Reklama

Opowieść o losach mojej babci znam jak własną kieszeń. Od zawsze uwielbiałam, gdy snuła swoje historie o czasach wojny, latach dzieciństwa i młodości. No i oczywiście o bliskich, których wciąż próbuje odnaleźć...

Reklama

Babcia straciła bliskich

Babcia skończyła cztery latka kiedy zaczęła się wojna. Była malutka, ale wtedy każdy musiał błyskawicznie wydorośleć. Jej brat, starszy o dwa lata, taszczył wiadra z wodą, przemykając między ścianami domów, żeby tylko nie dosięgła go żadna zbłąkana kula. Siostra, mając dwanaście lat, pomagała mamie w krawiectwie, bo przecież z czegoś trzeba było utrzymać rodzinę. Taty już wtedy nie mieli, zginął na froncie. Po roku dostali oficjalną wiadomość, że nie żyje.

Kiedy powoli zbliżał się koniec wojny, a w sercach rodziny kiełkowała nadzieja na przetrwanie tego koszmaru, wydarzyło się coś strasznego. Mama mojej babci oraz jej siostra zginęły tragicznie. Akurat wtedy, gdy działania wojenne przybrały na sile, a front zaczął się wycofywać, ogarniając swoim niszczycielskim żywiołem cały kraj. Pechowego dnia obie szły zanieść ubrania do swojej klientki. W tym samym momencie Rosjanie rozpoczęli ostrzał naszej niewielkiej miejscowości. Śmiercionośny odłamek pozbawił życia bliskie mi kobiety. Kiedy skończyła się wojna, babcia z bratem znaleźli się w sierocińcu.

Została adoptowana

Pewnego dnia zjawili się ludzie, którzy chcieli ją przygarnąć. Ona pragnęła zostać z braciszkiem i nie zgodziła się na adopcję, ale nikt nie wziął pod uwagę jej zdania. Przybrali rodzice zabrali ją ze sobą

Nie było ich stać na opiekę nad dwojgiem dzieci, ale podarowali jej, co tylko mogli. Niestety, odeszli dość szybko – byli już w podeszłym wieku, a podczas wojny stracili własną córeczkę, pragnęli więc obdarzyć miłością inną dziewczynkę. I tak właśnie zrobili. A dodatkowo przekazali jej wszystko, co posiadali. Kiedy zmarli, babcia otrzymała w spadku mieszkanie w mieście oraz uroczy domek na wsi. To tam właśnie zamieszkała razem z moim dziadkiem.

Mimo upływu lat, wspomnienie brata wciąż było żywe w jej pamięci. Już jako młoda dziewczyna rozpoczęła poszukiwania. Zwróciła się do swoich adopcyjnych rodziców z prośbą o wsparcie. Prawdopodobnie dotarło do nich, że podjęli niewłaściwą decyzję, rozłączając rodzeństwo.

Próbowała szukać brata

– Udaliśmy się do tego sierocińca, w którym kiedyś mieszkaliśmy – opowiadała babcia. – Przez całą podróż błagałam w duchu, aby Władek tam przebywał. Niestety, okazało się, że go nie ma. Ktoś go adoptował zaledwie dwa miesiące po moim odejściu.

– Ok, ale w papierach musiał być chociaż adres zamieszkania, prawda?

– Owszem, był podany – babcia westchnęła z rezygnacją. – Ale co nam z tego przyszło? Zawieźli go do stolicy, a tam wszystko leżało w gruzach. Kwaterowali w jakimś pokoiku, a reszta budynku była zrujnowana. Potem zmienili mieszkanie, a w tamtych czasach nikt nie pilnował ewidencji, więc ciężko było ustalić, dokąd się przenieśli. Jak pojechaliśmy tam, to nawet ulicy już nie było.

Moja babcia nie zrezygnowała z poszukiwań. Kontynuowała je samodzielnie, gdy już dorosła. Miała nadzieję, że Władziu nie zdecydował się na zmianę nazwiska. W końcu skończył jedenaście lat, więc na pewno je zapamiętał! Wysyłała anonse do różnych czasopism, zwracała się o wsparcie do Czerwonego Krzyża. Ale efekt był taki, jakby rzucała grochem o ścianę – kompletna cisza. Nawet gdy moja mama przyszła na świat, babcia wciąż próbowała odnaleźć brata. Później, kiedy mama też dorosła, zaczęła wspierać babcię w tych poszukiwaniach.

Mama jej pomagała, ja też chciałam

– Wiesz, tamte lata to już zupełnie inna epoka. Akta były skatalogowane, liczyłam na to, że gdzieś dołożono brakujące papiery – wspominała mama. – Wybrałam się samotnie do tego sierocińca, żeby nie wzbudzać u babci płonnych oczekiwań. Odszukali dane przybranej rodziny wujka i przekazali mi warszawski adres. Poszukiwania prowadziłam także tam, jednak okazało się, że nazwisko jego opiekunów nosiło mnóstwo osób. A ja nie dysponowałam żadnymi dodatkowymi informacjami, poza datą przyjścia na świat...

Stwierdziłam, że to ja ruszę za tropem. Zwłaszcza że właśnie do stolicy, gdzie rozpoczęłam studia, wiodły wszystkie nitki zagadki. Zaczęłam od wizyt w urzędach gminy, gdzie prosiłam o pomoc i zadawałam pytania. Część urzędników zasłaniała się ochroną danych, ale większość pań naprawdę starała się coś dla mnie zrobić. W pewnym momencie poczułam, że jestem o krok od rozwiązania zagadki. W ochockim urzędzie pewna kobieta odszukała Jana Z. – data przyjścia na świat pasowała. Mogło to być istotne odkrycie! Kłopot polegał na tym, że dane były mocno nieaktualne.

– Brakuje nam nowszych wpisów, być może system nie został zaktualizowany – oznajmiła pracownica urzędu. – Chodzi o osobę w podeszłym wieku. O ile nadal żyje, musi być już bardzo leciwa. W przypadku śmierci krewni powinni nas poinformować. Jednak jeśli zgon nastąpił na terenie innej dzielnicy, możliwe, że nie otrzymaliśmy nowych informacji. Ewentualnie nikt ich nie wniósł do rejestru.

Przykro jej było, ale nie mogła nic na to poradzić.

To był zły trop

Bez chwili zwłoki ruszyłam w drogę, żeby to zweryfikować. Pech chciał, że trafiłam na nowych lokatorów, którzy nie mieli bladego pojęcia, gdzie przenieśli się poprzedni.

– Z tego, co pamiętam, chyba przenieśli się gdzieś w okolice stolicy. Wspominali coś o domku – tłumaczyła mi pospiesznie pani domu, jednocześnie próbując powstrzymać swoje dzieci przed wybiegnięciem na klatkę schodową. – Człowiek, z którym podpisywałam umowę, napomknął, że to dla jego taty, bo on już nie rusza się z domu, porusza się na wózku inwalidzkim i lepiej mu będzie mieć ogródek pod ręką. Dlatego mam w głowie, że to gdzieś niedaleko Warszawy.

– Przepraszam, a ten mężczyzna, z którym pani podpisała kontrakt, to przypadkiem nie Jan Z.? – spytałam pod wpływem chwili.

Przecież istniała szansa, że to mój zaginiony wujek!

– Nie mam pojęcia – uniosła bezradnie ramiona.

– No to może ma pani tę umowę gdzieś pod ręką?

– Chyba tak, ale musiałabym poszukać – zerknęła z niepokojem na rozbrykaną gromadkę. – Wie pani co, może lepiej jak mój mąż będzie w domu, co?

Podałyśmy sobie nawzajem nasze numery i się rozeszłyśmy. Planowałam zadzwonić następnego dnia, ale moja mama bardzo się rozchorowała i kompletnie o tym zapomniałam. Potem oni gdzieś pojechali albo akurat nie mieli tych dokumentów przy sobie. No i w końcu… zgubiłam ich numer telefonu, a jakoś ciągle nie miałam czasu, żeby do nich wpaść.

Trafiłam na nich przypadkiem

I pewnie dalej nie wiedziałabym, o co chodzi, gdyby nie zbieg okoliczności. Coś, o czym się czyta w powieściach i twierdzi, że w prawdziwym świecie to się po prostu nie zdarza.

Byłam świeżo po trzecim roku na uczelni i rozglądałam się za jakimś zajęciem na lato. Odpuściłam sobie pracę w gastronomii, pozostała mi więc opieka nad dzieciakami. Tak czy inaczej, to zajęcie bardziej dochodowe i interesujące od przeprowadzania sondaży czy dzwonienia do klientów. Kumpela ze studiów dała mi namiary na pewnych ludzi.

– To sąsiedzi moich rodziców – oznajmiła. – Niedawno się sprowadzili i poszukują kogoś do pilnowania dziecka.

Udałam się na spotkanie do mieszkania w nowej inwestycji na dozorowanym osiedlu. Ochroniarz początkowo nie chciał mnie przepuścić, dlatego skontaktowałam się telefonicznie z ludźmi, z którymi byłam umówiona.

– Niech pani powie, że zmierza pod numer 4, do mieszkania państwa K. – usłyszałam w słuchawce i zaniemówiłam.

Obudziła się we mnie nadzieja

Dlaczego? Ponieważ pan wymienił nazwisko panieńskie mojej babci... To nasze nazwisko rodowe, gdyż powróciła do niego gdy jej przybrani rodzice odeszli z tego świata.

Nie, to po prostu niemożliwe – skarciłam samą siebie. Coś takiego byłoby wręcz nieprawdopodobnym zrządzeniem losu. Mimo wszystko ciągle o tym myślałam. Zdecydowałam się porozmawiać z mamą malucha i go zobaczyć. Okazało się, że to przesympatyczny trzylatek. Być może trochę zbyt energiczny i hałaśliwy – jak uprzedzała jego mama – ale generalnie grzeczny. Wybrałyśmy się razem na pobliski plac zabaw, aby dzieciak mógł się ze mną oswoić, no i żebym ja poznała okolicę. Młoda mama wydała mi się bardzo miła i poprosiła, żebym zwracała się do niej po imieniu. To sprawiło, że poczułam się swobodniej.

– Wybacz, że zapytam, ale moja babcia nosi identyczne nazwisko... – odezwałam się. – Może nie jest ono jakieś nadzwyczaj unikatowe, ale też nie należy do najpopularniejszych. Pochodzicie ze stolicy?

– Tak się nazywa mój mąż, ale, szczerze mówiąc, niewiele mi wiadomo na ten temat. Oczywiście chodzi mi o nazwisko! – parsknęła śmiechem Agnieszka. – Teść mieszka razem ze swoim tatą w okolicach Warszawy, w zasadzie tyle udało mi się dowiedzieć. Zupełnie nie znam krewnych z ich strony. Podobno mają jakąś ciotkę, ale chyba to dalsza lub przyszywana rodzina? Jakoś specjalnie nie wnikałam w szczegóły.

– Czyli tato twojego teścia... On również nosi takie samo nazwisko, mam rację? – spytałam, a kiedy potwierdziła skinieniem głowy, zaczerpnęłam więcej powietrza i dorzuciłam: – Nazywa się Władysław, zgadza się?

– No tak, ale skąd ci to wiadomo?

Byłam dobrej myśli

Samo podobieństwo imienia i nazwiska to raczej niewystarczający trop, ale po tak długich poszukiwaniach chyba wreszcie natrafiłam na jakiś ślad! Pełna entuzjazmu i z nadzieją w sercu streściłam Agnieszce historię mojej babci.

– To po prostu niewiarygodne! – wykrzyknęła. – Wręcz nieprawdopodobne! Poczekaj koniecznie, aż Piotrek wróci z pracy. Wprawdzie niechętnie mówi o swojej rodzinie, ale na pewno coś tam wie...

Początkowo Piotrek nie kwapił się zbytnio do rozmowy. Sprawiał wrażenie zmęczonego, miał ochotę w ciszy zjeść obiad i odetchnąć. Kiedy jednak dotarła do niego moja opowieść, momentalnie skupił na niej uwagę.

– Powiadasz, że twój stryj został przygarnięty przez rodzinę Z.? – zdumiał się, kręcąc głową. – Identyczne nazwisko nosili moi praprzodkowie, których groby znajdują się na cmentarzu bródnowskim.

Zgadza się, to ta sama rodzina! – wykrzyknęłam entuzjastycznie, podskakując z radości, co wystraszyło małego Bartusia, nad którym sprawowałam opiekę.

Chwyciłam dziecko ramiona i zaczęliśmy wirować w tańcu, aż w końcu wybuchnął gromkim śmiechem.

Wszystko pasowało

Cały wieczór minął mi w towarzystwie Piotrka i jego bliskich. Okazało się, że nie posiadał szerokiej wiedzy na temat swojej rodziny, jednak coś niecoś zdołał sobie przypomnieć. Jego dziadek, pan Władysław, od dłuższego czasu porusza się na wózku inwalidzkim. Swego czasu wspominał wnukowi, że podczas wojennej zawieruchy stracił wszystkich krewnych oprócz siostry. Niestety, nie miał pojęcia, gdzie mogła przebywać. Los rozdzielił rodzeństwo, umieszczając ich w sierocińcu. Choć próbował ją odnaleźć, nikt nie chciał zdradzić mu jej nowego nazwiska po mężu. Potem zaczęła się dorosłość, założył własną rodzinę. Nigdy jednak nie wyrzucił z pamięci siostry, choć jak miał ją odszukać?

– No to ja tego dokonałam! – parsknęłam śmiechem. – A może byśmy tak zaaranżowali im jakieś spotkanie po latach, co wy na to?

Postanowiłam, że przywiozę babcię za jakieś cztery tygodnie, ponieważ dziadek Piotrka będzie miał zabieg na oczy, a nie chcieliśmy wprowadzać niepotrzebnego zamieszania. Piotrek zaprezentował mi parę zdjęć jego dziadka z dawnych lat, ale niespecjalnie mnie one zainteresowały. Pochodziły już z okresu powojennego. Ja z kolei kojarzę inną fotografię Władka, jedyną ocalałą, którą ma moja babcia. Chłopiec uwieczniony na tym zdjęciu trochę przypomina babcię, gdy była w podobnym wieku. Ma podobny kolor oczu i nos. To musi być jej brat. Co prawda, sporo detali pasuje jak ulał, jednak...

Pogadałam z moją mamą i streściłam jej, czego udało mi się dowiedzieć oraz jaki mam plan działania. Teraz musimy przekazać babci, że jej marzenie się spełni i jeszcze zobaczy brata. Według mnie lepiej jej wcześniej nic nie mówić i zaskoczyć ją, ale mama obawia się, czy babcia to zniesie. Tak czy siak, mamy jeszcze całe cztery tygodnie, żeby delikatnie ją na to przygotować.

Reklama

Aleksandra, 21 lat

Reklama
Reklama
Reklama