Góry od zawsze były moją miłością. Już jako mała dziewczynka rysowałam ich ostre szczyty, na których umieszczałam malutką kropkę. Gdy pytano, co to takiego, odpowiadałam, że to ja we własnej osobie. Później, gdy dorastałam, potrzeba bycia w górach stawała się coraz silniejsza. Tylko to się dla mnie liczyło. Chciałam zostać taternikiem, pracownikiem GOPR-u albo… góralką.

Jak to góralką? Nie możesz nią być. Mieszkasz na nizinie – śmiała się mama.

– Mogę być żoną górala – odpowiadałam szczerze, bo tak właśnie wyobrażałam sobie przyszłe życie.

W pewnym sensie dopięłam swego, bo wyszłam za Górala. On też jest wielbicielem gór, mimo że odebrały mu brata.

Zawsze sprawdzam, czy wszystko mam

Brat Bartka, Jacek, którego zdążyłam jeszcze poznać, prócz gór kochał także motory i właśnie remontował swój nowy zakup, motor marki Junak. Kiedy wyjechał na pierwszą jazdę próbną, jego świeżo poślubiona żona przyczepiła mu do tylnego zderzaka czerwoną wstążkę, na szczęście. Następnego roku oboje wyszli w zimie w góry na trasę, która prowadziła w stronę Czerwonych Wierchów. Byli dobrze wyposażeni i mieli ciepłe ubrania na wypadek gwałtownej zmiany pogody. Tak przynajmniej sądzili. Kilka godzin po tym, jak wyszli, zajrzałam do ich pokoju, w którym zostawiłam zegarek. Okazało się, że Kasia zapomniała wziąć pakunek z przygotowanymi swetrami i ocieplaczami.

Traf chciał, że w drodze chwyciła ich gwałtowna ulewa, potem temperatura spadła do 6 stopni poniżej zera. GOPR-owcy odnaleźli ich ciała dopiero następnego dnia. Schronili się w jaskini, gdzie chcieli przeczekać załamanie pogody, ale brak ciepłego ubrania okazał się tragiczny w skutkach. Jacek oddał żonie wszystkie swoje ciepłe rzeczy. Dzięki temu żyła parę godzin dłużej niż on. Pomimo tej tragedii Bartek nie zrezygnował z towarzyszenia mi w czasie górskich wypraw. A ja, gdy szliśmy na dłuższą wyprawę, dwa razy sprawdzałam, czy zapakowałam do naszych plecaków wszystko, co potrzebne.

W zeszłym roku pojechaliśmy w Karkonosze. Drugiej nocy po naszym przyjeździe rozszalały się gwałtowne burze, które przeszły nad górami. W efekcie wyłączyli prąd i poszliśmy wcześniej spać. Obudziłam się koło 5 nad ranem. Na dworze robiło się szaro i powoli wstawał świt. Coś nakazało mi natychmiast zbierać się do wyjścia w góry. To był impuls, z którym nie dało się dyskutować.

Szarpnęłam Bartka za ramię

– Co się stało? – mruknął.

– Nie pytaj, tylko szykuj się do drogi. Szybko, nie mamy chwili do stracenia.

Mąż dopytywał, o co chodzi.

– Później ci powiem. Teraz rób, co mówię. Nie guzdrz się tak!

Piętnaście minut później, jeszcze dopinając kurtki, ruszyliśmy w stronę odległego o 2 kilometry wodospadu.

– Powiesz mi wreszcie, skąd ten alarm? Ktoś umiera? – spytał Bartek.

– Nie wiem – przyznałam szczerze. – Coś kazało mi wstać i cię budzić. Musimy tam jak najszybciej dojść.

– Wiesz chociaż gdzie?

– Moja intuicja już mnie poprowadzi. Nie zostawaj z tyłu. Dawaj.

Szlak wiódł przez las do Hali Szrenickiej i dalej na szczyt Szrenicy. Stamtąd biegła droga, na której można latem spotkać wielu turystów, którzy tamtędy wchodzili na szczyt. Niektórzy, ci bardziej wygodni, pokonywali ową trasę na konnych wozach i niekiedy bywało na szosie gwarnie niczym na warszawskiej ulicy Marszałkowskiej.

Czy motor i wstążka to był przypadek?

– I co teraz? – spytał zadyszany mąż i bezradnie zaczął rozglądać się dokoła. – Chyba nie sądzisz, że…

Sekundę później oboje dostrzegliśmy drut przeciągnięty w poprzek drogi. Wyglądał niczym naciągnięta struna, która brzęczała szarpana wiatrem. Zwalił się słup energetyczny i jeden z kabli zawisł w poprzek drogi. Był bez napięcia, co Bartek od razu sprawdził, ale stanowił zagrożenie dla zjeżdżających z góry.

– Musimy ściągnąć kabel z drogi. Pospiesz się! – niemal krzyknęłam.

Zaczęliśmy odwiązywać przewód, który zaplątał się w konary zwalonego drzewa. Pospieszałam męża, gdyż miałam wrażenie, że jeśli nie będziemy pracować szybciej, to stanie się coś strasznego. W końcu udało się nam odplątać gruby drut i ściągnąć go z drogi. Kiedy siedzieliśmy zmęczeni na przydrożnym kamieniu, gdzieś z góry, z rozciągającej się tam mgły, doleciało warczenie silnika. Kilkanaście sekund później obok nas przemknął mężczyzna na skuterze śnieżnym z dzieckiem. To był taki sam sprzęt, jaki kiedyś należał do Jacka. Z tyłu migotała czerwona wstążka doczepiona do tylnego zderzaka. Ale może to był tylko przypadek? Tamten mężczyzna nigdy nie dowiedział się, że ktoś uratował mu życie. I dobrze, niech będzie szczęśliwy.