Reklama

Nigdy nie byłam tą, która zadaje pytania. Raczej słuchałam. Patrzyłam, jak inni żyją, co mówią, czego oczekują – i starałam się dopasować. Tak jak z Tomaszem. Poznaliśmy się jeszcze w liceum, na wycieczce klasowej do Krakowa. Ja miałam wtedy na głowie grzywkę ściętą w kuchni przez mamę, a on kurtkę z naszywką rockowego zespołu. Siedział obok mnie w autokarze i zapytał, czy lubię gołąbki. Pamiętam, że się zaśmiałam, bo pytanie było tak absurdalne, że nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

Reklama

Potem po prostu… zostaliśmy razem. Przez matury, studia, pierwszą pracę. Jakoś się ułożyło. Mieliśmy wspólne rytuały – leniwe śniadania w soboty, spacery z kawą po parku, wakacje w tej samej miejscowości nad Bałtykiem. Wynajęliśmy mieszkanie, potem je kupiliśmy. Bez fajerwerków, ale i bez katastrof. Rodzina mówiła, że jesteśmy idealni. Mama powtarzała, że Tomasz to „porządny chłopak” i że „na takich teraz trzeba chuchać i dmuchać”. Znajomi pytali: „To kiedy ślub?”. I wtedy po raz pierwszy poczułam w środku coś… dziwnego. Jakby to pytanie nie było do mnie. Jakby dotyczyło kogoś innego.

Ale przecież to było logiczne – kolejny krok, coś, co się po prostu robi. Związek, wspólne życie, ślub. Byliśmy razem 16 lat. Naturalna kolej rzeczy. Nie zadałam sobie pytania: „czy chcę?”, tylko „kiedy?”. I to „kiedy?” wisiało nad nami przez długie miesiące, aż w końcu Tomasz sam rozwiązał ten dylemat.

Byłam tą, która nie krzyczy. Nie rzuca talerzami. Nie mówi „nie wiem, co czuję”, tylko: „wszystko w porządku”. Ale tamtego wieczoru, kiedy Tomasz wyjął pierścionek w naszej ulubionej restauracji i powiedział: „Zawsze wiedziałem, że będziemy razem”, poczułam coś, czego nigdy wcześniej nie czułam tak wyraźnie.

Pustkę.

Zamarłam z wrażenia

Kolację zarezerwował tydzień wcześniej. Nasza ulubiona knajpka – niewielka, z ciepłym światłem i muzyką w tle, w sam raz na sobotni wieczór. Tomasz był bardziej niż zwykle uprzejmy, nawet lekko spięty. Zamówił to samo co zawsze, ja też. Rozmawialiśmy o pracy, o planach na majówkę, o tym, że sąsiadka z dołu znowu remontuje łazienkę. Wszystko jak zawsze, aż do momentu, kiedy nagle wstał, poprawił marynarkę i spojrzał na mnie jakoś inaczej.

Zawsze wiedziałem, że będziemy razem – powiedział cicho i klęknął.

Zamarłam. Nie dlatego, że się wzruszyłam. Po prostu nie spodziewałam się tego w tej chwili, w tym miejscu. Patrzyłam na niego, a potem na pierścionek w małym pudełku, który lśnił jakby bardziej, niż powinien.

– Tak, ja też... – powiedziałam i poczułam, że mój głos brzmi jakoś nieprawdziwie.

Uśmiechnęłam się, bo tak należało zrobić. Ludzie z sąsiednich stolików bili brawo. Tomasz był wyraźnie wzruszony, przytulił mnie mocno. A ja siedziałam z uśmiechem na twarzy, a w środku miałam tylko jedno uczucie – ulgę. Ulgę, że nie muszę już więcej odpowiadać na pytania, że sprawa załatwiona, że będzie spokój.

Po powrocie do domu weszłam do łazienki i długo patrzyłam na siebie w lustrze. Palec z pierścionkiem wyglądał, jakby nie należał do mnie. Tomasz krzątał się w kuchni, nastawił wodę na herbatę. Zapytał, czy jestem szczęśliwa. Powiedziałam, że tak. Uśmiechnął się.

Dopiero później, kiedy zadzwoniła Asia, coś we mnie drgnęło.

– Serio? – usłyszałam jej głos w słuchawce. – Nie brzmisz, jakbyś była podekscytowana...

– Zaskoczył mnie – próbowałam się wytłumaczyć. – Ale chyba... chyba to dobrze, prawda?

– To ty mi powiedz. Ty masz z nim spędzić resztę życia.

Nie odpowiedziałam. Bo nie wiedziałam, co miałabym powiedzieć.

Już nie ma odwrotu

Obudziłam się przed budzikiem. Przez chwilę patrzyłam w sufit, zanim dotarło do mnie, co to za dzień. Mama krzątała się już po kuchni. Czułam zapach kawy, potem przyjechała fryzjerka, zaraz po niej makijażystka. W mieszkaniu było gwarno, wszyscy się uśmiechali, mówili, że pięknie wyglądam, że to będzie najpiękniejszy dzień mojego życia. Kiwałam głową i dziękowałam.

W samochodzie prowadzącym do kościoła ręce miałam zimne. Palce lekko drżały, ale nie z ekscytacji. Raczej z napięcia. Patrzyłam przez szybę na znajome ulice, które wydawały się tego dnia obce. Mama mówiła coś o pogodzie, ale nie słyszałam słów. W głowie miałam tylko pytanie: co by się stało, gdybym teraz poprosiła, żeby zawrócić?

Tomasz czekał przy ołtarzu. Garnitur miał idealnie dopasowany, uśmiech lekko nerwowy, ale szczery. Widziałam, że się cieszy. Podał mi rękę, szepnął „Jesteś piękna” i ścisnął palce. Odpowiedziałam mu uśmiechem.

Msza ciągnęła się długo, choć nie pamiętam z niej prawie nic. Gdy ksiądz poprosił nas o powstanie, poczułam, jak serce bije mi szybciej. Nagle wszystko się zatrzymało. Patrzyłam na Tomasza i próbowałam odnaleźć w sobie coś, cokolwiek. Ciepło. Spokój. Miłość. Ale czułam tylko... ciężar.

– Czy przysięgasz miłość, wierność i uczciwość małżeńską...?

– Przysięgam – odpowiedziałam cicho.

W głowie słyszałam jednak inne słowo. „Muszę”.

Tomasz pochylił się do mnie, szepnął:

– Jesteś najpiękniejsza. Wiedziałem, że to będzie nasz dzień.

Uśmiechnęłam się znowu. Automatycznie. Pomyślałam, że teraz już nie ma odwrotu.

Żyliśmy jak współlokatorzy

Minął pierwszy miesiąc. Potem drugi. Nikt nie zadał pytania, czy jesteśmy szczęśliwi. Wszyscy mówili tylko: „Jak dobrze razem wyglądacie” albo „Czas na dziecko, co?”. Uśmiechałam się, kiwałam głową. Tomasz też.

Po pracy wracałam do mieszkania, zdejmowałam buty, robiłam herbatę. On siedział przy komputerze, przeglądał wiadomości, czasem coś notował. Kolacje jadaliśmy razem, choć coraz częściej w ciszy. Mówiliśmy sobie nawzajem, co wydarzyło się w pracy, kto się spóźnił, kto awansował. Zazwyczaj kończyło się na krótkim „aha” albo „no tak”. Nie było kłótni. Nie było też czułości.

Pewnego wieczoru siedzieliśmy przy stole, jedliśmy zupę. Talerze stukały cicho. Nie mogłam znieść tej ciszy.

– Zostajesz dłużej w pracy? – zapytał Tomasz, nie podnosząc wzroku.

– Tak… projekt – odpowiedziałam szybko, jakby odruchowo.

– Okej – powiedział i długo milczał.

Spojrzałam na niego. Nawet nie zapytał, o jaki projekt chodzi. Nie zapytał, czy jestem zmęczona, czy wszystko w porządku. Może po prostu nie chciał wiedzieć.

– Może też czuje to, co ja – pomyślałam.

Że coś się skończyło, zanim zdążyło się zacząć. Że żyjemy obok siebie, ale nie razem. Jak współlokatorzy, którzy są dla siebie uprzejmi, ale obojętni. Czasem zdarzało mi się kłamać. Mówiłam, że mam spotkanie, choć siedziałam sama w kawiarni z książką. Nie po to, by uciekać. Raczej po to, by poczuć, że jeszcze mogę coś wybrać.

Zamknęliśmy kawałek życia

Pogoda była nijaka, jak cały tamten dzień. Szare niebo, ludzie w kolejkach, ciche rozmowy w urzędzie. Siedzieliśmy obok siebie, jakbyśmy czekali na wizytę u lekarza. W rękach trzymałam teczkę z dokumentami, Tomek patrzył w telefon. Nie rozmawialiśmy. W zasadzie od tygodni mówiliśmy tylko tyle, ile było trzeba. Kiedy padał deszcz, kiedy trzeba było kupić mleko, kiedy zbliżał się termin zapłaty za czynsz.

Rozwód. Słowo, które na początku wydawało się ogromne i dramatyczne, teraz było tylko kolejną formalnością. Tak jak ślub. Tak jak przysięga.

Weszliśmy do małego pokoju z dwoma fotelami i stolikiem. Urzędniczka była uprzejma, rzeczowa, zadała kilka pytań, spojrzała w papiery.

– Bez orzeczenia o winie? – zapytała.

– Tak – powiedzieliśmy jednocześnie.

Tomasz spojrzał na mnie i uśmiechnął się lekko. Ten uśmiech wyrażał zrezygnowanie, nie złośliwość.

– Wiesz – powiedział, kiedy wychodziliśmy – chyba oboje wiedzieliśmy, że tak będzie.

– Tak. Ale baliśmy się o tym powiedzieć – odpowiedziałam.

– Chyba za bardzo baliśmy się, co powiedzą inni – dodał.

Nie było łez. Nie było krzyków, nie było pretensji. Wszystko odbyło się cicho, sprawnie. Jakbyśmy podpisywali rozwiązanie umowy na mieszkanie, a nie zamykali kawałek życia.

Po wszystkim poszliśmy razem na przystanek. Czekaliśmy w ciszy. Ten ostatni raz.

Nie czułam ulgi. Nie czułam żalu. Tylko pustkę. I coś jeszcze – przestrzeń. Jakby w końcu pojawiło się miejsce na coś nowego. Choć jeszcze nie wiedziałam, co to będzie.

Skończyłam z przytakiwaniem

Mieszkanie było ciche. Prawie puste. Z szaf zniknęły jego ubrania, z łazienki golarka i zapach, który znałam na pamięć. Nawet filiżanka, z której pił poranną kawę, została zabrana. Patrzyłam na pustą półkę i nie wiedziałam, czy czuć ulgę, czy smutek. Podeszłam do lustra i spojrzałam na siebie. Wyglądałam tak samo, a jednak inaczej.

Byłam kobietą, która przez lata funkcjonowała według cudzych oczekiwań. Córką, która nie robiła problemów. Dziewczyną, która nie stawiała pytań. Narzeczoną, która się zgadzała. Żoną, która się uśmiechała.

A teraz? Teraz nie wiedziałam, kim jestem. Ale po raz pierwszy czułam, że mogę się tego dowiedzieć.

Wzięłam koc, usiadłam na kanapie. Bez planów, bez listy rzeczy do zrobienia. Bez udawania. Byłam sama ze sobą. I to wystarczyło. Na początek.

Nie płakałam po nim. Płakałam po czasie, który oddałam bez walki. Po sobie, której nie słuchałam. I po dziewczynie, która nie wiedziała, że nie zawsze musi mówić „tak”.

Aneta, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama