Reklama

Zdzisław był typem człowieka, który nie rzucał słów na wiatr. Przez czterdzieści osiem lat naszego małżeństwa zawsze wszystko miał zaplanowane, przemyślane, poukładane. Rano śniadanie – dwie kromki chleba z masłem i dżemem morelowym, herbata z jedną łyżeczką cukru. O dziesiątej zawsze robił sobie krótki spacer do kiosku po gazetę. Zimą nosił filcowy kapelusz, latem czapkę z daszkiem, której nie cierpiałam.

Reklama

– No i co się tak patrzysz? – pytał czasem z przekąsem, gdy przyłapał mnie na ukradkowym zerkaniu.

– Patrzę, bo wyglądasz jak mój dziadek, a nie mąż – rzucałam z uśmiechem, choć w głębi duszy... lubiłam tego mojego zrzędliwego emeryta.

Zawsze byliśmy parą "normalnych ludzi". Żadnych wielkich szaleństw, żadnych awantur – ot, zwyczajne małżeństwo. Czasem się pokłóciliśmy o pilota do telewizora, czasem o niedomyty kubek w zlewie. Ale codziennie wieczorem, bez względu na wszystko, siadaliśmy razem przy herbacie i słuchaliśmy radia. To był nasz rytuał.

Kiedy Zdzisław nagle odszedł, miałam wrażenie, że grunt usuwa mi się spod nóg. Nie, nie dlatego, że nie byłam na to przygotowana – przecież miał swoje lata. Ale dlatego, że razem z nim odeszła cała ta uporządkowana codzienność. Nagle w dużym domu zrobiło się cicho. Za cicho.

Dopiero kilka tygodni po pogrzebie odważyłam się wejść do jego gabinetu. Biurko, regał z książkami, fotel z wygniecionym obiciem. Wszystko jakby zatrzymane w czasie. A na regale, w książce o podatkach z lat osiemdziesiątych – koperta. Żółknąca, zakurzona. W środku kilka kartek i... jakiś ciąg liczb oraz kilka liter.

Stanęłam jak wryta. Czyżby coś przede mną ukrywał? Przez chwilę miałam wrażenie, że znowu słyszę jego głos.

– Halina, nie wszystko zawsze trzeba mówić od razu...

Tyle że teraz już nie mogłam go zapytać, co miał na myśli.

Czułam, że coś się za tym kryje

– Magda, znalazłam coś dziwnego – powiedziałam, siadając z kubkiem kawy naprzeciw córki. – W książce ojca, tej grubej o podatkach, była koperta. A w niej... jakieś numery. Nigdy wcześniej tego nie widziałam.

Magda uniosła brwi, ale zaraz machnęła ręką.

– Mamo, to pewnie jakieś stare świstki. Może spis wydatków.

– Nie, nie wygląda to na coś przypadkowego – odpowiedziałam, czując znajome ściskanie w żołądku. – Pismo jest świeże. Tylko dlaczego to schował?

– Po prostu mu się zapodziało. Może nie zawsze był taki poukładany, za jakiego go mieliśmy – rzuciła z uśmiechem.

– Magda, ja go znałam. Zdzisio nie był typem człowieka, który chowa papiery w książkach. A już na pewno nie takie.

– Mamo, proszę... – westchnęła. – Ty od jego śmierci ciągle coś analizujesz. Może zamiast węszyć jakieś tajemnice, spróbuj odpocząć?

Poczułam, że znowu się zderzamy. Jak zawsze, kiedy mówiłam o ojcu inaczej, niż ona go pamiętała. Dla niej był niezłomnym filarem, a ja... ja zaczynałam się zastanawiać, czy ten filar nie miał kilku pęknięć, o których nie wiedziałam.

– To nie obsesja – powiedziałam cicho. – Ja po prostu czuję, że on coś przede mną ukrywał.

– A nawet jeśli? Po co ci to teraz wiedzieć? – spojrzała na mnie, a w jej oczach było coś pomiędzy zmęczeniem a współczuciem.

Milczałam. Sama nie wiedziałam, po co. Ale nie mogłam przestać myśleć o tej kopercie. O tym numerze. I o tym, że mój mąż, z którym przeżyłam pół wieku, być może wcale nie był tym, za kogo go miałam.

Moje podejrzenia się potwierdziły

– Piotrek, możesz na coś rzucić okiem? – zapytałam nieco nieśmiało, siadając obok zięcia, który akurat rozłożył się z laptopem przy moim kuchennym stole.

– Co tam, mamo? – oderwał się od ekranu. – Znowu jakiś dziwny mail?

– Nie, tym razem coś poważniejszego – położyłam przed nim kartkę z numerem, który znalazłam. – Znalazłam to w książce Zdzisia. Masz może pomysł, od czego może być ten numer?

Piotr spojrzał uważnie, potem wyjął swój telefon i zaczął coś stukać.

Wygląda jak numer konta bankowego, a obok to hasło... Ale nie wiadomo, w jakim to banku. – Zamyślił się. – Ale mogę spróbować sprawdzić. Masz jeszcze jakieś papiery, coś więcej?

Zerknęłam na niego z wdzięcznością.

– Tylko to. Ale czuję, że to ważne.

Minęło kilka minut. Piotr siedział cicho, a ja słyszałam tylko klikanie klawiszy. W końcu się odezwał.

– Cholera...

– Co?

– To konto jest aktywne. I, z tego co widzę... są na nim spore pieniądze. Duże, mamo. Bardzo duże.

Zamilkłam. Poczułam, że krzesło pod moimi plecami nagle robi się niestabilne. Zdzisio, mój Zdzisio, który liczył każdą złotówkę i marudził, że masło drogie, miał... ukryte konto?

– Nie miałem pojęcia, że coś takiego istniało – mruknął Piotr. – A przynajmniej nic nigdy nie mówił. Nawet Magdzie.

– To znaczy... on coś ukrywał przede mną – szepnęłam.

I wtedy po raz pierwszy od pogrzebu nie poczułam tylko żalu. Poczułam... złość.

Zabrał tajemnicę do grobu

– Marek, możemy porozmawiać? – zapytałam, gdy tylko otworzył drzwi. Marek, kuzyn i najbliższy przyjaciel Zdzisława. Stał w progu w rozpiętym swetrze, zaskoczony moją wizytą.

– Halina...? Jasne, wejdź, wejdź.

Było duszno. W kuchni pachniało jakąś odgrzewaną zupą, a na stole leżała otwarta krzyżówka.

– Chodzi o Zdzisia – zaczęłam, siadając ciężko. – Znalazłam u niego coś... dziwnego. Konto. Ukryte. I pieniądze, duże pieniądze.

Marek napiął się wyraźnie. Odłożył długopis. Milczał dłużej, niż powinien.

– Marek, proszę cię. Ty coś wiesz.

Westchnął i w końcu spojrzał mi w oczy.

– Halina... on się bał. Mówił, że nie ufa państwu. Miał jakąś manię, że wszystko runie, że nasze emerytury to fikcja. Zbierał kasę „na czarną godzinę”.

– I dlatego chował to przede mną?

– Nie tylko. Mówił, że jak ci pokaże, to uznasz go za paranoika. A on chciał cię chronić. Tak twierdził.

– To nie jest ochrona, to kłamstwo – powiedziałam gorzko.

Marek spuścił wzrok.

– A to konto? Kojarzysz je?

– Pomagałem mu je zakładać. Przysięgam, nic więcej. Powiedział, że to prezent. Na waszą pięćdziesiątą rocznicę...

Poczułam, że coś ściska mnie w gardle. Nie wiedziałam, co boli bardziej – że chciał zrobić niespodziankę, czy że umarł z tą tajemnicą.

Wyszłam od Marka z mętlikiem w głowie. Prezent? Tajemnica? Kłamstwo? Czy można kogoś naprawdę znać po tylu latach?

Czułam się jak ofiara spisku

Zeszłam do piwnicy, trzymając w dłoni pęk kluczy. Jeden z nich pasował do małego sejfu, który Zdzisio kiedyś zamontował „na papiery i starą gotówkę”. Zawsze mówił, że nie ma tam nic ciekawego, tylko stare umowy i książeczki oszczędnościowe z lat 90.

