Reklama

Nigdy nie przepadałam za dniem Wszystkich Świętych. Zawsze był dla mnie przykrym obowiązkiem – zimno, tłumy ludzi, zapach zniczy i sztucznych chryzantem. Odkąd zmarł mój Władek, ten dzień nabrał innego znaczenia. Już nie tylko wspominam rodziców czy siostrę. Od pięciu lat staję nad jego mogiłą z sercem ściśniętym żalem. Mówią, że czas leczy rany. Kłamstwo. Czas jedynie przyzwyczaja człowieka do bólu. Nauczyłam się funkcjonować bez Władka, ale nigdy nie przestałam za nim tęsknić.

Reklama

Tego roku pogoda dopisała. Było bezwietrznie, a słońce leniwie przebijało się przez nagie gałęzie drzew. Cmentarz tętnił życiem, a ja – jak co roku – przemykałam przez alejki z wózkiem pełnym zniczy i wiązanek, czując się jak intruz wśród ludzi, którzy jeszcze mają dla kogo żyć. Uklękłam przy grobie i dotknęłam zimnego nagrobka. Zamknęłam oczy i wtedy go usłyszałam męski głos. Przez ułamek sekundy pomyślałam, że to Władek. Odwróciłam się powoli, wstrzymując oddech.

– Pani Halino? – powiedział sąsiad z naprzeciwka, wdowiec, z którym wymieniłam przez ostatnie lata może ze trzy zdania. Stał z rękami w kieszeniach, patrząc na mnie niepewnie.

Spojrzałam na niego

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Zaskoczył mnie. Stał tak, jakby sam nie był pewien, czy podejść bliżej.

– Tak…? – odparłam cicho, jakbym dopiero uczyła się mówić.

– Przepraszam, że tak z zaskoczenia… Ja tylko… zauważyłem panią i… pomyślałem, że może… nie chce być pani sama – powiedział, a jego głos zadrżał przy ostatnich słowach.

Spojrzałam na niego uważniej. Miał na sobie ciemny płaszcz, trochę przyciasny. W ręku trzymał znicz, a w drugiej małą wiązankę. Pamiętałam, że jego żona zmarła dwa lata po Władku.

– Dziękuję… To miłe z pana strony – powiedziałam w końcu, poprawiając szalik. – Ale naprawdę… nie trzeba.

– Wiem. Ale może jednak… chwilkę posiedzimy razem? Bez zobowiązań, jak to się mówi – uśmiechnął się blado. – Jestem Wacław, ale chyba pani pamięta.

Pamiętałam. Zawsze mnie mijał z ukłonem. Czasem rzucił krótkie „dzień dobry”. Nic więcej.

– Pamiętam – kiwnęłam głową.

Usiedliśmy obok siebie na ławeczce przy grobie. Milczeliśmy. I to milczenie było jakieś inne niż wszystkie wcześniej. Nie bolało. Nie ciążyło.

Władek też lubił ciszę – szepnęłam, nie patrząc na Wacława. – Czasem siedzieliśmy wieczorami i nic nie mówiliśmy. I było dobrze.

– Maria też. Mówiła, że jak mężczyzna milczy, to znaczy, że go nic nie gniecie.

– Albo nie chce się do czegoś przyznać – mruknęłam, a on się uśmiechnął.

Pierwszy raz od dawna.

Było mi ciężko

– Długo dziś tu pani siedzi? – zapytał po chwili Wacław, wodząc wzrokiem po równo ustawionych zniczach.

– Od rana… Lubię przyjść, zanim zrobi się tłok. Władek nie lubił tłumów. Mówił, że ludzie na cmentarzu chcą się tylko pokazać.

– Coś w tym jest – pokiwał głową. – Przychodzę co roku po południu, jak już jest ciemno. Zawsze zapalam jej światełko jako ostatni.

– Dziś wcześniej – zauważyłam.

