym spojrzeniem kobiety podjechałem samochodem jak najbliżej rannego i otwarłem klapę bagażnika. Nissan kombi nie jest wysoki, ale i tak mieliśmy problem, by unieść ciężki ładunek i wsunąć go w miarę delikatnie do wnętrza. Mówiąc szczerze, bałem się, czy dziewczyna da radę, ale nawet się nie zziajała.

– Wygląda tak, jakby to, co robimy, nie było dla pani nowością – zauważyłem.

– Zdarzało się – mruknęła. – Należę do stowarzyszenia ratującego zwierzaki w potrzebie – wyjaśniła.

Odetchnąłem z ulgą. Zbliżał się koniec moich kłopotów. Podrzucę psa, gdzie będzie trzeba, i wracam do mojego życia.

– A więc, co robimy? – spytałem, spoglądając na zegarek.

– Zawrócimy i zawieziemy go do znajomego weterynarza, jakieś piętnaście kilometrów stąd. Niech pan jedzie za mną.

Nie jechała zbyt szybko, właściwie mógłbym zaryzykować stwierdzenie, że wlokła się jak ślimak, ale nie byłem bezstronnym obserwatorem, śpieszyłem się do cholernej pracy. W międzyczasie odebrałem telefon od szefa, który wyraził zaniepokojenie moim podejściem do interesów firmy, i napomknął o awansie, który wymyka mi się z rąk. Nie interesował się moimi kłopotami, co właściwie było mi na rękę. Obiecałem stawić się w pracy w przeciągu godziny i nadrobić zaległości, nawet gdyby mi to miało zająć cały dzień.

– Ja myślę – rzucił ozięble i rozłączył się.

Oj, nie wyglądało to dobrze.

Kiedy już dotarliśmy do weterynarza i pozbyłem się delikatnego ładunku, mogłem znowu wziąć życie w swoje ręce. Wskoczyłem za kierownicę i już chciałem włączyć silnik, kiedy kobieta zastukała w okno. Odsunąłem szybę.

– Estera – powiedziała, wyciągając rękę w moim kierunku. – Tak mam na imię.

– Darek – wymamrotałem speszony tą nagłą poufałością. – Przykro mi z powodu wypadku i psa….

– Każdemu może się zdarzyć – powiedziała. – Najważniejsze, że zachowałeś się jak należy. Wymienimy się telefonami?

Chętnie się zgodziłem, bardzo chętnie.

– Pewnie jutro do ciebie zadzwonię – powiedziała, zapisując w pamięci telefonu mój numer. – To na razie! Aha, Darek, dobrze się z tobą pracuje, naprawdę.

Chyba się zaczerwieniłem. Podniosłem dłoń w geście pożegnania, dodałem gazu i ruszyłem w stronę miasta. Miałem nadzieję, że już nic się nie wydarzy i dotrę w końcu do firmy.

Musiałem przeorganizować swoje życie

– No proszę – przywitał mnie szef. – Raczyłeś się w końcu zjawić, brawo. Powoli zaczynam rozumieć, dlaczego firma jest na skraju bankructwa. Właśnie przez takich jak ty! Ja was jeszcze doprowadzę do pionu, a nie, to droga wolna. Zostaniesz po godzinach, zrozumiano?

Kiwnąłem głową. Parę miesięcy wcześniej zmieniło się kierownictwo i choć większość kolegów narzekała na nowe rządy, ja wierzyłem, że dam sobie radę. Przystosuję się i pójdę w górę. Tego dnia wiara mnie opuściła: marchewka, którą nas mamiono, przesuwała się zbyt szybko, bym mógł ją dorwać. Świadomość tego wcale nie poprawiła mi nastroju, a już na pewno nie motywowała do pracy. Odbębniłem dniówkę i w podłym humorze wróciłem do domu.

Wieczorem długo nie mogłem zasnąć, po raz pierwszy myśląc poważnie o tym, że obstawiłem złego konia. Zmarnowałem dziesięć lat życia, wiążąc je z firmą, dla której nic nie znaczyłem. Koniecznie musiałem zrewidować swoje priorytety i przeorganizować się. Zmienić robotę? Możliwości miałem ograniczone, bo okolica nie obfitowała w dobre oferty, a wyjazd dalej nie wchodził w rachubę, zanim nie spłacę mieszkania.

Następnego dnia pojawiłem się w pracy punktualnie, ale wciąż bez entuzjazmu. Ogarnęła mnie lekka depresja i wyglądało na to, że raczej będzie się pogłębiać. W południe na wyświetlaczu mojego telefonu pojawiło się imię poznanej poprzedniego dnia dziewczyny. Natychmiast odebrałem rozmowę.

– Hej, hej – Estera była pełna werwy. – Mam dobre wieści. Twój pies przeszedł małą operację, ale teraz czuje się dobrze, więc powinieneś pomyśleć o tym, by go odebrać. O której kończysz pracę?

– Nie, czekaj! – zaprotestowałem. – To nie jest mój pies. Musi należeć do kogoś z wioski, obok której go potrąciłem.

– Już pytałam – odparła Estera. – Wygląda na to, że go ktoś wyrzucił.

– No ale ja nie mogę go przyjąć do siebie, nie mam warunków… Poza tym jestem pół dnia w pracy.

– Do południa może być u mnie – zaproponowała. – Pasuje ci?

Ta dziewczyna miała dar wywracania wszystkiego do góry nogami, ale to właśnie, jakimś cudem, było w niej niesamowicie pociągające.

– Musiałbym przeorganizować całe swoje życie – mruknąłem niepewnie.

– To zrób to – roześmiała się. – Czekam na ciebie u weterynarza, dobrze? Będziemy się musieli lepiej poznać, ty, ja i nasz pies. Pierwsza kawa w twoim mieszkaniu. To na razie!

No proszę, a tyle myślałem o zmianie priorytetów i nic sensownego nie mogłem wymyślić.

Jasny gwint, postanowiłem wejść w ten układ. Dlaczego? Planowałem przecież zmiany i zarzekałem się, że będę otwarty na pomysły. Poza tym, nie będę owijał w bawełnę, coraz bardziej fascynowała mnie ta dziewczyna, jej witalność i chaos, jaki wnosiła w moje, jakby nie patrzeć, nudne życie. Do tego zawsze lubiłem psy…

Dziś Estera jest moją żoną. Razem prowadzimy schronisko dla zwierząt, a pies, który nas połączył, żyje w nim na specjalnych prawach. No cóż, Traf, bo takie dostał imię, zasługiwał na to.

Reklama

Dariusz, 39 lat

Reklama
Reklama
Reklama