„Mój przyjaciel podłamał się, gdy został sam. Robiłam wszystko, by podnieść go na duchu”
„Gdy wróciłam od weterynarza bez Tofika, jego brat Albercik zaczął go szukać. Kiedy zrozumiał, że już go nie zobaczy, zaszył się smutny pod krzakiem. A potem poczuł się źle”.
- Judyta, 43 lata
Musiałam się z nim pożegnać
Byłam w szoku, gdy okazało się, że muszę uśpić Tofika. Co prawda miał już ponad piętnaście lat, co jak na średniej wielkości psa jest bardzo sędziwym wiekiem, ale nawet w najczarniejszych snach nie spodziewałam się najgorszego. Przecież jeszcze kilka dni wcześniej szczekał na dzika czającego się za płotem, witał mnie radośnie gdy wracałam z miasta, pił i jadł z apetytem…
A tu nagle, dosłownie z dnia na dzień, zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Gdy wiozłam go do lecznicy, ledwie trzymał się na łapach. Ciężko dyszał, nie było z nim kontaktu. Łudziłam się, że to kleszcz i uda się go uratować. Ale nie… To były serce i płuca. Ledwie pracowały i nie można już było zrobić nic, by to zmienić. Nie chciałam, żeby się męczył, więc uściskałam go, podziękowałam za wspólnie spędzone lata i poczekałam, aż uśnie i przejdzie na drugą stronę tęczowego mostu, do krainy psiej szczęśliwości.
Nie tylko ja cierpiałam
Do domu wróciłam zapłakana i kompletnie przybita. Miałam potworne wyrzuty sumienia. Zastanawiałam się, dlaczego nie zauważyłam żadnych niepokojących objawów i nie zareagowałam na czas. Może wtedy ciągle by był jeszcze ze mną? Co prawda zaprzyjaźniony weterynarz twierdził, że nie jestem niczemu winna, że u starszych psów choroby serca i płuc postępują często błyskawicznie, bez żadnego ostrzeżenia, zwłaszcza gdy na dworze panuje upał, ale jakoś to do mnie nie docierało.
Sumienie gryzło mnie jak chyba nigdy wcześniej. Zwłaszcza że nie tylko ja cierpiałam po stracie przyjaciela. Cierpiał także jego brat bliźniak – Albert. Byli przecież razem jeszcze przed narodzinami. A gdy już przyszli na świat, także się nie rozstawali. Spali w jednej budzie, choć były dwie, jedli z jednej miski, choć każdy miał swoją, wszędzie razem chodzili i razem broili. Czasem się podgryzali, czubili jak to bracia, ale widać było, że gdy zaszła taka potrzeba, jeden oddałby za drugiego życie.
Prawdę mówiąc, myślałam, że to Albercik pierwszy pożegna się z tym światem. W przeciwieństwie do Tofika był bardzo chorowity. W ciągu ostatnich kilku lat przeszedł aż cztery udary mózgu, które mocno odbiły się na jego zdrowiu. Miał niedowład tylnej łapki, wolniej się poruszał, nie reagował na komendy. Chwilami miałam wrażenie, że nie wie, co się wokół niego dzieje.
Zobacz także
Na szczęście obok był Tofik, który nie dość, że dzielnie go wspierał, to jeszcze pomagał odnaleźć się w rzeczywistości. To on sygnalizował bratu, że już czas na jedzenie, to on pierwszy biegł do płotu, gdy ktoś zbliżał się do furtki i trzeba to było oznajmić szczekaniem, to on prowadził go na spacer wokół ogrodu. Dzięki niemu Albercik czuł się bezpieczny.
Kiedy więc Tofik nie wrócił ze mną do domu, Albercik wpadł w panikę. Szukał brata w domu i w ogrodzie, węszył, nawoływał. A gdy go nie znalazł, przyszedł do mnie i zaczął ujadać. Jakby pytał: „Gdzie jest mój brat, co z nim zrobiłaś?!”. Chciałam go uspokoić, pogłaskać, przytulić, ale się odsunął. Wcześniej non stop domagał się pieszczot, lizał mnie po rękach, a teraz nie chciał nawet podejść.
Gdy zrozumiał, że Tofik już nie wróci, zaszył się w krzakach w rogu ogrodu i nie wychodził niemal przez cały dzień. A gdy się pokazał, w jego oczach widziałam tylko ból i tęsknotę.
Martwiłam się o Albercika
Coraz częściej kołatała mi się po głowie myśl, że traci chęć do życia i myśli tylko o tym, by dołączyć do brata. Starałam się ją odpędzić, ale wracała jak bumerang. Każdego dnia zaglądałam więc do misek z jedzeniem i wodą i oddychałam z ulgą, gdy widziałam, że nie są pełne, że trochę z nich ubyło. No bo jak Albercik je i pije, nawet mniej niż wcześniej, to znaczy, że jednak tli się w nim jeszcze wola życia.
Tydzień po śmierci Tofika moje przeczucia się sprawdziły. Przynajmniej tak to wyglądało. Gdy rano wyszłam do ogrodu, miska z jedzeniem była pełna, a Albert ledwie trzymał się na łapach. Ciężko oddychał, nie było z nim kontaktu. Słowem – wyglądał i zachowywał się jak jego brat tuż przed najgorszym.
Rozpłakałam się jak małe dziecko, bo nie chciałam pogodzić się z myślą, że stracę także jego. Szybko jednak otarłam łzy, zapakowałam go do samochodu i ruszyłam do lecznicy.
– Proszę cię, nie zostawiaj mnie. Musisz walczyć, musisz – powtarzałam mu przez całą drogę.
Nie reagował. Leżał na siedzeniu i tępo patrzył przed siebie. Miałam wrażenie, że trzema łapami jest już na tęczowym moście… Gdy niosąc go na rękach, przekraczałam próg kliniki, zastanawiałam się tylko nad jednym: czy tak jak tydzień temu wrócę do domu sama, z obrożą na pamiątkę.
Widać było, że stracił wolę życia
W lecznicy natychmiast zajęli się Albercikiem. Zrobiono mu prześwietlenie, bo podejrzewano, że cierpi na to samo co Tofik, ale jego serce i płuca wyglądały całkiem dobrze. Badanie USG też nie wykazało niczego niepokojącego.
Mijały kolejne minuty, a lekarze – bo w pewnym momencie było ich aż trzech – nie potrafili postawić diagnozy.
Wykluczali tylko kolejne choroby. Piąty udar? Nie. Babeszjoza? Nie. Guz na śledzionie i wątrobie? Też nie. Nerki? Na pierwszy rzut oka w porządku… Tak to już jest z tymi zwierzętami. Nie potrafią powiedzieć, co i gdzie je boli, więc lekarze obserwują ich zachowanie, reakcję na przykład na dotyk czy ucisk w pewnych miejscach.
Tyle że Albert nie reagował na nic. Po prostu siedział ze spuszczonym łbem. Zrezygnowany, apatyczny, nieobecny. Teraz pozostało już tylko czekać na wyniki badania krwi. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że one coś wyjaśnią i naprowadzą nas na właściwy trop. Miały być za dwie godziny, więc postanowiłam poczekać. Nie chciałam męczyć Alberta, wozić go tam i z powrotem. Zwłaszcza że czuł się coraz gorzej. Dosłownie gasł w oczach.
Zamknęłam się z nim w izolatce i położyłam obok niego na materacu. Chciałam, żeby wiedział, że nie jest sam, że bardzo go kocham i potrzebuję.
Nie wiem ile czasu tak leżeliśmy. Może pół godziny, może trochę dłużej. Głaskałam go, patrzyłam w jego smutne bursztynowe oczy i łykając łzy, przemawiałam do niego czule.
– Albercik, powiedz mi, co ci jest? Jak można ci pomóc? Czego potrzebujesz? Chcesz…? – zapytałam w pewnym momencie.
Wtedy przysunął się bliżej, kaszlnął i z trudem otworzył pyszczek. Szeroko jak nigdy. Zaskoczona zajrzałam i dostrzegłam, że daleko, w głębi, coś mu tkwi! Nie miałam pojęcia, co to jest, bo Albercik zaraz zamknął pyszczek, ale zdecydowanie coś tam było.
Sam mi powiedział, co mu dolega
Zerwałam się na równe nogi i pobiegłam do gabinetu.
– Panie doktorze, Albert ma coś w gardle! – krzyknęłam.
– Słucham? To niemożliwe! Psy w takich przypadkach przez cały czas się ślinią, charczą, kaszlą, próbują odkrztusić… – odparł, ale ruszył za mną do izolatki.
Chwilę później Albert siedział już na stole zabiegowym w gabinecie, a zdumiony lekarz trzymał w szczypcach zakrwawiony patyk, który wyciągnął mu z gardła.
– Stanął w poprzek i wbił się w błonę śluzową przełyku – tłumaczył.
– To może stąd to złe samopoczucie? – wstąpiła we mnie nadzieja.
– Wygląda na to, że tak, bo musiało go pioruńsko boleć. Tylko dlaczego nie zachowywał się tak, jak powinien? Dlaczego nie kaszlał, nie próbował pozbyć się tego przeklętego patyka? Przecież to odruch… Może dlatego, że jest po udarach i nie reaguje tak jak powinien? Do głowy by mi nie przyszło, żeby zajrzeć mu do pyska tak głęboko – zastanawiał się głośno.
Ale dalej już go nie słuchałam. Podeszłam do Albercika i uważając, by nie dotknąć szyi, mocno go przytuliłam.
– Dziękuję ci, piesku, bardzo dziękuję – wyszeptałam mu do ucha.
Dlaczego tak powiedziałam? Bo myślę, że to wcale nie chodziło o przebyty udar, że przyczyna była inna. Albercik nie prosił o ratunek, bo tęsknił za bratem i chciał pójść do niego. Ale uznał, że jeszcze nie może zostawić mnie samej, że byłoby to dla mnie zbyt bolesne i trudne. Rany po stracie Tofika jeszcze się nie zabliźniły.
Od tamtej pory minęło kilka dni. Albercik powoli dochodzi do siebie. Znowu zaczął jeść, jest już trochę silniejszy, znowu do mnie podchodzi, daje się głaskać, liże mnie po rękach.
Liczę na to, że spędzimy jeszcze razem trochę czasu, bo wyniki badań ma jak na swój wiek całkiem niezłe. A jak uzna, że już na niego czas i nie ma ochoty dłużej chodzić po tym świecie, to pozwolę mu spokojnie i bez bólu przejść przez tęczowy most, by mógł połączyć się z bratem.