Reklama

Bywają takie dni, które zapamiętuje się do końca życia. To był właśnie jeden z nich. Rano zażyłam tabletkę na uspokojenie, bo przeciążona emocjami nie mogłam się skupić na najprostszych czynnościach.

Reklama

Nie mogę uwierzyć, że to się dzieje… – powiedziałam do męża, gdy siedzieliśmy już w samochodzie.

Nerwowo wygładzałam sukienkę na kolanach. Pamiętam: pomyślałam wtedy, że mogłam włożyć tę wełnianą w kratkę, nie gniotłaby się tak. Pamiętam każdy szczegół tego dnia i niemal każdą myśl, która przyszła mi do głowy. Mój mąż był skupiony i milczący – jak zwykle, gdy się denerwuje. Bartek wszystkie rozterki zatrzymuje dla siebie, ja natomiast wprost przeciwnie. Gadam jak najęta. Całą drogę zasypywałam więc męża pytaniami, czy aby na pewno zdążyliśmy wszystko przygotować. Co chwilę zerkałam w lusterko, aby popatrzeć na zamontowany na tylnym siedzeniu fotelik. W końcu dojechaliśmy do celu. Bartek zaparkował przed bramą, za którą roztaczał się duży ogród, aktualnie w barwach jesieni. Właściwie bardziej przypominał mały park. Wśród drzew stał stary budynek.

Już nie było odwrotu

Masywne schody prowadziły do dużych drewnianych drzwi pomalowanych na biało. Zwykły przechodzień, zerkając przez ogrodzenie, mógłby pomyśleć, że to widok jak z bajki. Wrażenie to psuła jednak czerwona tablica z wypisaną białymi literami nazwą placówki, umieszczona na frontowej ścianie budynku. Niewtajemniczeni nawet nie przypuszczali, ile ludzkich dramatów skrywało się za tymi bielonymi drzwiami…My jednak dobrze to wiedzieliśmy, kiedy przecinaliśmy ścieżką ogród, zmierzając do wejścia. Pod drzwiami spojrzeliśmy sobie z Bartkiem głęboko w oczy, ścisnęliśmy się za ręce i weszliśmy do domu dziecka.

Po raz ostatni tylko we dwoje – powiedziałam do męża.

W końcu miało nastąpić dopełnienie długiej procedury adopcyjnej, czyli przekazanie nam naszej córeczki. Szliśmy korytarzem, w którym panował półmrok. Gdzieś z głębi budynku dobiegał dziecięcy płacz. Poza tym panowała przejmująca cisza. Rozejrzałam się. Ściany pokrywała farba olejna w jakimś beżowym odcieniu. Gdyby nie stojący w kącie trójkołowy rowerek, można by pomyśleć, że to nie jest miejsce dla dzieci. Ogarnął mnie dziwny niepokój. Chciałam już tylko wziąć dziecko w ramiona, wyjść i nigdy więcej tu nie wracać.

Po chwili drzwi na końcu korytarza otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Ujrzeliśmy panią Basię – znajomą pracownicę ośrodka adopcyjnego. Skinęła na nas głową.

– Zapraszam państwa – powiedziała i uśmiechnęła się, by dodać nam otuchy. – Marlenka już czeka na swoich nowych rodziców.

Wzięłam głęboki oddech, z trudem powstrzymując się od nazbyt entuzjastycznej reakcji. Mogłabym wystraszyć dziewczynkę. Kiedy dostaliśmy telefon z informacją, że jest dla nas dziecko, nie posiadałam się z radości. Bardzo pragnęłam, aby to była dziewczynka.

Mała wybrała Bartka

Kobieta otworzyła szerzej drzwi i wtedy ją dostrzegłam. Dwa długie warkoczyki kołysały się na małej główce. Dziewczynka miała na sobie różową sukienkę i białe rajstopki. Bawiła się trzymanymi w dłoniach szmacianymi laleczkami.

– Cześć, Marlenko…

Dziewczynka podniosła głowę i spojrzała na mnie wielkimi jak spodki oczami, a potem jak gdyby nigdy nic, wróciła do zabawy. Zerknęłam niepewnie na męża.

Musi się oswoić – odezwała się pani Basia, widząc moje zmieszanie.

Tymczasem mała wstała, podeszła do Bartka i złapała go za rękę. Wprawiło mnie to w osłupienie.

– No cóż, prawdziwa córeczka tatusia – pani Basia wzruszyła ramionami i zaśmiała się nerwowo.

Poczułam drapanie w gardle, do oczu napłynęły mi łzy. Nie tak sobie wyobrażałam ten moment. Sądziłam, że wyjdę stąd, niosąc na rękach przytuloną do mnie córeczkę. Dziewczynka zupełnie mnie jednak zignorowała.

– Na to wygląda… – odpowiedziałam łamiącym się głosem.

Miałam mnóstwo obaw

Kilkanaście minut później wszyscy troje byliśmy już w drodze do domu. Patrzyłam w lusterko, przyglądając się małej. Miała pięć lat. Nie była już niemowlęciem, które zaufa mi bez reszty i natychmiast. Nie mogłam tego od niej oczekiwać. Musiałam dać Marlence trochę czasu, pozwolić jej przywyknąć do nowej sytuacji… Od natłoku myśli rozbolała mnie głowa. Poczułam mdłości. Poprosiłam Bartka, by zjechał na pobocze.

Otworzyłam drzwi i jak torpeda wyskoczyłam z auta. Ledwo zdążyłam się pochylić – mój organizm gwałtownie pozbywał się zawartości żołądka. Wracając do samochodu, spojrzałam przez szybę na tylne siedzenie. Marlenka patrzyła na mnie tak, jakbym była przezroczysta. Westchnęłam i wsiadłam do środka. Gdzieś przez skórę czułam, że razem z tym dzieckiem przywieziemy do domu kłopoty.

Bartek zdawał się nie podzielać moich obaw. Był spokojny i uśmiechnięty, próbował zagadywać dziewczynkę. To on położył ją tego wieczora do łóżka i poczekał, aż zaśnie.

– Co ci jest? – zapytał, stając w końcu w drzwiach naszej sypialni z pluszowym misiem w dłoniach.

Zawsze wyobrażałam sobie, że taki widok mnie wzruszy, tymczasem poczułam jakieś dziwne ukłucie żalu i tęsknoty. Po raz kolejny pomyślałam, że to wszystko miało wyglądać inaczej.

– Sądziłam, że z dziewczynką będzie łatwiej – wyznałam. – Wiesz, że nie będę w niej widzieć jego…

Bartek odłożył zabawkę, a potem podszedł do okna i utkwił wzrok w ciemności. Nie lubił do tego wracać.

Ona nie jest winna temu, co się stało… Mieliśmy zacząć nowe życie.

– To nie będzie proste. Nigdy nie zapomnę o naszym synku…

Do oczu napłynęły mi łzy. Bartek usiadł obok i po prostu objął mnie ramieniem.

Wróciły przykre wspomnienia

Tamtej nocy też siedzieliśmy obok siebie w oczekiwaniu na wyrok, choć jeszcze o nim nie wiedzieliśmy. Gdzieś z głębi szpitalnych korytarzy dobiegał odgłos kroków. Raz po raz za ścianą kwiliło dziecko. Dotknęłam dłonią mojego wydatnego brzucha. Nie czułam zupełnie nic.

Kilka godzin wcześniej ogarnął mnie nieopisany niepokój. Wyczekane maleństwo, które nosiłam pod sercem, nagle przestało się ruszać. Resztę pamiętam jak przez mgłę – nieruchomy czarnobiały obraz na aparacie USG i ta przejmująca cisza. Zastrzyk na uspokojenie, bym dała jeszcze radę urodzić mojego martwego synka.

– Myślisz o nim? – spytał Bartek.

Kiwnęłam tylko głową, a po moim policzku potoczyła się łza.

Wszyscy potrzebujemy czasu

Próbował skierować moje myśli w stronę małej dziewczynki, która odtąd miała być naszą córką.

– Myślisz, że damy sobie radę? – położyłam głowę na jego ramieniu.

– To jedyna szansa… i dla niej, i dla nas, kochanie – wyszeptał.

Wiedziałam, że Bartek ma rację. Mimo długiego leczenia i usilnych starań nigdy więcej nie zajdę w ciążę. Komplikacje po porodzie spowodowały, że to niemożliwe. Dlatego zdecydowaliśmy się na adopcję.

Drobiazgowa weryfikacja, wywiad środowiskowy, szkolenia i piętrzące się wymagania… Byłam taka szczęśliwa, kiedy w końcu dobrnęliśmy do momentu, w którym pozostało już tylko oczekiwanie na telefon. Teraz czułam jednak pustkę i lęk.

Byłam przerażona

Do łóżka położyłam się z okropnym bólem głowy. Kilka godzin później obudziły mnie dobiegające zza ściany dźwięki. Odrzuciłam kołdrę i usiadłam na łóżku. Bartek spał jak zabity. Nadstawiłam uszu. Ktoś nucił jakąś piosenkę. Byłam tego pewna. Wstałam i podeszłam do drzwi. Tak. Ktoś nucił, ale nie jakąś tam piosenkę. To była melodia kołysanki, którą śpiewałam, kiedy byłam w ciąży.

Ścięło mnie z nóg. Chwyciłam mocniej klamkę, by nie upaść. Serce waliło mi jak oszalałe. Wyszłam na korytarz. Z jednego z pomieszczeń wylewała się plama światła. Zrobiłam kilka kroków, by ujrzeć wnętrze.

Na środku pokoju siedziała Marlenka. W ramionach bujała pluszowego misia. Dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie. To był obecnie gabinet Bartka, ale przed laty miał być pokojem dziecięcym. Zdążyliśmy nawet postawić w nim łóżeczko, zanim zmarł nasz syn.

– Nie słyszałaś, jak dzidziuś płacze?

Marlenka przestała nucić i odwróciła się gwałtownie w moją stronę. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji.

Przerażona przywarłam plecami do ściany. Zakryłam uszy dłońmi, bo wydawało mi się, że słyszę płacz noworodka. Kompletnie zwariowałam – przemknęło mi przez myśl. Po chwili otrząsnęłam się z tego dziwnego stanu. Podeszłam do dziewczynki, wzięłam ją na ręce i zaniosłam do łóżka. Marlenka broniła się, wierzgała nogami, ale jakoś zdołałam ją położyć i przykryć kołdrą.

– Uspokój się, proszę, już dobrze, uspokój się, dziecko, uspokój się… kochanie – szeptałam tak długo, aż poczułam, że jej ciało się rozluźnia.

Potem wróciłam do sypialni. Bartek nawet się nie obudził. Położyłam się obok, przytuliłam do jego pleców i natychmiast zasnęłam.

To jednak nie był sen

Rankiem byłam przekonana, że to wszystko mi się przyśniło, że dopadł mnie koszmar, wytwór mojej podświadomości, kara za odczuwane rozczarowanie, że Marlenka nie jest taka, jakbym chciała. Zarzuciłam na ramiona szlafrok i podreptałam do kuchni, z której dobiegał dziecięcy chichot. Stanęłam w progu. Patrzyłam, jak Bartek nalewa małej kakao do kubeczka, robiąc przy tym śmieszne miny, i po raz pierwszy poczułam wzruszenie.

– Cześć – powiedziałam, przerywając im świetną zabawę.

Marlena podniosła wzrok znad talerza, ale nic nie odpowiedziała.

– Długo spałaś – zauważył Bartek.

Miałam ciężką noc – odparłam.

Po śniadaniu poszłam zaścielić łóżka. W drodze do pokoju Marlenki przystanęłam pod drzwiami gabinetu. Były zamknięte, ale postanowiłam sprawdzić, czy wszystko w porządku. Otworzyłam je i… zamarłam. Na środku pokoju leżał pluszowy niedźwiadek. A więc to nie był sen… – zadudniło mi w głowie.

Tego było za wiele

Nagle poczułam czyjś dotyk na nodze. Małe ramiona oplotły moje udo.

– Co tu robisz? – Marlenka patrzyła na mnie tymi swoimi okrągłymi jak spodki oczami. – Zostawiłaś tu misia? – spytałam.

Musiałam walczyć ze sobą, by nie okazać lęku ani złości.

Tu mieszka dzidziuś. Nie wiedziałaś o tym? – dziewczynka roześmiała się głośno, a potem wstała i pobiegła do swojego pokoju.

Jej śmiech rozbrzmiewał mi pod czaszką jeszcze przez dłuższą chwilę. Osunęłam się na kolana i ukryłam twarz w dłoniach. Oddychałam głęboko, próbując się uspokoić.

– Co się stało? Aneta? Co ci jest? – głos Bartka dochodził jakby z oddali.

Poczułam, jak dźwiga mnie do góry, ciągnie wzdłuż korytarza i kładzie na kanapie. Dopiero wtedy otaczająca mnie wata zniknęła. Opowiedziałam mu o tym, co się wydarzyło. Widziałam, że był wstrząśnięty. Ustaliliśmy jednak, że nie będziemy niepokoić małej pytaniami.

– Jeśli to się powtórzy, pomyślimy, co dalej – postanowił Bartek, a ja przyznałam mu rację.

Nie mogłam w to uwierzyć

W ciągu kilku następnych tygodni poznawaliśmy się wzajemnie. Nie dało się ukryć, że to mój mąż był ulubieńcem dziewczynki. Z drugiej strony mała coraz częściej odwzajemniała moje uśmiechy, a raz nawet pozwoliła zapleść sobie warkocz. Wydawało się, że wszystko zmierza w dobrą stronę. Aż pewnego wieczoru znowu usłyszałam boleśnie znajomą kołysankę. Ruszyłam do pokoju Marlenki, lecz zastałam ją na korytarzu. Siedziała pod gabinetem Bartka, głaszcząc dłonią drzwi, i nuciła.

– Co ty tu robisz? – dopadłam do niej przestraszona, przejęta.

Chwyciłam ją za ramiona.

– Dlaczego go tam zamykacie? – spytała dziewczynka i spojrzała na mnie z wyrzutem.

– Ko… kogo? – wyjąkałam.

Po ostatnim incydencie zaczęliśmy zamykać drzwi od gabinetu na klucz, ale to najwidoczniej nie pomogło. Coś złego działo się w naszym domu i nie mogliśmy już dłużej udawać, że tego nie widzimy.

– Urodziłaś go, prawda? – Marlenka patrzyła na mnie z poważną miną. – A teraz zajęłam jego miejsce… To dlatego wciąż płacze i nie daje mi spać.

Zaczęłam się trząść. Wstałam, zostawiając Marlenkę pod drzwiami, i przytrzymując się ścian, doszłam do kuchni, gdzie Bartek robił obiad.

– Zabierz ją stąd, natychmiast – mówiłam, z trudem łapiąc powietrze.– Co ty bredzisz?

Trzymana przez niego łyżka spadła z łoskotem na podłogę, obryzgując wszystko sosem pomidorowym.

– To znowu się dzieje! – krzyknęłam i zaczęłam łkać.

Potrzebowaliśmy pomocy

Jeszcze tego samego dnia Bartek zadzwonił do pani psycholog i umówił się na wizytę. W ośrodku powiedziano nam, że w razie jakichkolwiek kłopotów z zachowaniem małej możemy poprosić o pomoc. No więc pojechaliśmy tam następnego dnia.

– Proszę państwa, to dziecko po przejściach. Deficyty i problemy emocjonalne to normalna rzecz – przekonywała pani psycholog.

– Może Marlena słyszała, jak rozmawialiśmy o zmarłym synku, i stąd jej zachowanie? – dociekał Bartek.

– Z pewnością tak było – podchwyciła psycholożka. – Na pewno. No bo chyba nie wierzycie państwo w zjawiska nadprzyrodzone?

Postanowiliśmy skorzystać z pomocy i razem z małą rozpoczęliśmy terapię. Kilka miesięcy po adopcji kupiliśmy też nowe mieszkanie.

– Niech to będzie naprawdę nowy początek – powiedział Bartek.

Reklama

Po przeprowadzce i jeszcze paru sesjach terapeutycznych u pani psycholog wszystko wróciło do normy. Marlena twierdzi teraz, że wszystko to zmyśliła. Może bym jej uwierzyła, gdyby nie melodia, którą nuciła. Gdyby nie kołysanka, której przed narodzinami, póki jeszcze żył we mnie, tak wiele razy słuchał mój syn. Tego nie da się w żaden sposób wytłumaczyć. Staramy się jednak nie wracać do tamtych wydarzeń.

Reklama
Reklama
Reklama