Reklama

Czasem myślę, że pięć lat to za długo, by trwać w świecie ułudy. Ale czas też płynie inaczej, gdy czekasz na coś, co nigdy nie miało nadejść. Od pięciu żyłam jak cień. Jak duch. Kiedyś miałam swoje marzenia, pasje, byłam nawet pewna siebie. A potem poznałam Adama. Poznaliśmy się na szkoleniu. On prowadził prezentację, a ja... nie mogłam oderwać wzroku. Miał w sobie ten rodzaj pewności, który sprawia, że każda kobieta czuje się dostrzeżona. Nie był nachalny. Był czarujący, elokwentny, trochę tajemniczy. Wymieniliśmy się numerami „zawodowo”. Pierwszy raz zadzwonił dwa dni później, zaproponował kawę. Powiedział, że czuje, że jesteśmy podobni.

Reklama

– Jesteś w związku? – zapytałam wtedy, prosto z mostu.

Jestem... w zawieszeniu. To skomplikowane – odpowiedział. – Od dawna nie łączy mnie z żoną nic poza papierami i dziećmi.

Uwierzyłam. Może dlatego, że chciałam wierzyć. Zawsze mówił to, co chciałam usłyszeć. Że nigdy wcześniej tak nie czuł. Że w moich oczach widzi coś, czego brakowało mu całe życie. Że to „my” to coś więcej niż romans. Spotykaliśmy się po kryjomu. Hotele, jego mieszkanie, kiedy żona wyjeżdżała z dziećmi. Czasem samochód, czasem spacer po ciemku. Miałam swoje krótkie chwile szczęścia – wtulona w jego ramiona, wsłuchana w jego słowa. A potem... znowu samotność. Dni bez wiadomości. Weekendy, święta – cisza. I wieczne „jeszcze nie teraz”.

– Karola, on cię tylko wykorzystuje – powiedziała mi kiedyś Marta, moja przyjaciółka, realistka do szpiku kości.

– Nie rozumiesz – odpowiedziałam, niemal błagalnie. – On mnie kocha. Musi tylko wszystko uporządkować. Przecież nie zostawiłby mnie tak po prostu.

Ale przecież właśnie to zrobił. Podporządkowałam mu wszystko – pracę, znajomych, wakacje. Czekałam, aż dzieci skończą szkołę. Aż umrze ojciec. Aż rozwiąże „służbowe sprawy”. Aż będzie gotowy. Jakby moje życie mogło wiecznie czekać w poczekalni jego decyzji. Nie zauważyłam, kiedy z kobiety, która miała plany i pasje, stałam się kimś, kto tylko trwa. Tylko czeka. Tylko kocha. A on? On już wtedy odjeżdżał. Tylko zapomniał mi powiedzieć, że to jego ostatni przystanek.

Nie wiedziałam, co czuję

Zaczęło się od zwykłego spóźnienia. Tak to wtedy tłumaczyłam. Myślałam, że może zapomniał telefonu, że utknął na spotkaniu, że dzieci coś wymyśliły. Mijały godziny, a wiadomość nie przychodziła. Próbowałam się zająć czymkolwiek – zmywaniem, pracą, książką – ale co chwilę spoglądałam na ekran. W końcu napisałam: „Wszystko w porządku? Odezwij się. Martwię się”.

Zazwyczaj odpowiadał szybko, choćby jednym słowem. Teraz nie odpisał. Minął dzień, potem drugi. Cisza. Pojawił się we mnie niepokój, z każdą godziną cięższy. Dzwoniłam. Najpierw raz, potem drugi, później kilka razy pod rząd. Połączenie przechodziło, ale nikt nie odbierał. Zaczęłam zaglądać na jego profil. Nie miał tam nic nowego. Ani zdjęć, ani aktywności. Nawet nie widniał na liście dostępnych. Pomyślałam, że może jego żona coś odkryła. Może go przyłapała i teraz wszystko się sypie. A może naprawdę coś się stało. Wypadek, choroba, cokolwiek. Przez kilka dni żyłam tylko tymi myślami.

Potem przyszła złość. Napisałam coś dłuższego, rozpaczliwego, ale skasowałam. Napisałam znowu, tym razem tylko: „Jeśli to koniec, to miej odwagę to powiedzieć”. I znów – żadnej odpowiedzi. Czułam, jak we mnie coś się zapada. Nie chciałam spać, nie mogłam jeść. Rano sprawdzałam telefon zaraz po przebudzeniu, wieczorem zasypiałam z nim w dłoni. Nic. Cisza rozlewała się po moim życiu jak plama, której nie da się już wyczyścić.

W końcu przestałam pisać. Schowałam telefon pod poduszkę i przestałam sprawdzać. Ale i tak go słyszałam – ten dźwięk, którego nie było. Przez długie dni nie wiedziałam, co czuję. Nie umiałam tego nazwać. Strach? Wściekłość? Rozczarowanie? A może po prostu pustkę. Taką, która zostaje, kiedy ktoś odchodzi, a ty nawet nie masz pewności, czy kiedykolwiek naprawdę był. Mogłam mu nie wierzyć od początku. Marta ostrzegała mnie tyle razy. Ale w tamtej ciszy nie było już miejsca na wymówki. Byłam sama. Zupełnie sama.

Nasze spojrzenia się spotkały

Minął miesiąc. Tyle czasu potrzebowałam, żeby przestać się łudzić. Nie pisał, nie dzwonił, nie pojawił się nigdzie. Zniknął, jakby nigdy nie istniał. I może właśnie o to mu chodziło. Żeby zniknąć bez śladu, bez wyjaśnienia, bez odpowiedzialności. Tego dnia szłam przez miasto, zmęczona po spotkaniu, chciałam tylko wstąpić do kawiarni i odpocząć przy herbacie. Weszłam do lokalu, który znałam dobrze. Bywałam tam z nim, choć rzadko, bo w takich miejscach zawsze istniało ryzyko, że ktoś nas zobaczy. Tym razem nie przyszło mi do głowy, że to miejsce może mnie zranić bardziej niż jego milczenie.

Zobaczyłam ich przy stoliku w rogu. On siedział bokiem, rozluźniony, uśmiechnięty. Ona była młodsza, może dziesięć lat mniej ode mnie. Długie włosy, kolorowy szalik, ręka w rękę z nim. Śmiała się, pochylona nad filiżanką. Coś mu opowiadała, a on patrzył na nią z uwagą, której nigdy nie potrafił dać mnie w miejscu publicznym.

Zamarłam. Stałam tam, może pięć sekund, może minutę. Nie ruszyłam się ani o krok. Wpatrywałam się w nich, jakby to był jakiś film. Kiedy podniosłam wzrok, on już mnie widział. Nasze spojrzenia się spotkały. Nie zdziwił się. Nie speszył. Tylko lekko skinął głową, jakbyśmy się znali z pracy albo mijali na klatce schodowej. Jakbym to nie ja była kobietą, która przez pięć lat czekała na niego po nocach, znosiła półprawdy, obietnice, które nigdy nie dojrzewały do czynów. Wyszłam. Nie pamiętam, jak przeszłam przez drzwi. Nie pamiętam, czy wzięłam zamówienie, czy odwróciłam się szybko. Wiem tylko, że ulica była szara i głośna, a ja szłam przed siebie, jakby właśnie coś się skończyło. Ale tym razem nie było mi przykro.

– Widziałaś go? I co teraz? – zapytała Marta, kiedy zadzwoniłam do niej wieczorem.

– Teraz już wiem. To koniec. I dobrze – odpowiedziałam.

I naprawdę tak czułam. Coś się we mnie zamknęło. Bez krzyku, bez łez. Po prostu przestałam czekać. Po raz pierwszy od lat.

Byłam zła na siebie

Po tej scenie zaczęłam wracać myślami do chwil, które wcześniej wydawały mi się pełne znaczenia. Teraz widziałam je inaczej. Patrzyłam na nie oczami kobiety, która już nie czeka. I nagle wszystko zaczęło układać się w nowy obraz – nie miłości, ale manipulacji. Nie wspólnej przyszłości, tylko dobrze wyreżyserowanego spektaklu, w którym grałam rolę, nie mając pojęcia, że scenariusz nigdy nie zakładał szczęśliwego zakończenia. Pamiętam, jak mówił, że nie może jeszcze odejść, bo dzieci potrzebują stabilizacji.

– Jak tylko skończą szkołę, wszystko się zmieni – powtarzał.

Potem zmarł jego ojciec. Przez kilka miesięcy nosił żałobę, w sensie symbolicznym. Nie dla wszystkich – dla niej, dla mnie. To był czas, kiedy zaczął się oddalać, a ja tłumaczyłam to bólem po stracie.

– Potrzebuję jeszcze trochę czasu – mówił cicho, leżąc obok mnie w łóżku. – Ale wszystko będzie dobrze.

– Ile jeszcze? – zapytałam wtedy. – Ja też mam tylko jedno życie.

Nie odpowiedział. Pocałował mnie w czoło i przytulił mocniej. Myślałam, że to coś znaczy. Że jego milczenie to wrażliwość, nie wygoda. Teraz rozumiem, że każda z tych obietnic była zasłoną. Kiedy zaczynałam coś kwestionować, on wracał z czułością, z deklaracjami. Wiedział, że to wystarczy, żebym znowu poczekała, jeszcze chwilę, jeszcze miesiąc, jeszcze jeden rok. Pamiętam jedno lato, kiedy mówił, że nie może się ze mną zobaczyć, bo jedzie z rodziną nad morze. Twierdził, że nie ma wyjścia, że dzieci nalegają. A potem znalazłam w internecie zdjęcia z tego wyjazdu. Uśmiechnięty, beztroski, z żoną przy boku. Oczywiście miał dla mnie wytłumaczenie. Zawsze miał.

Patrząc na to z dystansu, czuję głównie złość – nie na niego, ale na siebie. Bo przez pięć lat żyłam nie swoim życiem. Czekałam na sygnał, na wiadomość, na moment, kiedy ktoś w końcu zrobi dla mnie miejsce. A przecież od początku nie miał takiego zamiaru. Ja mu się tylko przydałam. Na pocieszenie, na rozproszenie, na chwilowe oderwanie od codzienności. Tyle razy pytałam samą siebie po co mi to było? Ale odpowiedź jest prosta. Chciałam być kochana. I pomyliłam chęć bycia kochaną z przyjmowaniem ochłapów.

Nie chciałam już czekać

Wróciłam tam po kilku dniach. Do tej samej kawiarni, gdzie ich zobaczyłamą. Zastanawiałam się, po co to robię, ale nie potrafiłam sobie odmówić. Może chciałam się upewnić, że to naprawdę się wydarzyło. Może chciałam poczuć to miejsce już bez niego. Usiadłam przy stoliku obok okna, tym samym, przy którym kiedyś czekałam na niego. Pamiętam tamto czekanie, nerwowe zerkanie na drzwi, ciągłe poprawianie włosów. Zawsze spóźniał się kilkanaście minut. A ja i tak się cieszyłam, że przyszedł. Teraz siedziałam spokojnie. Patrzyłam na ludzi za szybą, obserwowałam ruch ulicy, jakbym w końcu wróciła do rzeczywistości, z której tak długo byłam wyłączona.

W głowie pojawiła się myśl, cicha i prosta, że nie chcę już więcej czekać. Zrezygnowałam z tylu rzeczy. Z wieczorów z przyjaciółmi, z planów wyjazdów, z możliwości, które pojawiały się i odchodziły, bo nie wiedziałam, co on postanowi. Nie dlatego, że musiałam. Tylko dlatego, że żyłam w zawieszeniu. Tamtego dnia po raz pierwszy wyciągnęłam kartkę i zaczęłam zapisywać, co chciałabym zrobić. Małe rzeczy – kurs fotografii, wyjazd w góry, nauka hiszpańskiego. Zawsze mówił, że kiedyś pojedziemy do Andaluzji. Teraz chciałam tam pojechać sama.

Po powrocie do domu wzięłam telefon. Ten stary, w którym miałam setki jego wiadomości. Trzymałam go jak relikwię, jak coś, co nie pozwala mi zapomnieć. Przejrzałam je ostatni raz. „Tęsknię”. „Nie mogę dziś, ale myślę o tobie”. „Jeszcze trochę, kochanie”. A potem – koniec. Wyszłam z nim na balkon i wrzuciłam go do kontenera. Usłyszałam cichy stuk, gdy upadł na dno. Nie poczułam triumfu. Raczej spokój. Wreszcie nie było już nic, co by mnie cofało. To nie była radość. Jeszcze nie. Ale już nie bolało. A to było nowe uczucie. Ciche, pewne i moje.

Wreszcie ruszyłam dalej

Minęły miesiące, odkąd przestałam na niego czekać. Nie pamiętam dokładnie, kiedy ostatni raz pomyślałam o nim w sposób, który nie ranił. Powoli odzyskiwałam siebie – w drobnych gestach, w porannym spacerze, w książce przeczytanej bez pośpiechu, w kawie pitej nie dla kogoś, tylko dla mnie. Nie było łatwo, nie było nagłego olśnienia, ale każdy dzień przynosił nową odwagę. Spotkałam się z Martą, żeby podzielić się tym, co czułam. Rozmowa była prosta, naturalna. Usłyszałam pytanie, które przewijało się w mojej głowie od lat:

– Nie żałujesz tych pięciu lat?

Spojrzałam na nią i uśmiechnęłam się lekko, szczupłym uśmiechem człowieka, który odnalazł równowagę.

Żałuję, że tak długo czekałam – powiedziałam. – Ale teraz już nie czekam. Teraz idę.

Sama dla siebie stworzyłam nową mapę życia. Nie planuję wielkich kroków od razu, ale wiem, dokąd chcę iść. Kurs fotograficzny, podróże, nowe znajomości – nie dla kogoś, tylko dla mnie. Czuję, że mogę znów decydować. Mogę wziąć los w swoje ręce i nie bać się pustki, która kiedyś mnie paraliżowała. Niektóre dni nadal przypominają o przeszłości. Czasem pojawia się cień samotności, czasem wspomnienie krótkich chwil szczęścia z nim. Ale już nie wywołują bólu. Już nie zatrzymują.

Może byłam tylko przystankiem. Może on po prostu pojechał dalej, nie oglądając się za siebie. Ale przystanki też są potrzebne. Żeby odpocząć, żeby zebrać siły, żeby zrozumieć, dokąd naprawdę chcę jechać. I ja wreszcie ruszam dalej, nie oglądając się na niego ani na obietnice, które nigdy nie zostały spełnione. Wolna, choć nie w pełni szczęśliwa. Wreszcie prawdziwie obecna w swoim życiu.

Karolina, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama