„30 lat temu w wigilię pomogła mi kobieta, którą chciałam okraść. Co roku w myślach łamię się z nią opłatkiem”
„– Zna pani tę złodziejkę? – zapytał jeden z nich. – Jaką złodziejkę! Przecież to moja wnuczka, Magdalena. Przyjechała do mnie na święta. – Jest pani pewna? Świadkowie mówią, że ta dziewczyna chciała panią okraść – policjant nie ustępował”.

- Beata, 44 lata
Już za kilka dni święta. Zasiądziemy z bliskimi do uroczystej kolacji, podzielimy się opłatkiem, złożymy sobie życzenia. A ja, patrząc na puste miejsce przy stole, będę wspominać tamten wigilijny wieczór sprzed trzydziestu lat. I niezwykłe spotkanie, dzięki któremu odmieniło się moje życie.
Uciekłam z domu dziecka
Miałam wtedy niespełna 14 lat. Od kilku godzin siedziałam na schodach na dworcu we Wrocławiu, trzęsłam się z zimna i zastanawiałam się, co mam dalej ze sobą zrobić. Trzy dni wcześniej uciekłam z domu dziecka. Nie chciałam spędzać tam kolejnych świąt. Większość dzieciaków choć na te kilka dni rodzice zabierali do domów. Czekali na nich szczęśliwi, podekscytowani. A ja? Nie miałam na kogo czekać.
Nawet nie byłam pewna, czy moi starzy w ogóle jeszcze pamiętają, że żyję. Gdy mnie od nich zabierano, miałam zaledwie dwa latka. W aktach przeczytałam, że oboje byli tak skacowani, że nie mogli utrzymać w rękach długopisu i podpisać papierów. Dopiero jak im dzielnicowy flaszkę przyniósł, walnęli sobie po kilka łyków, przestali się trząść i podpisali. Bez słowa sprzeciwu. Ojciec to się podobno nawet cieszył, że wreszcie nie będzie musiał słuchać moich wrzasków. Chyba bardzo musiałam im przeszkadzać, bo nigdy więcej nie chcieli mnie nawet zobaczyć.
Od tamtej pory każde święta spędzałam więc w towarzystwie kilku kolegów i koleżanek, tak jak ja opuszczonych przez bliskich, i dyżurnej wychowawczyni. To nie były miłe chwile. Owszem, w rogu jadalni stała wielka choinka, a pod nią leżały drobne prezenty. Ale cóż z tego… Nie potrafiliśmy się z nich cieszyć. Siedzieliśmy przy stole smutni i rozżaleni, że nikt nas nie chce i o nas nie pamięta. A nasza pani? Zamiast starać się nas pocieszyć, rozbawić, wzdychała rozżalona, że nie świętuje z rodziną, tylko musi zajmować się nami.
Przez lata jakoś to znosiłam, ale teraz – dość! Wolałam spędzić święta na ulicy, niż uczestniczyć w tej farsie. Kiedy więc tylko do bidula przywieziono choinkę, wrzuciłam do plecaka kilka rzeczy, wymknęłam się nocą przez okno i ruszyłam w drogę. Nie miałam planu, było mi wszystko jedno, gdzie dojadę. Po trzech dniach dotarłam do Wrocławia.
Ludzie mijali mnie obojętnie
Na dworcu panował wielki ruch. Ludzie wysypywali się z pociągów i przeciskali do wyjścia. Obładowani paczkami, zmęczeni podróżą w olbrzymim tłoku, ale uśmiechnięci, podekscytowani. Z zazdrością pomyślałam, że zaraz przywitają się z bliskimi, złożą życzenia, usiądą przy zastawionym stole i zaczną kolację.
No właśnie, kolacja! Tej zazdrościłam im najbardziej. Byłam tak głodna, że aż ssało mnie w żołądku. Jeszcze raz przeszukałam plecak. Były w nim tylko ciuchy i jakieś nędzne okruszki. Uciekając z bidula, zabrałam z kuchni kilka kromek chleba, dwa jabłka i konserwę, ale resztki tych zapasów wyjadłam bardzo wczesnym rankiem. A tu już zbliżał się wieczór. Czułam, że jeśli nie zdobędę za chwilę jakichś pieniędzy na jedzenie, to zemdleję albo padnę trupem.
Wstałam ze schodów i wmieszałam się w tłum. Podchodziłam do ludzi, składałam ręce jak do modlitwy i prosiłam o pieniądze lub coś do jedzenia. „Jestem głodna, proszę mi pomóc, wystarczy tylko kilka groszy” – błagałam. Przechodzili obok, jakby mnie nie widzieli, patrzyli z nienawiścią i pogardą albo wyzywali od narkomanek i naciągaczek. Jeden facet to mnie nawet złapał za rękaw i chciał zaprowadzić na komisariat. Ledwie się wyrwałam i uciekłam.
Musiałam coś ukraść
Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego mnie tak traktują. Owszem, byłam brudna, jak to po trzydniowej tułaczce, ale grzecznie prosiłam. No i nie wyglądałam na ćpunkę. A nawet gdyby, tak było to była przecież wigilia, magiczny wieczór, ludzie powinni okazywać sobie serce i miłosierdzie! Tymczasem mnie spotykała obojętność lub obelgi.
Poczułam, jak ogarnia mnie potworny żal i wściekłość. „Jak nie chcecie nic dać po dobroci, to wezmę siłą” – pomyślałam. Nigdy wcześniej nie kradłam, nawet nie wiedziałam za bardzo, jak się do tego zabrać, ale postanowiłam zaryzykować. W naszym domu dziecka był mały chłopczyk, który świetnie sobie z tym radził. Twierdził, że to nic trudnego, że wystarczy tylko poszukać frajera, który nie pilnuje swoich rzeczy i nie zdoła cię złapać.
Stanęłam więc przy ścianie i zaczęłam wypatrywać odpowiedniej ofiary. Poszczęściło mi się. Już po chwili dostrzegłam w tłumie starszą kobietę. Była sama. Szła wolno, z trudem torując sobie drogę do wyjścia. W rękach niosła siatki, a pod pachą trzymała torebkę. Bez paska. Wystarczyło lekko szarpnąć i po robocie. Ruszyłam za nią. Pomyślałam, że jak wyjdzie z dworca, to wyrwę jej tę torbę, i zanim się zorientuje, zdąży zawołać pomoc – zniknę w pobliskiej uliczce. Czułam trochę wyrzuty sumienia, bo kobieta wyglądała na słabą i schorowaną, ale szybko je odpędziłam. „To nie czas na sentymenty, nie mam innego wyjścia” – mruknęłam do siebie. Przecież byłam głodna, a nikt nie chciał mi pomóc. Musiałam sobie jakoś poradzić.
Gdy tylko staruszka znalazła się na ulicy, podbiegłam do niej, złapałam za torebkę, szarpnęłam z całej siły i poczułam jak tracę grunt pod nogami. Chodnik przypominał ślizgawkę. Z tego wszystkiego zapomniałam, że pod cienką warstwą śniegu może zalegać lód! Rozpaczliwie zamachałam rękami, próbując odzyskać równowagę, jednak niewiele to pomogło. Runęłam na ziemię jak długa, wypuszczając z dłoni torebkę. Upadając, zauważyłam, że staruszka patrzy na mnie zaskoczona.
Wiedziałam, że to mój koniec
Wokół mnie natychmiast zgromadziło się mnóstwo ludzi. Zwietrzyli sensację i otoczyli mnie szczelnym kordonem. Ktoś wyzywał mnie od złodziejek, ktoś inny wołał policję. Nie próbowałam nawet uciekać. Wiedziałam, że nie mam najmniejszych szans, bo gapie za nic w świecie mnie nie wypuszczą. Poza tym po upadku tak bolała mnie noga, że nie mogłam się podnieść. Leżałam więc na chodniku, czekając na dalszy rozwój wypadków. Niebiescy pojawili się bardzo szybko. Słyszałam, jak pokrzykując, przedzierają się przez tłum. Wreszcie stanęli nad moją głową.
– To jest ta złodziejka? – spytali, patrząc na mnie groźnie.
– Tak, tak… To ta! Tamtą starszą panią chciała okraść. Sam widziałem! O, tu leży łup. Ale jej nie wyszło, bo się wywaliła – wyjaśniał jakiś chłop, wskazując na torebkę.
„No to już po mnie” – pomyślałam zrezygnowana. Policjanci zakują mnie w kajdanki, zamkną w areszcie albo odwiozą do izby dziecka. Potem rozprawa przed sądem i trafię do poprawczaka, czyli do najgorszego piekła. Myślałam, że się rozpłaczę…
I wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Staruszka podniosła z ziemi torebkę i stanęła nade mną.
– O Boże, jesteś cała? Omal zawału przez ciebie nie dostałam! Wstawaj, bo się przeziębisz! I zobacz, jak ty wyglądasz! Kurtka brudna, spodnie brudne… No nie wiem, w czym pójdziesz na pasterkę. Nie chcę się za ciebie wstydzić – zaczęła zrzędzić.
Policjanci ze zdumieniem wytrzeszczyli na nią oczy.
– Zna pani tę złodziejkę? – zapytał jeden z nich.
– Jaką złodziejkę! Przecież to moja wnuczka, Magdalena. Przyjechała do mnie na święta.
