Reklama

Każde z moich dzieci ma innego ojca. Nie planowałam tego, przysięgam. Ale życie mnie nie rozpieszczało – dawało szanse, a potem szybko je zabierało. Zamiast trwać przy jednym facecie na dobre i złe, wybierałam siebie. Dzisiaj mam mieszkanie, trzy świadczenia alimentacyjne, dodatki socjalne... i święty spokój.

Co drugi weekend dzieci wyjeżdżają do tatusiów albo do ich babć i dziadków. Ja wtedy odpoczywam. Czy to źle? Może. Ale nauczyłam się, że jak sama o siebie nie zadbam, to nikt tego za mnie nie zrobi. Nie tłumaczę się. Tylko opowiadam.

Nie poddałam się

Michała poznałam na pierwszym roku studiów. Miał takie oczy, że można się było w nich utopić. Serio. Inteligentny, wygadany, nieco zamknięty w sobie, ale kiedy się już otworzył, mówił o życiu jak poeta. Myślałam: to ten, na pewno ten. Nie byłam wtedy naiwna. Byłam zakochana, a zakochani nie widzą czerwonych flag.

Wpadliśmy po sześciu miesiącach. Przepraszam – ja wpadłam. Michał miał przecież plany, marzenia, doktorat w perspektywie. Dziecko nie było w grafiku.

Ale to nasze dziecko – powiedziałam, gdy z testem ciążowym w dłoni siedziałam na jego łóżku.

– To twoja decyzja – odparł, jakby to nie była jego odpowiedzialność.

Po kilku tygodniach zniknął. Najpierw milczał. Potem przysłał maila, że to dla niego za dużo. Że nie czuje się gotowy. Że może pomagać finansowo, ale na tym koniec. Rozsypałam się, ale nie odpuściłam. Urodziłam Zosię sama. Byłam z nią w szpitalu sama. I płakałam ze zmęczenia – też sama.

Zaskoczeniem byli jego rodzice. Michała nie widzieli od miesięcy, ale wnuczki nie odrzucili. Przyjechali, przywieźli pieluchy, śpioszki, zaproponowali pomoc. I zostali. Co drugi weekend Zosia była u dziadków. Michał? Nigdy się nie pojawił. Ale alimenty przychodziły punktualnie. Nie wiem, czy przez wyrzuty sumienia, czy przez lęk przed komornikiem. Nie oceniałam. Pieniądze były, weekendy miałam wolne. Taki układ.

Zrozumiałam coś ważnego

Z Patrykiem poznałam się w pracy. Zastępował kierownika magazynu. Był wytatuowany, śmiał się głośno, nosił czapkę z daszkiem nawet w biurze i miał głupie teksty, które – o zgrozo – działały. Miałam wtedy dwadzieścia pięć lat, Zosia miała trzy. Byłam zmęczona, samotna i głodna ciepła. A Patryk dawał mi nawet więcej. Przy nim zapomniałam o rozsądku.

Zamieszkał u mnie po dwóch miesiącach. Po pięciu byłam w ciąży. Po siedmiu wyrzuciłam go z mieszkania.

– Jesteś pewna? – zapytał bez emocji, gdy powiedziałam mu o teście.

– Tak. I nie mam siły znowu być sama – odpowiedziałam drżącym głosem.

– No to ja nie wiem, co ci powiedzieć, bo ja dzieci nie planowałem – wzruszył ramionami i wyszedł z kuchni, jakby właśnie usłyszał, że mleko się skończyło.

Zanim urodził się Kubuś, Patryk zdążył zniknąć. Ale jego matka – pani Janina – była inna. Przyjechała z torbą prezentów i dwoma reklamówkami jedzenia.

– Nie wiem, co ten mój chłopak ma w głowie, ale wnuka nie zostawię – powiedziała stanowczo.

Znowu miałam weekendy wolne. Znowu dostawałam przelew – tym razem niższy, ale zawsze na czas. I znowu byłam sama. Ale z dwójką dzieci było jakoś… łatwiej. Zosia miała brata, a ja mniej czasu na łzy. Wiedziałam już jedno: z mężczyznami nie warto się wiązać na dłużej.

Chciałam dać mu szansę

Igora poznałam na zajęciach jogi dla kobiet. Przyszedł z koleżanką, która miała kontuzję kolana, a on ją wsparł towarzysko. Później wyszło, że to jego dziewczyna, której nie potrafił powiedzieć, że już go nie interesuje. Powinnam była uciekać. Ale ja – jak głupia – pomyślałam: to facet z empatią, odpowiedzialny, dojrzały. I dałam się wciągnąć.

Był inny. Przynosił Zosi nowe kredki, bawił się z Kubusiem na dywanie, gotował obiady i pytał, czy czegoś nie trzeba ze sklepu. Przez chwilę naprawdę myślałam, że będzie dobrym ojcem i partnerem.

– Myślałaś kiedyś o jeszcze jednym dziecku? – zapytał pewnego wieczoru.

– Ja? Ja to już tylko myślę, jak nie zwariować z tą dwójką – zaśmiałam się.

– A ja właśnie z tobą bym chciał – powiedział to tak miękko, że zaczęłam się łamać.

Urodziłam Kalinkę w spokojnej, niemal romantycznej atmosferze. Był przy porodzie. Trzymał mnie za rękę, był wzruszony. A trzy miesiące później… po prostu przestał wracać do domu.

– Muszę pomyśleć, co dalej. Czuję się… przytłoczony – powiedział przez telefon, którego nie odebrał przez kolejne trzy tygodnie.

Kalinka nawet go nie pamięta. Ale jego rodzice także stanęli na wysokości zadania. Ludzie z klasy średniej, z dużym domem pod miastem, dziadkowie na medal. Kalinka teraz u nich nocuje co drugi weekend, a ja mam wtedy ciszę. Tak, znowu samotna. Ale też silniejsza. I… jeszcze sprytniejsza.

Nie czułam się wyrodną matką

Po narodzinach Kalinki nie zamierzałam już z nikim się wiązać. Każde dziecko z innym nazwiskiem – wystarczy. Kiedyś się tego wstydziłam, dziś? Patrzę na to jak na dowód przetrwania. Poza tym miałam alimenty, zasiłki. Nie były to kokosy, ale wystarczało. Z czasem zrozumiałam, że nie muszę się ścigać. Nie muszę mieć pracy na etat, jeśli to oznacza, że dzieci wracają do pustego domu. Dorabiałam na boku – trochę szycia, trochę sprzątania, trochę przez internet. Wystarczało. Ale to nie o pieniądze chodziło.

Najważniejsze było to, że co drugi weekend miałam wolne. Trzech ojców, sześcioro babć i dziadków – grafik ułożony jak w korporacji. Zosia u jednych, Kuba u drugich, Kalinka u trzecich. A ja? Miałam ciszę. I wolność. I czas, żeby przypomnieć sobie, kim byłam, zanim zostałam „mamą trójki dzieci z trzema facetami”.

W piątkowe popołudnia dom pustoszał. Zosia z plecakiem i książką pod pachą czekała już w drzwiach, bo dziadek Michała zawsze przyjeżdżał punktualnie. Kuba z głośnym „pa, mamo” biegł do auta Patryka, który czasem nawet miał czelność zapytać, czy wszystko okej. Kalinka szła z walizką w różowe kucyki do dziadków z podwarszawskiej willi. A ja? Zamykałam drzwi, opierałam się o ścianę i... oddychałam z ulgą.

Nie gotowałam. Nie prałam. Nie robiłam drugiego śniadania. Zamawiałam sushi albo szłam z koleżanką na wino. Wracałam do pustego łóżka i zasypiałam bez dziecięcego jęku przez sen, bez malutkich stópek wbijających się w żebra. W soboty czasem oglądałam filmy. Czasem szłam do kosmetyczki, czasem się z kimś umawiałam. Bez planów, bez zobowiązań.

Ty to masz luksus – powiedziała raz sąsiadka, sama matka dwójki. – Mi by się taki weekend marzył...

Uśmiechnęłam się tylko. Nie tłumaczyłam jej, że ten luksus nie przyszedł za darmo. Że był okupiony rozczarowaniami, łzami, samotnymi porankami i decyzjami, które przerażały. Że zanim mogłam usiąść w ciszy z kubkiem kawy, musiałam przeżyć piekło. Ale tak – teraz miałam luksus. Luksus wolności, własnego czasu i spokoju.

O dzieci się nie martwiłam. Miały miłość z trzech stron. Miały weekendowe przygody, prezenty, święta na przemian tu i tam. I miały mnie – spokojną, wypoczętą, gotową na kolejne poniedziałki. Nie czułam się wyrodną matką. Czułam się kobietą, która nauczyła się żyć po swojemu.

Nikomu się nie tłumaczę

Niektórzy patrzą na mnie z potępieniem. Mówią: trójka dzieci, każde z innym? Co to za przykład, albo szepczą za plecami, że jestem wygodnicka, że oddelegowałam dzieci, a sama żyję jak panna. Ale nikt nie był ze mną wtedy, kiedy Zosia miała kolki i darła się godzinami, kiedy Kuba płakał po nocy, a ja z gorączką szłam do sklepu, bo nie było mleka. Nikt nie słyszał, jak mówiłam sobie w głowie: dasz radę. Jeszcze jeden dzień. Jeszcze tylko dziś.

Nie muszę się nikomu tłumaczyć. Znam kobiety, które tkwią w związkach tylko dlatego, że boją się samotności albo biedy. Ja się nauczyłam, że samotność to czasem błogosławieństwo, a bieda nie musi oznaczać braku – czasem to tylko punkt wyjścia. Z każdym kolejnym dzieckiem nie traciłam siebie – wręcz przeciwnie, budowałam siebie od nowa. Każdy ojciec czegoś mnie nauczył. Każde rozstanie było lekcją. A każda para dziadków – niespodziewanym ratunkiem.

Czy czasem czuję żal? Tak. Czasem zazdroszczę tym, co mają jednego męża i wspólną niedzielę przy rosole. Ale potem widzę siebie – kobietę, która potrafiła przetrwać, zorganizować życie, zamienić chaos w harmonię. A kiedy w poniedziałek rano robię dzieciom kanapki i słyszę:

– Mamo, ale super było u babci – uśmiecham się.

I wiem, że wszystko jest dokładnie tak, jak miało być.

Alicja, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama