Umówiliśmy się na miejscu. Leon zarezerwował stolik w restauracji na szesnastym piętrze oszklonego wieżowca. Zapewniał, że widok zapiera dech w piersiach. Faktycznie, zapierał, przez pierwszy kwadrans czekania. Po półgodzinie zaczęłam się niecierpliwić. „Skoro coś mu wypadło, czemu nie zadzwonił, nie uprzedził, że się spóźni albo wcale nie przyjdzie?”.

Wiele sobie obiecywałam po tym spotkaniu, dlatego tym mocniej się rozczarowałam. Leon może nie był typem wysokiego przystojniaka o manierach angielskiego lorda, ale miał poczucie humoru, ciepłe błyski w piwnych oczach i sprawne, silne dłonie stolarza, którymi wyczarował mi piękne półki w garderobie i zrobił regały w piwnicy. Nie spóźniał się w robocie, mimo licznych przeszkód, więc czemu nawalił prywatnie?

Właściwie nie powinnam się dziwić: poprzednie randki też się nie udały. Cztery spotkania i cztery niepowodzenia. Jeden nie dotarł, bo auto nie chciało odpalić, a wezwana taksówka złapała gumę. Drugi wywalił się jak długi, zahaczywszy o dywan. Trzeciemu rękaw zajął się żywym ogniem od romantycznie zapalonej świecy. Mnie też los nie odpuszczał; na czwartej randce zaliczyłam złamany obcas i oblałam się winem. Jakby jakieś fatum mnie prześladowało! I to właśnie wtedy, gdy po dwóch latach żałoby dałam się przekonać Jolce, że miast gadać do pustych ścian, trzeba żyć dalej, z żywymi naprzód iść... Cóż za ironia losu. No nic, jedna zmarnowana randka więcej...

Takiego wytłumaczenia się nie spodziewałam

Jednak szkoda. Polubiłam Leona, czułam się swobodnie w jego towarzystwie, choć w niczym nie przypomniał mojego męża. A może właśnie dlatego? Przy nim zapominałam o swojej stracie i nie analizowałam różnic, które zawsze wypadały na korzyść mojego wspaniałego męża. Jednak Leon był tak kompletnie inny niż Witold, że wszelkie porównania mijały się z celem. Sądziłam, iż sympatia była wzajemna, że zaiskrzyło między nami, gdy żartowaliśmy z kolejnych wymuszonych przerw w jego pracy; bo jak nie awaria prądu, to drzwi się w piwnicy zacięły albo rura pękła...

Zbierałam się już do wyjścia, kiedy Leon wpadł do lokalu, godzinę po czasie, spocony i zmierzwiony.

– Wybacz, ale... utkwiłem w windzie!

– Ach tak... – westchnęłam, zupełnie niezdziwiona. – I komórki nie zabrałeś?

– Zabrałem, nie ruszam się bez komórki! Kiedy utknąłem, chciałem natychmiast do ciebie zadzwonić, jeszcze przed wezwaniem pogotowia dźwigowego, ale... Nie wiem, co się znowu stało, jakieś fatum, złośliwość przedmiotów martwych... Dzwoniłem i nic! Głucho. Nie spodziewałem się też, że utknę na tak długo. Jakieś tajemnicze kłopoty techniczne. No pech, paskudny pech! Niby powinienem przywyknąć, że gdy jestem z tobą, pojawiają się różne dziwne przeszkody, jakby opatrzność nie aprobowała naszej znajomości, ale... – puścił do mnie oko – nie wierzę w takie rzeczy, a na pewno nie zamierzam się nimi przejmować. Za bardzo mi się podobasz.

Właśnie tą szczerością mnie ujmował. Wybaczyłam mu spóźnienie i wezwaliśmy kelnera. Czekając na realizację zamówienia, rozmawialiśmy o tym i owym, śmiejąc się, dowcipkując i flirtując na całego. Atmosferę zepsuło pojawienie się kelnera z pełną tacą. Tym razem to jego wykorzystało zazdrosne o moją randkę fatum; młody mężczyzna nagle zachwiał się, jakby niewidzialna dłoń pchnęła go w plecy, i całe zamówienie zamiast na stole wylądowało na Leonie.

