Reklama

Pragnęłam wyrwać się z mojej nędznej mieściny, spod skrzydeł mamy i babci… No i udało mi się, do tego z początku szło mi śpiewająco. Dobre studia ukończone z wyróżnieniem, świetne staże i praktyki, na które dostawałam się bez problemów, a w końcu pierwsza praca i szybki awans. Jaka byłam dumna z siebie, gdy zostałam menedżerem! Niższego szczebla, jednak tym przecież się nie chwaliłam.

Reklama

Do czasu. Cały mój dział poleciał tak szybko, że ani się obejrzeliśmy, a byliśmy na bruku. Oczywiście z początku nie martwiłam się zbytnio: trafiła się jedna praca, trafi się kolejna… Niestety, minął miesiąc, drugi, trzeci – i nagle wybiło mi pół roku na bezrobociu. Najwyraźniej nie miałam umiejętności, które stanowiłyby jakąkolwiek wartość. Pieniądze z oszczędności kończyły się, musiałam podjąć jakąś decyzję.

– Jak to dobrze, że nie wzięłaś kredytu! – mówiła z przejęciem mama za każdym razem, gdy do mnie dzwoniła.

Słuchałam jej i miałam łzy w oczach. Moje piękne marzenia…

Własne mieszkanie, samochód, zagraniczne wycieczki. Wszystko szlag trafił.

– Może do domu wrócisz? – zaproponowała moja rodzicielka.

– Ale mamooo – jęknęłam, ale zaraz ugryzłam się w język.

Miałam jej powiedzieć, że nie chcę? Że nie mogę znieść samej myśli, jak wszyscy tam będą się śmiać ze mnie i mojej miastowej kariery? Z drugiej strony, nie miałam innego wyjścia. Musiałam spojrzeć prawdzie w oczy i sama przed sobą przyznać, że w nie mam pieniędzy na kolejny czynsz…

– Przecież nie na zawsze – kusiła mama. – W domu pomyślisz co dalej, a potem spróbujesz znowu.

– Sama nie wiem… – broniłam się jeszcze. Czułam, że jak wrócę, to już na zawsze, że więcej stamtąd nie ucieknę.

– Wiesz, że twój pokój czeka, nic tam nie zmieniłam. No i babci byś pomogła – mama posuwała się do kolejnych chwytów poniżej pasa. – Ona jest coraz starsza, potrzebuje towarzystwa.

Myślałam, myślałam i nic innego nie wymyśliłam. Gdy kolejne CV, które histerycznie wysyłałam, pozostały bez odpowiedzi, zaczęłam się pakować.

Powrót w rodzinne strony był taki, jak się spodziewałam: okropny. Wykańczały mnie pytania: co, jak i dlaczego. Może nie wszyscy mieli coś złego (albo złośliwego) na myśli, może faktycznie martwili się, współczuli. Ale ja nie mogłam tego słuchać. Najchętniej nie wychodziłabym z domu.

Jeśli zajmę czymś ręce, myśli przestaną mnie dręczyć

– Idź do ludzi, rozerwij się – naciskała mama.

– Przecież tutaj już nie mam znajomych – załamywałam się coraz bardziej. – Wszyscy wyjechali. Zostały tylko ich wścibskie matki i ciotki.

– Więc skocz do babci. Siedzi sama…

Domyśliłam się, że to pułapka. Mama na pewno chciała mnie w coś wpakować. Chociaż tak po prawdzie wizyta u babci nie była jakimś koszmarnie złym pomysłem. Zawsze dobrze się dogadywałyśmy.

Babcia przywitała mnie żurkiem na własnym zakwasie, pierogami i trzema rodzajami ciasta, nie miałam na co narzekać. Gdy pałaszowałam, siedziała obok i dziergała coś szydełkiem.

– Ja to uważam, że najlepiej mieć fach w ręku – powiedziała. – Świadomość, że to, co się robi, ma sens. Że powstaje z tego coś konkretnego, namacalnego.

Spojrzałam na jej robótkę i zobaczyłam, jak sprawne palce kilkoma szybkimi ruchami powołują do życia misterną koronkę. Babcia z zawodu była krawcową, ale miała też rękę do innych ręcznych robótek: dziergała, wyszywała, obrębiała. Kiedyś, w czasach jej młodości, to była cenna umiejętność. Gdy nic się nie dało kupić, trzeba było to i owo samemu zrobić, ale teraz… Teraz takie dzierganie było po prostu śmieszne!

– Jak chcesz, to cię nauczę – zaproponowała, śledząc mój wzrok wlepiony w koronkę.

– Ale po co mi to?

– Masz coś lepszego do roboty? – rzuciła z osobliwym błyskiem w oku. Niby taka spokojna i niepozorna, ale potrafiła być złośliwa. – No i można na tym trochę dorobić… Akurat obrabiam serwetki na zamówienie pewnej pani, która zażyczyła sobie tradycyjnej, ręcznej roboty.

Westchnęłam. Rzeczywiście nudziłam się całymi dniami i tylko myślałam… A teraz przyszło mi do głowy, że jeżeli zajmę czymś ręce, te myśli przestaną mnie dręczyć. Babcia była oczywiście zachwycona. Nie miała chyba specjalnie wysokich oczekiwań, a tymczasem już po paru dniach, gdy opanowałam podstawy, okazało się, że mam do tego dryg.

Babcia chciała, żebym ćwiczyła na chusteczkach, więc wręczyła mi kawałki białego materiału i jakiś wzornik, żebym miała od czego odgapić. Jednak szybko okazało się, że ciekawe wzorki same przychodzą mi do głowy, zupełnie jakby w mojej wyobraźni otworzyła się jakaś nieużywana klapka.

– No! – Aż wykrzyknęłam, gdy zobaczyłam, co stworzyłam. – Patrz, babciu, ta naprawdę mi wyszła!

– Hm… – Babcia założyła okulary, żeby lepiej się przyjrzeć. – Nieźle… Tylko te wzorki takie dziwne… Czy to obrączki? Jakieś gołąbki? Chusteczki chciałam podarować mojej przyjaciółce, pewnej starszej pani. Takie ślubne motywy są nie na miejscu.

– Bo ja wiem? – wzruszyłam ramionami. – Nigdy nie wiadomo.

Powiedziałam to tylko tak sobie, nie miałam nic konkretnego na myśli. Babcia też nie przywiązywała do tego wagi, dopóki nie wróciła od tej swojej koleżanki Wandzi.

Pani Wandzia oświadczyła jej, że… wychodzi za mąż!

Okazało się, że poznała sympatycznego wdowca na kółku modlitewnym, a że oboje byli już w pewnym wieku, nie było na co czekać.

– Uwierzysz, Juleczko? – Babcia wciąż nie mogła tego przeżyć. – Trafiłaś z tymi chusteczkami w dziesiątkę, teraz to niemal jak ślubna wyprawka!

Kiwałam głową i zapamiętale ćwiczyłam dalej. Z chusteczek awansowałam do ozdobnego wykańczania serwetek dla tej tajemniczej klientki babci. Zamówiony wzór był bardzo prosty, ale gdy się do niego brałam, w koronki nieoczekiwanie wkradały mi się jakieś kwiatki, płatki, listki… Sama byłam zdumiona.

Nigdy bym nie pomyślała, że coś takiego potrafię, nawet w dzieciństwie nie lubiłam ani wycinać, ani rysować. Gdy pochwaliłam się babci, nie była zadowolona.

– Mówiłam ci, że masz trzymać się wzoru – wypominała. – Przecież to na zamówienie.

Obiecałam, że resztę wykończę normalnie, a tę jedną serwetkę możemy dać pani w ramach gratisu. Babcia tylko pokręciła głową, dodając, że już nie jestem w mieście i niepotrzebna mi ta nowomowa. Ale – ponownie – całkowicie zmieniła zdanie, gdy zaniosła zamówienie do klientki. Następnego dnia przywitała mnie z bardzo poważną miną.

– Skąd wiedziałaś? – zapytała, skoro tylko usiadłam w saloniku i zaczęłam przeglądać przygotowane na ten dzień kolorowe ścinki.

– Hm, o czym?

– Ten wzór na serwetce… Pani Barbara rozpłakała się, gdy go zobaczyła – wyjaśniła babcia. – Podobno jakaś jej ulubiona cioteczna babcia go używała, ale wszystkie wykończone nim rzeczy dawno zaginęły, więc nie dało się go odtworzyć. Powiedziała mi, że tyle razy myślała sobie, ile by dała, żeby móc odzyskać ten wzór. Nie wyprowadzałam jej z błędu, ale sama chciałabym wiedzieć… Jak to zrobiłaś?

Nie bardzo wiedziałam, w czym problem. Wzór jak wzór – po prostu przyszedł mi do głowy…

Czas mijał, ja się rozwijałam i bardzo dziwiłam, że ten babciny interesik tak dobrze kwitnie i że jest tylu chętnych na chusteczki, serwetki i koronki. Pamiętam, że gdy ponownie otworzyły się domy weselne, miałyśmy z babcią masę roboty, bo trafiło się po znajomości zamówienie na koronkowe obrusy.

– I oni na serio wolą nas od maszyny? – dziwiłam się.

– Są jeszcze ludzie, którzy cenią jakość – zapewniła babcia.

To wszystko wydawało mi się takie nierealne…

Trzaskałyśmy więc te koronki jak wściekłe. Raz siedziałam nad tym w swoim pokoju do nocy i oczy już mi się zamykały, ale dokończyłam, co miałam zrobić. Jednak gdy przyniosłam gotowe dzieło babci, aż się za głowę złapała.

– Czy ty jesteś normalna?! Co to jest?! – Wskazała plątaninę nitek wśród misternie utkanego wzorku.

Czyżbym była aż taka zmęczona, że zepsułam koronkę?

To czaszka – powiedziała babcia. – Czy to ci wygląda na weselny symbol? Miały być kwiaty!

Nie wiedziałam, jak mam się wytłumaczyć. Spruć i poprawić też się tego nie dało, więc jeden obrusik w niesławie trafił do szafki. Niestety, okazało się, że ślub, na który szykowałyśmy obrusy, się nie odbędzie. Pan młody zginął w wypadku…

– Boże, takie nieszczęście! – załamywała ręce mama.

Babcia jednak tylko patrzyła na mnie czujnie. I gdy mama już podzieliła się z nami hiobową wieścią i poszła załatwiać inne sprawy, babcia wyjęła mi z rąk kolejną robótkę, prosząc o chwilę rozmowy. Przeniosłyśmy do kuchni i usiadłyśmy w blasku popołudniowego słońca.

Babcia najpierw wychyliła kieliszek nalewki, potem ciężko westchnęła

– Przewidziałaś już wesele i śmierć – odezwała się po chwili. – I potrafiłaś odtworzyć zaginiony wzór z przeszłości. Czy myślisz, że to przypadek?

– Ja… – Nagle poczułam się nieswojo. – Nic nie myślę. I tak szczerze, chyba nie rozumiem…

– A ja tak – pokiwała głową babcia. – Nie jesteś pierwsza. Moja świętej pamięci babcia była taka sama. Jakimś cudem potrafiła splatać z nitek ludzkie losy. Była krawcową, ale bardziej słynęła z pięknych koronek, które dziergała. I zawsze wplatała w nie jakiś wyjątkowy wzorek, symbol, niczym amulet na szczęście. Jedni nazywali ją czarownicą, inni czarodziejką… Ja oczywiście nie bardzo w to wszystko wierzyłam. Byłam jeszcze mała, gdy babcia umarła, więc sama już nie wiedziałam, ile w tym wszystkim było prawdy, a ile mojej wyobraźni… Ale coś w tym widać jest, skoro odziedziczyłaś ten dar.

To wszystko wydawało mi się takie nierealne… Wydziergiwanie losu?

A co najdziwniejsze, mogłabym nigdy nie odkryć w sobie tego niezwykłego talentu, gdyby nie zbieg okoliczności (z pandemią na czele). Gdybym mieszkała nadal w wielkim mieście, wysiadując godziny w biurze, nie miałabym kiedy i gdzie nauczyć się wyszywania – i to wcześniej nieznane dziedzictwo zupełnie by przepadło.

Reklama

Teraz intensywnie myślimy z babcią, co ze mną zrobić. Jak wykorzystać ten dar? Jak rozwinąć nasz miniaturowy biznes? Czy naprawdę można dzięki temu zapewnić sobie finansową płynność, a jednocześnie pomagać ludziom? Mamy wiele pytań, ale wierzę, że jakoś sobie poradzimy. A jeśli nic nie wymyślimy, to może… Sama sobie szydełkiem wyczaruję odpowiedź? Skoro już los dał mi ten dar…

Reklama
Reklama
Reklama