– Bo… jakoś ciężko mi było siedzieć samemu w mieszkaniu – przyznał cicho. – Córka zadzwoniła, że nie przyjedzie. Praca, dzieci chore. No wie pani…

– Wiem – odpowiedziałam krótko.

Mój Tomek też tylko wysłał wiadomość.

„Mamo, nie damy rady wpaść, przepraszam”.

– Te święta to już nie dla nas, prawda? – mruknął. – Dla młodych to pretekst, żeby wrzucić zdjęcie znicza do internetu. Dla starych – ostatni dzwonek, żeby przypomnieć, że jeszcze jesteśmy.

– Trochę pan zgorzkniały – zauważyłam.

– Może. Albo po prostu szczery.

Zamilkliśmy znowu, patrząc na groby.

– Chce się pani przejść? – zapytał nagle. – Nieśpiesznie. Tylko tak, między alejkami.

Zaskoczył mnie, ale… kiwnęłam głową.

– Może być.

Było nam raźniej

Przeszliśmy alejką w milczeniu, mijając kolorowe groby. Jedne strojne jak choinki, inne opuszczone, z wypalonymi zniczami i starymi liśćmi. Cmentarz miał w sobie coś pokornego, jakby cały szeptał: „wszyscy jesteśmy tacy sami”.

– Tu – Wacław wskazał ręką grób Marii.

Prosty, schludny, z jasnym krzyżem i skromną wiązanką z wrzosów. Zatrzymałam się i spojrzałam na napis. „Maria, ukochana żona, mama i babcia”.

Była uparta – powiedział nagle. – Nie chciała szpitala, nie chciała pomp, odwiedzin. Mówiła: „umrę w domu jak człowiek”. I tak było. W salonie, na kanapie, z moją ręką w swojej.

Też bym chciała tak odejść – powiedziałam, zanim zdążyłam się powstrzymać.

Spojrzał na mnie uważnie.

– Pani się boi śmierci?

– Nie. Boję się samotności. Ale chyba już mniej.

Bo z kimś łatwiej, prawda?

– Mhm. Nawet jeśli to tylko spacer na cmentarzu i parę słów o starych czasach.

Zrobiło się zimno. Wiatr niósł liście, które szeleściły nam pod nogami.

– Chce się pani ogrzać herbatą? – zapytał nagle, z nieśmiałością w głosie. – Mam termos w samochodzie. Z cytryną. I miodem. Na gardło.

Spojrzałam na niego z lekkim zdziwieniem. Może właśnie tego mi brakowało? Prostej, ludzkiej uprzejmości?

– Z cytryną? I miodem?

– Jak Boga kocham – uśmiechnął się. – Sam robiłem. Jeszcze ciepła.

– To chodźmy – powiedziałam i ruszyłam przed siebie. – Ale niech pan nie myśli, że to randka.

– Broń Boże. Tylko herbata.

Zaskoczył mnie

Wacław otworzył bagażnik starego kombi. W środku, w koszyku przykrytym ściereczką, leżał termos, dwie porcelanowe filiżanki w kwiatki i paczka kruchych ciastek.

– No, panie Wacławie, jest pan przygotowany jak na piknik – zażartowałam, czując, jak mimo listopadowego chłodu robi mi się cieplej na sercu.

– Bo to miał być piknik – odparł poważnie, nalewając mi herbaty. – Tylko życie trochę inaczej się potoczyło.

Usiedliśmy na tylnej klapie samochodu, piliśmy gorącą herbatę i chrupaliśmy ciastka. Wokół kręcili się ludzie, samochody powoli opuszczały cmentarz.

– Jak Maria zmarła, to przez rok prawie z nikim nie gadałem – zaczął nieśmiało. – Córka próbowała, wnuki przychodziły, ale...

– Wiem, jak to jest. Po śmierci Władka też przestałam mówić. Tylko że nikt do mnie nie przychodził. Syn za granicą, sąsiadki się mnie bały, bo przecież „żałoba”. A ja… siedziałam w fotelu i liczyłam, ile razy zegar tyka na minutę.

– Myśli pani czasem o tym, żeby… przestać żyć samotnie? – zapytał nagle. – Nie chodzi mi o żadne wielkie uczucia. Po prostu… o wspólne picie herbaty. Czasem coś obejrzeć. Pomilczeć razem.

Nie odpowiedziałam od razu. Spojrzałam przed siebie – na szarzejące niebo i ludzi powoli rozchodzących się do domów.

– Myślę – szepnęłam. – Jednak boję się, że to za późno.

Nigdy nie jest za późno.

Spojrzałam na niego. Wacław uśmiechał się łagodnie, jakby bał się, że zaraz zniknę.

– Zgoda – powiedziałam w końcu. – Ale bez deklaracji. I bez wielkich słów.

– Umowa stoi. Tylko herbata i cisza.

Czułam się lekko

W kolejnych dniach nie mogłam przestać myśleć o tamtym spotkaniu. O herbacie, ciasteczkach, o słowach, które padły. Tak zwykłych, a tak potrzebnych. Czułam się… dziwnie lekko. Jakbym zdjęła z siebie płaszcz z ołowiu, który nosiłam od lat. W piątek po południu ktoś zadzwonił do drzwi.

– Dobry wieczór… – Wacław stał z siatką w ręku i niepewnym uśmiechem. – Przepraszam, że bez zapowiedzi. Pomyślałem, że może… herbata u pani?

Zaskoczył mnie. Stałam chwilę, trzymając rękę na klamce.

– Wchodź pan, zanim herbata wystygnie – powiedziałam w końcu i odsunęłam się, by go wpuścić.

Zdjął kurtkę, powiesił ją na wieszaku. Pachniał lekko wodą kolońską i liśćmi.

Upiekłem szarlotkę. Nie jest piękna, ale smaczna – powiedział, pokazując blachę zawiniętą w ścierkę.

– Piękno jest przereklamowane – uśmiechnęłam się i zaprosiłam go do kuchni.

Zaparzyłam herbatę, pokroiłam ciasto. Siedzieliśmy przy stole, a zegar w rogu tykał jak dawniej – tylko tym razem nie był moim jedynym towarzyszem.

– Czasem myślę, że Maria chciałaby, żebym znów się uśmiechał – powiedział Wacław cicho. – Nie ze smutku, tylko tak… naprawdę.

– A Władek pewnie marzyłby, żebym w końcu przestała gadać do jego zdjęcia.

Zachichotaliśmy jednocześnie. Cicho, trochę nieporadnie.

– Może to początek czegoś… dobrego? – zapytał.

– Może. Jednak niech pan nie wybiega za daleko – mruknęłam, nalewając mu herbaty.

– Czasem warto zrobić krok, nawet jeśli nie widać ścieżki.

Minął miesiąc. Spotykaliśmy się co tydzień – raz u mnie, raz u niego. Czasem tylko na herbatę i ciasto, czasem na wspólne obejrzenie starych kronik w telewizji. Bywało, że milczeliśmy całe popołudnie. I to było w porządku. Nie nazywaliśmy tego „znajomością” ani „bliskością”. Pewnego wieczoru, gdy śnieg sypał gęsto za oknem, Wacław spojrzał na mnie uważnie.

– Halinko… mogę cię o coś zapytać?

– Spróbuj.

– Czy gdyby kiedyś… nie dziś, nie jutro, ale kiedyś… gdybyśmy razem poszli na grób naszych zmarłych… trzymając się za ręce… to byłoby nie na miejscu?

Uśmiechnęłam się, podparłam brodę na dłoni.

– To zależy.

– Od czego?

– Od tego, czy w tej ręce będzie jeszcze termos z herbatą.

Roześmiał się. Pierwszy raz tak szczerze. Ja też. Czasem szczęście nie puka, nie wali w drzwi. Po prostu siada przy stole. Z ciepłą herbatą i szarlotką. I przynosi coś, o czym człowiek już dawno przestał marzyć – spokój.

Halina, 68 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama