Reklama

Święta Bożego Narodzenia zawsze były dla mnie czymś więcej niż tylko tradycją. Od lat wkładałam całe serce w przygotowania – ręcznie robione ozdoby, potrawy według przepisów mojej mamy, porządki, a potem wieczerza przy stole, który pachniał dzieciństwem. To był czas, kiedy dom zapełniał się rodziną, śmiechem i ciepłem. I choć bywało różnie, liczyłam, że przy wigilijnym stole wszystko się jakoś skleja – relacje, uczucia, miłość. W tym roku po raz pierwszy gościliśmy synową. Miałam nadzieję, że wpasuje się w naszą atmosferę. Że poczuje się częścią rodziny. Nie przewidziałam, jak bardzo się pomylę.

Dwa dni przed Wigilią od rana krzątałam się po kuchni. W jednym garnku pyrkał kompot z suszu, w drugim gotowałam buraki, żeby barszcz miał głęboki kolor i smak. Zagnieciona masa serowa chłodziła się w lodówce, czekając, aż przełożę ją na spód kruchego ciasta. Karp był już wypatroszony i zamarynowany w cebuli i cytrynie. Każdy szczegół dopracowany, jak co roku. Wszystko po to, żeby na twarzach bliskich zobaczyć uśmiech i usłyszeć to jedno: „Mamo, jak ty to robisz, że wszystko ci smakuje tak cudownie?”.

Mój mąż Marek zawsze mówił, że przesadzam z tą krzątaniną, ale potem siedział przy stole jak pierwszy, a jak czegoś zabrakło, to był pierwszy z łyżką przy garnku. Syn, Filip, też nie narzekał – wiedział, że mam bzika na punkcie świąt, ale lubił ten nasz domowy harmider.

W tym roku było inaczej. Po raz pierwszy miała być z nami jego żona – Patrycja. Byli po ślubie od czerwca. Poznałam ją dobrze dopiero teraz, choć wcześniej bywała u nas kilka razy. Spokojna, trochę cicha, zawsze z tym swoim telefonem w dłoni. Trochę się obawiałam, czy odnajdzie się w naszym świecie, gdzie wszyscy mówimy naraz i pierogi z grzybami są świętością.

Dzień przed Wigilią zadzwoniła

– Dzień dobry, mamo – powiedziała przez telefon. – Czy mogę przynieść na Wigilię wegańskie paszteciki? Ja niestety nie jem mięsa ani produktów odzwierzęcych...

– To znaczy, że ryb też nie jesz? – spytałam zaskoczona, zerkając na talerz pełen śledzi.

– Nie, ryb też nie. Ale proszę się nie martwić, ja niczego nie wymagam, tylko przyniosę swoje.

Pokręciłam głową. To miało być wspólne święto, a nie każdy sobie. Ale powiedziałam tylko:

– Dobrze, kochanie, przynieś. Jak chcesz.

Tylko że coś we mnie już wtedy zgrzytnęło.

Wigilia przyszła szybko. Wszystko było gotowe. Biały obrus wyprasowany, sianko pod spodem, w kącie choinka migotała lampkami, a pod nią prezenty, które owijałam przez cały tydzień po nocach. Stół uginał się od jedzenia – kapusta z grzybami, barszcz, pierogi, karp smażony i w galarecie, trzy rodzaje śledzi, kutia, kompot z suszu, no i mój sernik – puszysty, na spodzie z czekoladowego ciasta, z nutą wanilii. Takiego, który zawsze znikał jako pierwszy.

Filip przyjechał z Patrycją chwilę przed osiemnastą. Uśmiechnięci, w eleganckich płaszczach. Ona niosła pudełko – zapewne te swoje paszteciki – i torbę z prezentami. Powitałam ich w drzwiach, mocno przytuliłam syna, a Patrycji podałam dłoń i lekko ją uścisnęłam. Pachniała drogimi perfumami. Uśmiechnęła się do mnie uprzejmie, ale chłodno.

– Jak miło, że jesteście – powiedziałam, ale chyba tylko ja byłam tym naprawdę przejęta.

Złożyliśmy sobie życzenia, wszyscy zjedli po opłatku, a potem usiedliśmy do stołu. I wtedy zaczęło się to, czego nie byłam przygotowana udźwignąć.

Patrycja podziękowała, ale odmówiła barszczu.

– Nie przepadam za burakami – powiedziała i pociągnęła łyk wody z cytryną, którą sobie przywiozła.

Nie odezwałam się

Filip spojrzał na mnie przepraszająco. Marek westchnął cicho, sięgnął po pieroga.

– A może śledzika? – zaproponowałam, jeszcze z nadzieją.

– Dziękuję, nie jem ryb.

A kiedy na stół wjechał sernik, który z dumą podałam na paterze, spojrzała na niego z lekko skrzywioną miną.

– Ojej, z serem? A ma może pani coś wegańskiego na słodko?

Zakręciło mi się w głowie. Po raz pierwszy w życiu miałam ochotę zrzucić ten talerz na podłogę.

– Nie, Patrycjo. Mam tylko sernik. Mój domowy sernik, który piekę od lat.

Wzięła łyżeczkę, ukroiła malutki kawałek, oblizała końcówkę i... odstawiła.

I wtedy już wiedziałam, że coś we mnie właśnie zgasło.

Z każdą kolejną minutą tego wieczoru czułam się, jakby ktoś wyciągał mi z rąk święta, które tworzyłam przez całe życie. Siedziałam przy własnym stole, otoczona rodziną, a mimo to czułam się samotna. Bo nie tak miało to wyglądać. Patrycja, choć uśmiechnięta, była... nieobecna. Zerkała w telefon, rozmawiała z Filipem półgłosem, śmiała się z czegoś, czego nikt inny nie słyszał. Kiedy mówiłam o tym, jak dawniej w dzieciństwie wstawaliśmy z siostrą o piątej rano, żeby lepić pierogi z babcią – przerywała temat pytaniem, czy ktoś wie, czy w okolicy można gdzieś kupić tofu wędzone, bo skończyło się jej ulubione.

Mój mąż jeszcze próbował podtrzymać atmosferę.

– Pamiętasz, Marysiu, jak Jacek w dzieciństwie zjadł dziesięć pierogów na raz, aż go wynieśliśmy spod stołu?

– Taaa... – Filip uśmiechnął się półgębkiem. – A teraz zjadam dwa i Patrycja mnie karci, że gluten i smażone.

– No przecież to z troski – odpowiedziała z tym swoim miękkim tonem. – Po prostu chcę, żebyś miał energię z lepszych źródeł.

Poczułam, że ręce zaczynają mi się pocić

Wzięłam łyk kompotu, chociaż nie miałam już na nic ochoty. Nawet smak suszu wydał mi się nijaki.

– A ja myślałam, że domowe jedzenie to właśnie energia. I miłość. I tradycja. – powiedziałam w końcu, nie patrząc na nikogo.

Zapadła niezręczna cisza. Patrycja odchrząknęła, Filip spuścił wzrok.

– Mamo, naprawdę, nie przejmuj się. To wszystko wygląda super... Tylko, no... wiesz, każdy ma teraz inne nawyki – próbował ratować sytuację.

Inne nawyki.

Czyli moje jedzenie to już przeżytek? Mój stół to skansen? Moje święta są jak z muzeum etnograficznego? Nagle to, co miało być wspólnotą, zamieniło się w pokaz obcości. Obcości, której nikt nie chciał nazwać. Siedzieliśmy razem, a jednak osobno. Jakby każdy przyniósł swój świat i nie zamierzał się nim dzielić. Nie pamiętam, kiedy skończyliśmy jeść. Nie pamiętam, kto pierwszy wstał od stołu. Pamiętam tylko, że moje pierogi zostały prawie nietknięte. I że sernik – mój ukochany sernik – czekał do rana, aż zje go Marek. W milczeniu. Z kubkiem herbaty.

Rano wstałam pierwsza, jak zwykle. W kuchni panował lekki bałagan, ale nic, z czym nie poradziłabym sobie w dziesięć minut. Talerze w zlewie, puste szklanki, kilka okruszków na obrusie. Zapach śledzi i smażonego karpia wciąż unosił się w powietrzu, choć zamiast cieszyć – drażnił. Zaparzyłam sobie herbatę z cytryną i usiadłam przy stole, patrząc na pusty talerz po serniku. Mąż zjadł trzy kawałki wieczorem, jakby chciał mi dać znać, że chociaż on nie zawiódł.

Nie płakałam. Nie złościłam się

Nie czułam nawet rozczarowania. Tylko pustkę. Taką, której się nie da zapełnić barszczem ani pierogiem z grzybami.

Zajrzałam do telefonu. Na ekranie świeciła się wiadomość od Filipa:

„Dziękujemy za wczoraj, mamo. Było naprawdę pięknie. Patrycja też dziękuje.”

Tyle. Żadnego „było pysznie”, „wspaniale się najedliśmy”, „kochamy cię”. Nie, „pięknie” – to słowo, które mówi się do osoby obcej po udanym weselu, a nie do matki po Wigilii.

Odpisałam tylko: „Cieszę się, że byliście”.

Nie miałam siły na więcej. W południe zadzwoniła moja siostra, jak co roku.

– I jak Wigilia? – zapytała od razu.

– Była – odpowiedziałam krótko.

– Oho, słyszę w głosie, że nie tak miało być... – westchnęła. – Nie przejmuj się, Marysiu. Młodzi teraz tacy są. Wszystko inaczej, wszystko po swojemu. Jeszcze się nauczą. A jak nie... to ich strata.

Może miała rację. Może to nie ja jestem dziwna. Może po prostu już nie pasuję do ich świata. Do wegańskich pasztecików i jedzenia „bez glutenu”. Do dziękowania bez dotyku, bez emocji, bez spojrzenia w oczy. Popołudniu Marek wyjął z lodówki miskę z kapustą i zjadł ją wprost z garnka.

– Dobre było – mruknął.

– Wiem – odpowiedziałam.

Słuchałam i nie mówiłam nic.

I tak siedzieliśmy – każde na swoim końcu stołu – w ciszy. Nie kłóciliśmy się. Nie było o co. Burza już przeszła. Została tylko cisza, w której nie było nic świątecznego. Drugi dzień świąt spędziliśmy u mojej kuzynki Zosi. Było jak zawsze: głośno, tłoczno, z dziećmi biegającymi pod nogami i zapachem pieczonej kaczki unoszącym się w powietrzu. Siedziałam przy stole z filiżanką kawy i słuchałam, jak inni opowiadają o swoich Wigiliach.

– U nas Bartek przyjechał z dziewczyną – mówiła Basia. – Taka miła, trochę nieśmiała, ale wszystko jadła, aż jej się uszy trzęsły. A pierogi to wzięła nawet na wynos, bo powiedziała, że nigdy lepszych nie jadła!

– A moja synowa – wtrąciła inna ciotka – to aż się popłakała przy kolędach. Mówi, że takie święta jak u nas to tylko w filmach. Nawet pomogła w kuchni! – dodała z dumą.

Słuchałam i nie mówiłam nic. Bo co miałam powiedzieć? Że moja synowa przyniosła swoje jedzenie w pudełku i wolała telefon niż moje opowieści? Że nie zjadła nawet łyżki barszczu, bo „nie lubi buraków”? Że sernik, w który włożyłam całe serce, ledwo dotknęła? Zosia chyba wyczuła, że coś ze mną nie tak.

– A ty, Marysiu? U was było jak zawsze? Twój sernik na pewno zrobił furorę?

Uśmiechnęłam się krzywo.

– Jak zawsze. Trochę inaczej, ale... – zawahałam się. – Dobrze było.

Nie chciałam mówić, jak bardzo mnie to dotknęło. Bo może rzeczywiście przesadzam. Może to ja jestem ta stara, sztywna, z przywiązaniem do śledzia i grzybów, która nie rozumie nowoczesności. Może naprawdę trzeba się zmienić, odpuścić, i przyjąć, że świat już nie pachnie jak kompot z suszu. Tylko że... kiedyś to wszystko miało sens. Ciężka praca, przygotowania, godziny w kuchni – wszystko dla tych kilku chwil razem. Dla spojrzeń, gestów, słów. Dla rodziny. A teraz? Teraz siedzę i myślę, co powiedzą inni. Czy zobaczą, że Wigilia się rozjechała? Że nie czuję już radości z tego, co zawsze było moim świętem? Czy zauważą, że synowa zabiła we mnie coś, co pielęgnowałam całe życie? I najgorsze – że może już nie będę umiała tego odzyskać.

Czy to coś zmieniło? Nie wiem. Może w przyszłym roku Patrycja znowu przyniesie swoje tofu i znów nie zje pieroga. Ale może – i tylko może – zanim to zrobi, spojrzy mi w oczy i zapyta: „A jak pani robi ten barszcz?”. Może wtedy usiądziemy przy tym samym stole nie tylko fizycznie, ale też emocjonalnie. Może znów poczuję, że warto. Na razie – zamroziłam połowę sernika. Na czarną godzinę.

Marysia, 62 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama