Reklama

W najbliższym czasie nadejdą Święta Bożego Narodzenia. Wspólnie z rodziną usiądziemy do świątecznej wieczerzy, przełamiemy się opłatkiem i będziemy składać sobie nawzajem życzenia. A mnie, gdy spojrzę na wolne krzesło przy wigilijnym stole, pamięć przeniesie mnie do wydarzenia sprzed 35 lat. Do tej wyjątkowej wigilijnej historii, która zupełnie odmieniła mój los.

Reklama

Uciekłam z domu dziecka

Byłam jeszcze dzieckiem, dopiero co skończyłam 14 lat. Koczowałam na wrocławskim dworcu, trzęsąc się na zimnych schodach i nie wiedziałam, co począć dalej. Minęły już trzy doby, odkąd wymknęłam się z placówki opiekuńczej. Po prostu nie mogłam znieść myśli o kolejnych świętach spędzonych w domu dziecka. Patrzyłam jak inne dzieciaki z radością wyjeżdżają do swoich rodzin, nawet na te parę dni. Z wypiekami na twarzy wypatrywały rodziców. Ja jedna nie miałam, do kogo pójść.

Ledwo miałam dwa lata, kiedy mnie od nich zabrali, więc wątpiłam, czy rodzice w ogóle kojarzą moje istnienie. Dokumenty pokazują, że byli tak nawaleni, że ich ręce się trzęsły i nie umieli złapać za długopis przy podpisywaniu. Nie protestowali ani trochę. Tata podobno był zadowolony, że już nie będzie słyszał, jak płaczę. Musiałam być dla nich wielkim utrapieniem, bo później ani razu nie chcieli się ze mną spotkać.

Nie znałam magii Świąt

Od tego czasu wszystkie święta spędzałam z grupką innych dzieciaków, których rodziny też zostawiły, no i oczywiście z wychowawczynią na dyżurze. Trudno nazwać te momenty przyjemnymi. Jasne, ustawiali nam zawsze ogromne drzewko w jadalni i zostawiali jakieś małe podarunki pod spodem. Ale co to za radość... Żadne z nas nie potrafiło się tym naprawdę ucieszyć. Przy wigilijnym stole siedzieliśmy przygnębieni, czując się niechciani i zapomniani. A nasza opiekunka? Wcale nie próbowała podnieść nas na duchu czy rozweselić – tylko narzekała, że musi się nami zajmować, zamiast być w domu ze swoimi bliskimi.

Nie mogłam już dłużej tego wytrzymać i powiedziałam sobie "koniec"! Nawet bezdomność wydawała mi się lepszym pomysłem niż kolejne udawane święta. Gdy tylko zobaczyłam, że przywieźli świąteczne drzewko do domu dziecka, spakowałam parę najpotrzebniejszych rzeczy do plecaka. W nocy po cichu wydostałam się przez okno i wyruszyłam przed siebie. Kompletnie nie wiedziałam dokąd zmierzam, było mi to obojętne. Po trzech dniach wędrówki znalazłam się we Wrocławiu.

Wylądowałam na dworcu

Dworzec tętnił życiem. Tłumy pasażerów wylewały się z wagonów, kierując się do wyjścia. Wszyscy dźwigali świąteczne pakunki i mimo zmęczenia spowodowanego ściskiem w pociągu, na ich twarzach malował się radosny uśmiech. Patrząc na nich, poczułam ukłucie zazdrości na myśl o tym, jak za chwilę spotkają swoich najbliższych, wymienią bożonarodzeniowe życzenia i zasiądą do wspólnej, świątecznej wieczerzy.

Jedzenie! To właśnie ono nie dawało mi spokoju, gdy patrzyłam na innych. Burczenie w brzuchu doprowadzało mnie do szału. Sprawdziłam ponownie swoją torbę – znajdowały się w niej tylko ubrania i dosłownie kilka małych okruchów. Kiedy uciekałam z ośrodka, udało mi się wynieść parę kawałków pieczywa, dwie sztuki jabłek i jedną puszkę, ale te skromne zapasy zniknęły jeszcze przed południem. Teraz robiło się już ciemno, a ja czułam, że jeśli szybko nie znajdę sposobu na zdobycie kasy na coś do zjedzenia, to albo stracę przytomność, albo po prostu umrę z głodu.

Zaczęłam żebrać

Podniosłam się z kamiennych stopni i ruszyłam między przechodniów. Zatrzymywałam się przy różnych osobach, prosząc ze złożonymi dłońmi o jakieś drobne czy choćby kawałek jedzenia. "Bardzo proszę o pomoc, umieram z głodu, nawet najmniejsza kwota się przyda" – powtarzałam. Mijali mnie obojętnie, zupełnie ignorując, rzucali pełne odrazy spojrzenia albo krzyczeli, że jestem ćpunką i oszustką. Pamiętam, jak jakiś mężczyzna chwycił mnie za kurtkę i próbował zaciągnąć na policję. Na szczęście udało mi się wyrwać i czmychnąć.

Kompletnie nie mogłam pojąć takiego traktowania. Jasne, po trzech dniach wędrówki nie wyglądałam najlepiej, ale przecież prosiłam uprzejmie. I na pewno nie przypominałam narkomanki. Zresztą, nawet gdybym nią była – to był przecież wigilijny wieczór! Ludzie powinni wtedy okazywać dobroć i współczucie! A spotykałam się tylko z pogardą albo ignorancją.

Chciałam ukraść pieniądze

Poczułam, jak zalewa mnie fala złości i rozgoryczenia. "Skoro nie chcecie pomóc dobrowolnie, zabiorę sama" – przeszło mi przez głowę. Nigdy dotąd nie próbowałam kraść i nie miałam pojęcia jak się do tego zabrać, ale zdecydowałam się spróbować. W moim domu dziecka mieszkał jeden maluch, który był w tym naprawdę dobry. Mówił, że to pestka – trzeba tylko znaleźć gapę, który nie pilnuje swoich rzeczy i jest za wolny, żeby cię dogonić.

Przyczaiłam się pod ścianą, rozglądając się za kimś odpowiednim. Niedługo trzeba było czekać – wśród przechodniów zauważyłam starszą panią. Poruszała się samotnie, z widocznym wysiłkiem przeciskając się między ludźmi w kierunku drzwi. Dźwigała reklamówki, a torebkę bez paska niewygodnie przyciskała do boku. Będzie łatwo – wystarczy jeden szybki ruch. Podążyłam jej śladem.

Plan był prosty – gdy tylko wyjdzie na zewnątrz, wyrwę jej tę torebkę i zanim zdąży zareagować albo wezwać kogoś na pomoc, zniknę w najbliższej bocznej ulicy. Wprawdzie widok tej kruchej, schorowanej osoby budził we mnie poczucie winy, ale szybko je stłumiłam. "Przestań się rozczulać, nie masz wyboru" – powiedziałam cicho sama do siebie. W końcu byłam bez grosza i głodna, a nikt nie kwapił się z pomocą. Musiałam wziąć sprawy w swoje ręce.

Zrobiło się zbiegowisko

Podbiegłam do starszej pani, gdy wyszła na zewnątrz. Chwyciłam jej torebkę i mocno pociągnęłam, ale nagle poczułam, że się ślizgam. Kompletnie wyleciało mi z głowy, że na chodniku może być warstwa lodu pod śniegiem! Próbowałam utrzymać się na nogach, wymachując rękoma, ale bez skutku. Z hukiem wylądowałam na ziemi, a torebka wypadła mi z rąk. Tuż przed upadkiem zdążyłam jeszcze zobaczyć zdumioną minę starszej pani.

Tłum gapiów błyskawicznie zebrał się wokół mnie. Ludzie, czując że dzieje się coś niezwykłego, utworzyli szczelny krąg. Z różnych stron dobiegały krzyki – jedni nazywali mnie złodziejką, inni wzywali patrol. Nawet nie myślałam o ucieczce, bo doskonale wiedziałam, że ciekawscy przechodnie i tak by mnie zatrzymali. Dodatkowo przy upadku uszkodziłam sobie nogę i nie byłam w stanie wstać. Pozostało mi tylko leżeć na betonie i czekać, co będzie dalej.

Przyjechała policja

Policjanci zjawili się momentalnie. Najpierw usłyszałam ich donośne głosy, gdy przepychali się przez zgromadzonych gapiów, aż w końcu zobaczyłam ich sylwetki nachylające się nade mną.

– To ona próbowała ukraść torebkę? – zapytali, spoglądając na mnie nieprzyjemnie.

– Dokładnie... Właśnie ta dziewczyna! Chciała okraść tę starszą kobietę. Na własne oczy widziałem! Proszę, tutaj leży ukradziona torebka. Ale się potknęła i nic z tego nie wyszło – tłumaczył jakiś mężczyzna, pokazując na torbę.

"Teraz już koniec" – westchnęłam z rezygnacją. Funkcjonariusze założą mi kajdanki, wsadzą do celi albo zabiorą do miejsca dla nieletnich. Później będzie sąd i skończę w poprawczaku, czyli w prawdziwym koszmarze. Już miałam się popłakać... Gdy nagle wydarzyło się coś dziwnego. Kobieta schyliła się po torebkę i podeszła do mnie.

Staruszka urządziła przedstawienie

– Mój Boże, nic ci nie jest? Prawie serce mi stanęło! Podnoś się szybko, bo zmarzniesz! I popatrz tylko na siebie! Cała ubrudzona – i kurtka, i spodnie... Co ja teraz pocznę, jak masz iść na wigilię? Będę się musiała za ciebie wstydzić – zaczęła narzekać.

Funkcjonariusze spojrzeli na nią z niedowierzaniem.

– To pani zna tę złodziejkę? – odezwał się pierwszy.

– O czym pan mówi! To Magdalena, moja własna wnuczka. Przyjechała spędzić ze mną święta.

– Naprawdę? Bo według relacji świadków próbowała panią okraść – dociekał policjant.

– Oczywiście! Jeszcze nie zwariowałam. To inni chyba postradali zmysły! Ostrzegałam ją przed śliską nawierzchnią. A ta tylko machnęła ręką i powiedziała "przestań babciu narzekać". I voilà – od razu się wywaliła. Szczęście w nieszczęściu, że pociągnęła za sobą tylko moją torebkę, a nie mnie samą! W moim wieku wizyta na pogotowiu to ostatnia rzecz, jakiej bym chciała. Kości już nie te co kiedyś – powiedziała z westchnieniem.

Nie wierzyłam w to, co się dzieje

Moment później schyliła się i zaoferowała mi pomoc w podniesieniu się. Mimo że sytuacja była dla mnie niejasna, bez sprzeciwu dźwignęłam się.

– Może masz przy sobie jakieś dokumenty? Na przykład legitymację ze szkoły? – spytał policjant łagodniejszym głosem.

Przeszukałam wszystkie kieszenie, ale nic w nich nie było – legitymacja została oczywiście w domu dziecka.

Popatrzyłam bezradnie w stronę starszej pani.

– No jak mogłaś zapomnieć? Najpierw prawie wpadasz pod samochód, a teraz to! Dziecko drogie, o czym ty myślisz? Pomówimy o tym w domu! – zrugała mnie.

Następnie odezwała się do funkcjonariusza.

– Niech pan zobaczy, zapominalska jest okropnie! Ale to naprawdę moja wnuczka, proszę pana. Cała mamusia – też taka roztrzepana. – Moja córka ciągle ma głowę w chmurach. Eh, ta dzisiejsza młodzież. Same problemy z nimi. Czy możemy już wracać? Bo nie zdążę zrobić kolacji – wpatrywała się w niego szczerym wzrokiem.

– Hmm... Powinienem wszystko udokumentować i napisać raport – zastanawiał się.

Babcia natychmiast zareagowała poirytowanym tonem.

– Po co te formalności? Sytuacja jest przecież oczywista! Idę z wnuczką do mieszkania. A pan lepiej zajmij się tą ślizgawką przed sklepem. Trzeba ją szybko zlikwidować. W przeciwnym razie może się stać coś złego! Bo jak ktoś się przewróci i roztrzaska głowę, to kto za to odpowie?!

– Dobra, może pani wracać z wnuczką i mieć na nią oko – odpowiedział znużonym głosem, zasalutował i ruszył z drugim funkcjonariuszem w kierunku stacji.

Staruszka okazała mi serce

Stałam oszołomiona, przenosząc wzrok między babcią a odchodzącymi stróżami prawa. To, co się wydarzyło, wydawało się nierealne. Byłam pewna, że wyląduje w areszcie, a teraz stałam sobie na ulicy, całkowicie bezpieczna!

– Czemu nie zawiadomiła pani policji? Przecież próbowałam panią okraść i pani dobrze o tym wiedziała... – wyrzuciłam z siebie w końcu.

Popatrzyła na mnie łagodnie.

– Dziś jest wigilia. To szczególny czas, kiedy powinniśmy być dla siebie dobrzy... I nie zostawiać nikogo w samotności. A ty chyba nie masz nikogo i pewnie dawno nic nie jadłaś, co? – spytała delikatnym głosem.

– Rzeczywiście, nikogo nie mam i strasznie mi burczy w brzuchu. I nazywam się Beata, nie Magdalena – odpowiedziałam.

Nigdy nie zapomnę tych Świąt

Spędziłam je u pani Heleny w jej małym mieszkanku. Mimo że utrzymywała się wyłącznie z niewysokich świadczeń emerytalnych, ugościła mnie i zadbała o wszystko. Ten wieczór pamiętam szczególnie – płakałam, przytulona do niej, opowiadając historię swojego nieudanego życia, o tym jak byłam sama, jak uciekłam z placówki opiekuńczej... Ona po prostu była obok, bez osądzania czy dawania rad. Cierpliwie wysłuchiwała, dodając otuchy swoją obecnością. Pierwszy raz poczułam, że jest ktoś, komu faktycznie zależy na moim losie... W taki sposób narodziła się między nami ta wyjątkowa więź.

Mimo starań i dopełnienia formalności, Helenie nie udało się przeprowadzić adopcji. Pracownicy urzędu stwierdzili, że jej wiek, sytuacja finansowa i warunki lokalowe nie spełniają wymagań. Na szczęście mogłam regularnie się z nią widywać podczas dni wolnych. W weekendy zawsze ją odwiedzałam, aż w końcu, kiedy osiągnęłam pełnoletność i mogłam się wyprowadzić z placówki opiekuńczej, osiedliłam się we Wrocławiu.

Wspólnie przeżyłyśmy naprawdę piękne momenty. Zawdzięczam jej swoją pewność siebie, miłość do literatury i chęć do rozwoju. Bez jej wsparcia nie zdobyłabym wykształcenia, nie pracowałabym tam gdzie teraz, ani nie stworzyła szczęśliwej rodziny. Gdyby nie jej decyzja, by zachować moją tajemnicę, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej.

Mimo że odeszła już kilka lat temu, wciąż żyje w moich wspomnieniach. Każdą Wigilię zaczynam od symbolicznego gestu połamania się z nią opłatkiem w moich myślach. Wierzę, że obserwuje moje życie z nieba i cieszy się z moich sukcesów.

Reklama

Beata, 49 lat

Reklama
Reklama
Reklama