Kelner, czerwony ze wstydu, sumitował się jak sztubak. Przybiegł szef, zapewniając, że zwrócą koszty pralni i przyszykują jeszcze raz zamówienie, oczywiście gratis, i zapakują nam na wynos.

– Czemu na wynos? – zdziwił się Leon, ściągając kotlet z ramienia i zlizując sos z ręki. – Nigdzie się nie wybieram. Chyba że na zaplecze, gdzie się umyję, ogarnę... aha, i byłbym wdzięczny za coś do przebrania. Umówiłem się z tą piękną kobietą na randkę i nic mi jej nie zepsuje.

Niesamowity facet! Nie zrażał się, nie poddawał. Inni, z którymi miałam pecha się umówić, już dawno by zrezygnowali, ale nie Leon. Przebrał się w biały strój kucharza, a kelner przyniósł nowe dania, które spałaszowaliśmy do ostatniej pieczarki, popijając pysznym winem. Potem Leon odwiózł mnie do domu taksówką, odprowadził pod drzwi i pocałował. Najpierw w dłoń, później w usta. Delikatny, nieśmiały pocałunek przerwał głośny trzask pękającej szyby…

Ona chyba oszalała

– Musiałam wezwać szklarza – opowiadałam nazajutrz przyjaciółce. – Ale warto było. Udała mi się ta randka wyjątkowo. Miałam nadzieję, że tak będzie, ale rzeczywistość okazała się jeszcze lepsza, choć prześladujący mnie ostatnio niefart nie próżnował, oj nie! – roześmiałam się.

Jolka długo nic nie mówiła, wreszcie spojrzała na mnie ze śmiertelnie poważną miną.

– Tylko się nie denerwuj... – zaczęła w sposób wielce niepokojący – ale czy mogłabyś rozważyć, choćby teoretycznie, że te wszystkie przykre, pechowe zdarzenia nie dzieją się same? Przeczy temu statystyka. Coś, a raczej ktoś jest ich sprawcą. Rozmawiałyśmy już o tym, pamiętasz? Może teraz zmienisz zdanie i zgodzisz się na seans... – patrzyła na mnie prosząco, błagalnie niemal. – Chodź ze mną, co ci szkodzi, najwyżej się uśmiejesz. Nie odrzucaj pomysłu, tylko dlatego, że nie wierzysz w takie rzeczy, a raczej Witold, perfekcjonista i realista do bólu, nie wierzy w metafizykę. Co nie zmienia faktu, że Madame jest świetnym medium i wielu ludziom pomogła pożegnać się...

– Seans... spirytystyczny? Oszalałaś! To bzdury. A ta cała Madame to naciągaczka!

– Nawet jeżeli, zafunduję ci wizytę, zrób to dla mnie, proszę cię! Będę spokojniejsza, jeżeli Madame powie, że nie ma obok ciebie żadnego ducha. Naprawdę chciałabym się mylić, ale... ja go wyczuwam! Jest tu, w tym domu, snuje się za tobą. Po pierwszym zawale wszystkiego dopilnował – testamentu, spadku, zabezpieczył cię finansowo. Pracujesz w tym swoim sklepiku ze starociami, bo lubisz, a nie z konieczności. Zadbał o ciebie i chwała mu za to. Gorzej, że nadal to robi, po swojemu. Opiekuje się swoją młodą, śliczną żoną. Dlatego odstrasza każdego faceta, który jego zdaniem na ciebie nie zasługuje. Problem w tym, że żaden nie będzie dość dobry. Ani szyty na miarę prawnik, ani ambitny makler, ani tym bardziej zwykły stolarz. Boję się, że kiedyś Witold posunie się za daleko i komuś stanie się krzywda.

– Zwariowałaś... – wyszeptałam przerażona, ale to nie o jej zdrowie psychiczne się bałam.

Byłam mniej wrażliwa niż Jola, ale i ja wyczuwałam czyjąś subtelną obecność w domu. Sądziłam, że w żałobie to normalne: rozmawianie z kimś, kogo już nie ma, nasłuchiwanie kroków zmarłego męża, wypatrywanie jego nieistniejącej postaci, twarzy... Dla mnie wciąż był. Ze mną, przy mnie... Dwóch lat potrzebowałam, żeby uporać się z jego śmiercią, ze świadomością, że Witold już nie wróci, że odszedł na zawsze.

Czy na pewno? Niby zaczęłam się umawiać na randki, ale wracając do domu, zapalałam wszystkie światła, włączałam radio w kuchni i telewizor w salonie. Dlaczego? Kogo zagłuszałam? Czyjego cienia nie chciałam zobaczyć? Kogo się bałam? Zaprzeczałam tym lękom. Przecież Witold mnie kochał! Najbardziej na świecie, nawet na dzieci nie nalegał, bo nie chciał się mną dzielić. Kiedy umarł, czułam się taka bezradna, samotna, ale w końcu zaczęłam sobie radzić. Samodzielność okazała się czymś nowym, trudnym, lecz także wielce ekscytującym. Dlatego, pomijając moją niewiarę w duchy, nie mogłam pogodzić się z myślą, że Witold chce mnie pozbawić tej nowo odkrywanej pewności siebie, kontrolując mnie zza grobu.

Umarłeś i nic tego nie zmieni 

A jeżeli nie...? Zależało mi na Leonie. Nie wiedziałam, czy coś z tego wyniknie, ale zamierzałam spróbować i nie życzyłam sobie, by ktokolwiek mi w tym przeszkadzał. Gdy przyjaciółka wyszła, odczekałam chwilę i powiedziałam na głos: – Może mi odbija. Ale Witek, jeżeli tu jesteś, proszę cię, odejdź, idź... hm, w stronę światła, przejdź na drugą stronę, odnajdź spokój, a mnie daj... żyć. Słyszysz?

Nikt nie odpowiedział, tylko drzwi do sypialni huknęły, jakby zatrzaśnięte przeciągiem lub pchnięte silnie czyjąś dłonią.

– Poradzę sobie, uwierz, i nie pomagaj mi. Jeżeli popełnię błąd, trudno. Zresztą Leon to fajny facet, polubiłbyś go...

Z kuchni dobiegł rumor. Pobiegłam tam i zobaczyłam, że półeczka na przyprawy, którą na moją prośbę zainstalował Leon, spadła razem ze słoiczkami.

Tego było już za wiele, targnął mną gniew. Też nabrałam ochoty, by czymś trzasnąć. Mój wybór padł na porcelanowy serwis w pozłacane różyczki. Szczyt tandety, choć niby antyk. Używałam go od święta, bo był pamiątką rodzinną i prezentem od nieżyjącej teściowej. Teraz mogłam się go pozbyć. Kto mi zabroni? Otworzyłam kredens i wyciągnęłam paskudną wazę. Uniosłam ją z pewnym trudem, zdawała się ważyć tonę, i... upuściłam. Naczynie roztrzaskało się na kafelkach w drobiazgi.

Wrażenie obecności Wiktora nieco przybladło.

– Kochałam cię, na swój sposób zawsze będę cię kochać, ale... umarłeś i nic tego nie zmieni. Proszę, pozwól mi żyć dalej, po swojemu, na własny rachunek i odpowiedzialność.

Tym razem głuchy łomot dobiegł od strony garderoby. Skoro tak, na kafle poleciała sosjerka, a za nią – wobec dalszego oporu – pofrunęły głębokie talerze. Nim w końcu poczułam się „opuszczona”, z całego serwisu ocalały tylko trzy małe talerzyki. Może szkoda, bo gdyby dalej się upierał, z czystym sumieniem wzięłabym się za cięcie tych jego kiczowatych obrazów o tematyce łowieckiej. Oczywiście mogłam to sobie wszystko wyobrazić, wmówić… Niemniej na następnej randce z Leonem nie działo się nic nadzwyczajnego, co nie znaczy, że było nudno. Po prostu pech odpuścił.