W środku – poza pożółkłymi dokumentami – leżała koperta zaadresowana moim imieniem. Pismo było chwiejne, litery nierówne. Rozpoznałam – pisał to, gdy już miał problemy z ręką. Rozdarłam ją i zaczęłam czytać.

Halinko,

jeśli to czytasz, znaczy, że mnie już nie ma. Przepraszam, że nie powiedziałem ci wcześniej. Chciałem, naprawdę chciałem, ale... zawsze coś. Zawsze brakowało odwagi. Konto założyłem dawno temu. Odkładałem po trochu. Miałem ci to dać na naszą rocznicę. Pięćdziesiąt lat razem to nie byle co, prawda? Ale czas mnie wyprzedził. I strach.

Nie chciałem, żebyś myślała, że coś przed tobą ukrywam. Musiałem się upewnić, że jeśli kiedyś mnie zabraknie, poradzisz sobie. Że nie zostaniesz z niczym.

Zamrugałam. Litery zaczęły się rozmywać. Oparłam się o ścianę, ściskając kartkę jak relikwię.

On chciał dobrze. A jednak... bolało. Że się bał. Że nie powiedział. Że zostawił mnie z tą tajemnicą, a ja przez tyle dni czułam się jak ofiara jakiegoś spisku.

Nie wiedziałam, czy płakać, czy się śmiać. Wiedziałam tylko, że serce mi pękało na nowo.

Nie wiedziałam, co z tym zrobić

– Tyle pieniędzy? – Magda siedziała na brzegu fotela, wpatrzona w wydruk z banku. – Przecież to... prawie trzysta tysięcy złotych, mamo.

– Wiem – szepnęłam. – I nie mam pojęcia, co z tym zrobić.

Piotr kiwnął głową.

– Pieniądze są na ciebie, mamo. Masz pełne prawo nimi dysponować.

Milczeliśmy przez chwilę. Na stole parowała herbata, nikt jej nie dotknął.

– Można by coś z tym zrobić – odezwała się Magda. – Część przeznaczyć na remont domu, część przekazać wnukom... A może coś na cele charytatywne?

Spojrzałam na nią z ukosa.

A może po prostu je sobie zostawię?

– Nie mówię, że nie. Ale... może warto się podzielić?

– Zdzisio mnie nie zapytał, czego chcę. Nie uprzedził. Po prostu postawił mnie przed faktem dokonanym – wyrzuciłam z siebie z goryczą. – Więc teraz ja mam podjąć decyzję, która wcale nie jest taka prosta.

Piotr odchrząknął.

– To są tylko pieniądze, mamo. Można je wydać mądrze albo głupio, ale to nie one są najważniejsze.

– A co jest? – zapytałam ostro.

– Poczucie, że może to był jego sposób na powiedzenie „kocham cię”. Nie idealny, ale jedyny, na jaki miał odwagę.

Patrzyłam na nich oboje i miałam wrażenie, że siedzę po dwóch stronach własnego życia. Z jednej – córka, racjonalna, emocjonalnie wyważona. Z drugiej – przeszłość, której już nie da się dotknąć ani zmienić.

A pośrodku – ja. Z pytaniem, którego nikt za mnie nie rozwiąże.

On mnie naprawdę kochał

Siedziałam na ławce przed domem, owinięta w szalik, choć wiosna już pokrywała ziemię zielonym dywanem. Patrzyłam na bezruch ulicy, jakbym mogła z niej coś wyczytać. Ale odpowiedzi nie przychodziły.

Zdzisław. Człowiek, z którym spędziłam życie. Którego znałam lepiej niż siebie, a może... tylko tak mi się wydawało. Tajemnice nie przestają istnieć po śmierci. One osiadają i wżerają się, wchodzą w człowieka jak wilgoć w ściany.

Pieniądze zostały. Leżą sobie na koncie, nietknięte. Czekają, aż podejmę decyzję. A ja wciąż nie wiem, czy potrafię. Ale z nimi przyszło coś jeszcze – świadomość, że byłam kochana.

Halina, 72 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama