Reklama

Kiedy umarła babcia Wiktoria, mama poprosiła mnie, żebym pomogła jej uporządkować dom staruszki. Nieduży, ale zagracony, we wszystkich kątach było upchane mnóstwo szpargałów. Umówiłam się z mamą na porządki na sobotę przed południem. Kiedy dojeżdżałam na miejsce, zadzwonił telefon. Mama musiała pilnie iść do firmy i oznajmiła, że spóźni się cztery godziny.

Reklama

– Jeśli nie masz ochoty zaczynać sama, zrób sobie herbatę. W saloniku znajdziesz rodzinne albumy. Ale jakbyś przypadkiem chciała wziąć się za pracę, to zacznij od strychu – zastrzegła.

Nigdy nie lubiłam odkładać pracy na później – przez to roboty nie było mniej, za to czas jakby się kurczył i pojawiała się nerwowość. Dlatego od razu zakasałam rękawy i ruszyłam na piętro.

Przystanęłam, gdy postawiłam stopę na pierwszym stopniu. Obejrzałam się. Weszłam na piętro i zrobiłam trzy kroki w lewo, tam gdzie były metalowe kręte schody prowadzące na strych. Zatrzymałam się i obejrzałam. Za mną nie było nikogo, chociaż miałam dziwne wrażenie, że z jednego z pokoików słyszę babciny kaszel. Poczułam smutek – wiadomo, ludzie nie żyją wiecznie i babcia zasłużyła na odpoczynek, ale… nikt nie chce się żegnać na zawsze. I czasem jego podświadomość udaje, że wszystko jest jak było.

Otrząsnęłam się z tego dziwnego wrażenia i weszłam na strych. Pod dachem nagrzane powietrze miało konsystencję galarety. Rozejrzałam się po wnętrzu osypanym z wierzchu siwą warstwą kurzu. Odsunęłam stojący na drodze stosik książek. Lekki obłoczek kurzu wzbił się w powietrze. Między związanymi paczkami gazet na szafce nocnej, na drewnianym kuferku siedziała lalka w sukience z torby foliowej w czerwone paski. Zdjęłam lalkę i zaciekawiona otworzyłam wieko. W środku znalazłam starą książkę napisaną cyrylicą. Swego czasu babcia trochę uczyła mnie rosyjskiego i coś tam z niego pamiętałam. Przynajmniej potrafiłam składać litery. Na okładce widniał napis „Tajemne zaklęcia”.

Zobacz także

Wiele kobiet zawdzięczało jej odmianę losu. Miała dar…

Przysiadłam na pobliskim stołeczku, nie zważając na kurz. Pomyślałam ze smutkiem, jak niedawno rozmawiałam z babcią o moich kłopotach.

– Nie martw się, duszko – niemal usłyszałam jej niedawne zapewnienie. – Na pewno znajdę radę na twoje kochanie.

Potem był nieoczekiwany telefon ze szpitala, że babcia trafiła na kardiologię z ostrą niewydolnością serca. Miała 98 lat, kiedy zmarła. Ale nikt by jej tylu lat nie dał – trzymała się tak dobrze, że wyglądała na dobrze zakonserwowaną siedemdziesięciopięciolatkę. Była tak pełna życia, że mogłabym uwierzyć, że będzie żyć wiecznie. W końcu w wieku 60 lat owinęła sobie wokół palca młodszego od siebie o 10 lat mężczyznę! Fryderyk odszedł dla babci od żony i dzieci, i spędził u jej boku 21 szczęśliwych lat. Zmarł na udar. Nagle i bez bólu.

W sumie babcia przeżyła pięciu swoich mężów. Podobno dzięki czarom. Ja w to nie wierzyłam, ale fakt – do jej domu często przychodziły kobiety niekochane, zdradzane. I podobno wszystkim pomogła. Nie chciałam wierzyć w opowieści, jakie serwowały mi mama i babcia, lecz pewnego dnia, gdy przyniosłam babci ciasto upieczone przez mamę, trafiłam na którąś z klientek, która przyszła podziękować babci za odmianę losu. Była tak nakręcona, że zaczęła mi opowiadać swoją historię brzydkiego kaczątka.

– Tak strasznie chciałam przestać być niewidzialna dla mężczyzn, dlatego przyszłam do baby Wiki. Ona zabrała mnie w jakąś nierzeczywistość i obmyła w źródle. I wszystko się zmieniło. Stałam się kobietą, za którą ogląda się niemal każdy mężczyzna! Nigdy nie sądziłam, że może być to takie męczące – zachichotała, ale nie wyglądała na niezadowoloną.

Nie wyglądało też że zmyśla. Hmm.

Ja, choć skończyłam 30 lat, nigdy nie znalazłam swojej bratniej duszy. Kilku facetów się we mnie podkochiwało, jeden nawet poprosił mnie o rękę, lecz ja cierpliwie czekałam na wielką miłość. Tylko że lata upływały, a ja traciłam nadzieję, że kiedyś spotkam tego jedynego. Aż wreszcie się stało. Trzy lata temu do klatki obok wprowadził się mężczyzna z żoną i córeczką. Wystarczyło, że w przelocie spojrzał na mnie, a poczułam, jak cały świat się zmienia. To był On. Tylko co z tego – nawet mnie nie zauważał. Był zajęty…

Rok później zobaczyłam go w żałobie. Wszystkowiedząca sąsiadka poinformowała mnie z przejęciem, że żona pana Mirosława właśnie zmarła w szpitalu na tętniaka mózgu.

– Odkryli go w ostatniej chwili i już nic nie dało się zrobić. Biedny z niego mężczyzna… Ale jeszcze niczego sobie i niejedna na podwórku ostrzy sobie na niego ząbki – podsumowała sąsiadka. – Ale jemu nie baby w głowie. Musiał tamtą strasznie kochać. Co pani o tym myśli?

Nic nie odpowiedziałam, no bo i co?

Czasami widziałam Mirka, jak wychodzi z córeczką na spacer. On nie mógł otrząsnąć się z żałoby, a mnie pozostawało kochanie go na odległość. Właśnie na tę beznadziejną miłość babcia Wera miała znaleźć radę, tylko że już nie zdążyła.

Jest pełnia, w sumie co mi szkodzi odprawić ten rytuał

Tak więc siedziałam na strychu na stołeczku i patrzyłam przez okno na korony drzew, którymi majestatycznie bujał wiatr. Chwilę potem w skrzynce dostrzegłam kryształowy flakonik. Dałabym głowę, że wcześniej go tam nie było… W środku chlupotał jakiś rubinowy płyn. Może stare perfumy? Wyciągnęłam srebrną zatyczkę i powąchałam. Sekundę później wokół mnie zawirowało coś ciemnego i miałam wrażenie, że zaczynam spadać w bezdenną przepaść.

Kiedy się ocknęłam, stałam na leśnym dukcie. Nad sosnowymi koronami czerwone słońce chyliło się ku zachodowi. Z pobliskich bagien unosił się fioletowożółty opar wysnuwający się z poskręcanych i oplecionych liszajem wilgoci traw, które porastały kępami czarne błoto. Na niewielkich skrawkach kamienistej ziemi gdzieniegdzie rosły rachityczne wierzby. Wiatr zaplątany w ich pozbawionych liści gałęziach giął kościste konary do ziemi, nurzając je w bagnisku z cichym gwizdem.

W oddali, na rozstaju dróg, stał drewniany dom. Choć był daleko, dostrzegłam, że jego belkowane ściany miejscami wspierały nieokorowane drągi. Najwyraźniej podpierały budynek przez zawaleniem. Przez brudne szyby przebijało migotliwe światło palących się w środku świec. Kiedy gwizd wiatru przycichał, z oddali dochodziła jękliwa muzyka jakby przemocą wyszarpywana z rozstrojonych instrumentów.

Słońce zgasło, a na niebie pojawił się księżyc. Jego srebrny okrąg jaśniał nieruchomo, zaś dym z komina chaty trwał znieruchomiałą siwą smugą nad ceglanym wylotem paleniska, jakby zatrzymany w stop-klatce.

„Gdzie ja jestem?” – przebiegła mi przez głowę myśl. Jakby w odpowiedzi, na kamienistej drodze z mlecznej mgły wyłoniła się podróżna kolaska. Najpierw z bladego tumanu wychylił się kościany czerep łba konia o pokrytych bielmem nieruchomych oczach. Potem jego chudy tułów obciągnięty pergaminową skórą. Wreszcie zad, z którego miejscami odłaziła skóra.