– Jest pani pewna? Świadkowie mówią, że ta dziewczyna chciała panią okraść – policjant nie ustępował.
– No pewnie! Przecież nie straciłam rozumu. To tym ludziom się chyba w głowach pomieszało! Mówiłam jej, żeby uważała, bo tu ślisko. A ona tylko: babciu, nie marudź. No i proszę, grzmotnęła natychmiast. Dobrze, że mnie za sobą nie pociągnęła, tylko moją torebkę! Bo ja bym na pewno na izbie przyjęć wylądowała! Stary człowiek nie ma już takich mocnych kości – westchnęła.
Nie rozumiałam, co się dzieje
A potem nachyliła się i wzięła mnie pod ramię. Choć nie rozumiałam, co się dzieje, posłusznie wstałam z chodnika.
– Masz jakieś dokumenty? Legitymację szkolną? – zapytał cieplejszym tonem policjant.
Zaczęłam przeszukiwać kieszenie. Oczywiście niczego nie znalazłam, bo legitymacja została w bidulu. Spojrzałam bezradnie na staruszkę.
– Zapomniałaś? Nie dość, że nie uważasz na ulicy, to jeszcze i to! Gdzie ty masz głowę? W domu porozmawiamy! – skarciła mnie. A potem zwróciła się do policjanta. – Sam pan widzi, zapomniała! Ale to naprawdę moja wnuczka. Po matce jest taka nieroztropna. Córka też wiecznie buja w obłokach. Ach, ci młodzi. Tylko same z nimi kłopoty. Możemy już iść? Z tego wszystkiego kolacji nie zdążę przygotować – patrzyła mu prosto w oczy.
– No nie wiem. Muszę to wyjaśnić, spisać protokół – wahał się. Staruszka od razu się nastroszyła.
– A co tu wyjaśniać? Przecież wszystko jest jasne! Zabieram wnuczkę do domu. A pan? Zamiast tracić czas, niech się tym lodem na chodniku zainteresuje. Ktoś powinien go natychmiast usunąć. W każdej chwili może dojść do nieszczęścia! A jak ktoś uderzy głową i umrze, to co wtedy?!
– W porządku, niech pani zabiera wnuczkę do domu i dobrze jej pilnuje – machnął ręką, zasalutował i poszedł z kolegą w stronę dworca.
Patrzyłam zdezorientowana to na starszą kobietę, to na oddalających się policjantów. Nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. Spodziewałam się, że trafię za kratki, a tymczasem stałam na ulicy. Wolna!
– Dlaczego mnie pani nie wydała? Przecież chciałam panią okraść! Doskonale pani o tym wie… – wydusiłam z siebie wreszcie.
Spojrzała na mnie ciepło.
– Jest wigilia. W taki dzień ludzie powinni okazywać sobie serce… I nie skazywać nikogo na samotność. A ty chyba jesteś sama i pewnie bardzo głodna, prawda? – zapytała cicho.
– Tak, jestem sama i umieram z głodu. A na imię mama Beata, nie Magdalena – odparłam.
Dzięki niej nie wylądowałam na dnie
To były najpiękniejsze święta w moim życiu. Pani Helena zaprosiła mnie do swojej skromnej kawalerki. Choć żyła tylko z niewielkiej emerytury, podzieliła się ze mną jedzeniem, otoczyła opieką. Tamtego wieczoru długo szlochałam, wtulona w jej ramię. Opowiedziałam jej o całym swoim marnym życiu. Samotności, ucieczce z domu dziecka… Nie krzyczała, nie pouczała. Słuchała z uwagą, przytulała. Po raz pierwszy czułam, że komuś naprawdę na mnie zależy… Tak się zaczęła nasza niezwykła przyjaźń.
Helena, choć złożyła odpowiednie dokumenty, nie mogła mnie adoptować. Urzędnicy uznali, że jest na to za stara, za biedna i nie ma odpowiednich warunków mieszkaniowych. Na szczęście mogłam spędzać u niej wolne dni. Odwiedzałam ją w każdy weekend, a gdy skończyłam 18 lat i mogłam opuścić dom dziecka, zamieszkałam we Wrocławiu.
Spędziłyśmy razem wiele wspaniałych chwil. To ona pomogła mi uwierzyć w siebie, zachęciła do nauki, rozkochała w książkach. Dzięki niej skończyłam studia, znalazłam pracę, mam męża i dzieci. Zawdzięczam jej wszystko, bo gdyby wtedy mnie wydała, wylądowałabym na dnie.
Dlatego choć od kilkunastu lat nie ma już jej wśród nas, na zawsze pozostanie w mojej pamięci. A w wigilijny wieczór dzielę się z nią w myślach opłatkiem. Mam nadzieję, że patrzy na mnie gdzieś z góry i jest ze mnie dumna.