Drzwi kolasy otworzyły się przede mną.

– Wsiądź – usłyszałam szept, o dziwo, za plecami. – Nie bój się.

Zrobiłam, jak nakazał głos. Ruszyliśmy. Jak długo trwała podróż, nie wiem. Upiór konia zatrzymał się wraz z kolasą przed drzwiami tajemniczego domu i zwiesił łeb nisko ku ziemi, jakby w nadziei znalezienia źdźbła trawy. Woźnica przetarł kościstymi palcami ciemne szkła ślepca. Potem, dygocząc z zimna, próbował dokładniej okręcić szyję brudnym dziurawym szalikiem.

– Jesteśmy na miejscu – zawołał skrzekliwym głosem, by za moment zanieść się lepkim kaszlem gruźlika.

Pchnęłam drzwi kolasy, a te z głuchym łoskotem odpadły od pojazdu. Wysiadłam. Koń rzucił łbem i po chwili zniknął we mgle. Sekundę później z otulonej ciszą mgły wytoczyło się tylne koło od kolaski i poturlało się w stronę bagniska. Gdy wpadło do lepkiego błota, rozległo się tłuste pacnięcie.

– Chciałaś mnie widzieć – nieoczekiwanie usłyszałam za sobą głos babci Weroniki. – Więc jestem… Pamiętasz, Maniu, miałam ci pomóc z tym twoim kochaniem. Chodź do środka, to powiesz mi wszystko o tym gagatku, co złamał ci serce.

Ktoś szarpnął mnie za ramię.

– Usnęłaś? – obok stała moja mama. – Czym się tak zmęczyłaś, przecież robota jest zupełnie nieruszona.

– Która godzina?

– Już i tak za późno na porządki. Z czterech godzin w firmie zrobiło się siedem, cholera. A ty długo już tu jesteś?

Dopiero teraz zauważyłam, że za oknem zapada zmierzch.

Gdy wsiadłam do samochodu, dostrzegłam, że ściskam w dłoni księgę z rosyjskimi zaklęciami. Najwyraźniej nieświadomie wzięłam ją ze sobą. Tego dnia, zanim poszłam spać, nieoczekiwanie przyszło mi do głowy, że jest księżycowa pełnia, najlepszy czas na miłosne zaklęcia. I pomyślałam to poważnie, jakbym nigdy nie była sceptyczką podśmiewającą się niekiedy z klientek babci.

Co więcej – o północy zapaliłam świecę i otworzyłam książkę w zaznaczonym zakładką miejscu. Przeczytałam płynnie po rosyjsku zaklęcie, jakbym kilka razy wcześniej już je czytała. Zrozumiałam tylko, że mówi o mężczyźnie, miłości, która przychodzi nocą, i o radości spełnienia.

Kiedy następnego dnia rano się obudziłam, nocne misterium pamiętałam jak przez mgłę. W ogóle wydarzenia poprzedniego dnia tylko majaczyły gdzieś w mojej głowie, a ja do końca nie byłam przekonana, że miały miejsce w rzeczywistości.

Jedyne, co utkwiło mi w pamięci, to postać babci w otwartych drzwiach na tle jasnego wnętrza. Rozpatrując tamtą chwilę, uświadomiłam sobie, że babcia miała nie więcej lat niż ja sama. Była śliczna, młoda i pełna chęci wsparcia mnie w sercowym kłopocie. Czy to właśnie za jej namową tej nocy szeptałam zaklęcie z księgi?

Zrządzenie losu? A może interwencja baby Wiki?

„A może ściągnę tym na siebie jakieś nieszczęście?” – przyszło mi do głowy, kiedy w poniedziałek rano zbiegałam po schodach, śpiesząc się do pracy. Na parkingu zobaczyłam, że niedaleko mojego auta stoi samochód Mirka. On sam siedział za kierownicą i próbował zapalić silnik. Bez skutku.

– Popsuł się, drań – przez otwarte szyby samochodu usłyszałam, jak mówi do córeczki, która siedziała na tylnej kanapie.

– I co my teraz zrobimy, tato? – rozległ się rozżalony głos dziewczynki. – Pamiętasz, mam rano przedstawienie w przedszkolu! Obiecałeś, że się nie spóźnimy.

Ha! – pomyślałam. – Raz kozie śmierć. Jak mawiała babcia, niewykorzystane sytuacje potrafią się mścić.

– Przepraszam! – zawołałam, stojąc przy swoim samochodzie. – Usłyszałam waszą rozmowę. Ja mogę was podwieźć!

Na te słowa mała szybciutko wyskoczyła z ojcowego samochodu i usadowiła się w moim aucie. Mirek nie miał już nic do gadania i przyjął moją prośbę. Zawiozłam Basię do przedszkola, a Mirka do pracy…

Następnego dnia wieczorem rozległ się dzwonek do moich drzwi. Na progu stali Mirek i Basia. Przyszli zaprosić mnie do siebie na kolację w ramach podziękowania za pomoc. Oczywiście zgodziłam się – wcale nie ukrywam, że miałam nadzieję, że właśnie tak będzie. Spędziliśmy urocze chwile, Basia okazała się rozkoszną gadułą, a Mirek, mimo smutku na stałe goszczącego na jego twarzy, troskliwym gospodarzem.

Kiedy się żegnaliśmy, pochwaliłam ich wspaniałe kupne dania i w ramach rewanżu zaprosiłam oboje do swojego mieszkania na niedzielę, na domowy obiad.

Tego wieczoru, kiedy wychodziłam z łazienki po kąpieli, przypomniałam sobie, że we śnie obiecałam babci zabrać ze sobą jej tajemną księgę. Zabrać, ale gdzie? Sama nie wiem, dlaczego położyłam wolumin na szafce nocnej obok łóżka… I tej nocy przyśnił mi się znany już poprzednio sen. Czerwone słońce właśnie chyliło się ku zachodowi. Z pobliskich bagien unosił się fioletowożółty opar wysnuwający się z poskręcanych i oplecionych liszajem wilgoci traw, które porastały kępami czarne błoto… Kiedy dojechałam kolasą bez drzwi do dziwnego domu, ponownie zobaczyłam babcię.

– Przywiozłaś ją ze sobą, jak prosiłam? – zapytała, a ja podałam jej księgę z zaklęciami. – Dobra z ciebie wnuczka. Już nie będzie ci do niczego potrzebna.

Babcia pocałowała mnie w policzek.

Obudziłam się, czując ten pocałunek. Sekundę później zerknęłam na szafkę nocną. Nie było na nim babcinej książki.

– Chyba zwariowałam – mruknęłam do siebie, przekręciłam się na bok i ponownie usnęłam; już o niczym nie śniłam, a rano obudziłam się wypoczęta i wesoła.

Nie martw się, nigdzie nie odjadę tą kolaską bez drzwi

W niedzielę przeszłam samą siebie i stworzyłam – jak oznajmił Mirek – arcydzieło, a nie obiad. Basia też była zachwycona.

– Chciałabym, ciociu, żebyś co niedzielę gotowała nam takie obiady, bo tata zupełnie się nie nadaje nawet do odgrzewania tych kupnych – stwierdziła rezolutnie.

Od tego dnia zaczęliśmy się coraz częściej spotykać. To było tak naturalne, że nawet nie czułam potrzeby analizowania swoich uczuć i marzeń… Rok później Mirek poprosił mnie o rękę. Oboje spytaliśmy Basię, czy chce mnie za drugą mamę. Drugą – podkreśliłam z mocą.

– Dlatego, że twoja pierwsza mama jest dla ciebie i dla mnie najważniejsza.

Od kilku lat jesteśmy szczęśliwi.

Tylko kiedy przychodzi pełnia, czuję, jak mój mąż mocniej zagarnia mnie przez sen ramionami. Jakby się bał, że gdzieś odjadę dziwną kolaską bez drzwi. Kiedyś mu się podobno taka przyśniła – stała na drodze obok bagna. Z pojazdu przyglądała mu się z uwagą jakaś kobieta.

Reklama

– Na koniec kiwnęła głową, jakby mówiła, że „wszystko w porządku”, i odjechała – opowiedział mi Mirek. – Nie wiesz, co taki sen może oznaczać?

Reklama
Reklama
Reklama