„Babcia kpi z mojego chłopaka, bo nie je mięsa. Przy wielkanocnym stole przeżyliśmy męki pańskie”
„Na stole czekały już przygotowane talerze: jajka na twardo, sałatka jarzynowa, ogórki kiszone, pajdy chleba z masłem i – na środku – miska wypełniona ciemnym, gęstym pasztetem”.

- Redakcja
Nie wiedziałam, czego się spodziewać, kiedy pierwszy raz zabierałam Artura na wieś. Miałam nadzieję, że wszystko pójdzie gładko, ale podskórnie czułam, że będzie inaczej. Babcia Zosia była osobą starej daty – twardą, konkretną, z zasadami, których nie dało się obejść ani zmienić. Od zawsze wierzyła, że obiad bez mięsa to nie obiad, a „zielenina” to raczej ozdoba talerza niż jego treść. Artur natomiast był moim kompletnym przeciwieństwem. Wegetarianin z przekonania, spokojny, analityczny, z takim podejściem do życia, które babcia nazwałaby „wymyślaniem problemów”. Mimo wszystko chciałam, żeby się poznali. Wydawało mi się, że może gdyby babcia zobaczyła, jak bardzo go kocham, spróbowałaby go zaakceptować.
Babcia nie uznaje wegetarianizmu
Zastanawiałam się długo, czy uprzedzić ją o jego diecie. Mama mówiła, że lepiej nie – że jak usłyszy słowo „wegetarianin”, to już przy pierwszym daniu postawi przed nim golonkę, żeby „zmądrzał”. Zaryzykowałam więc i nie mówiłam nic. Uznałam, że może jakoś to wyjdzie naturalnie, że Artur z uśmiechem wszystko wyjaśni, a babcia... cóż, że się zdziwi, ale nie zrobi z tego afery. Naiwnie wierzyłam, że damy radę.
W drodze z dworca Artur był pełen optymizmu. Podziwiał widoki, komentował wiejskie domy, uśmiechał się do ludzi na przystanku. Z jednej strony cieszyło mnie to, a z drugiej narastał we mnie niepokój. Każdy jego entuzjastyczny komentarz był jak przypomnienie, że on nie wie, co go czeka. Że moja babcia to nie tylko wiejska staruszka z chustką na głowie, ale kobieta, która jak się uprze, to i księdzu nie odpuści. A Artur był tylko chłopakiem, który nie je mięsa. Już wtedy miałam przeczucie, że to nie będzie zwykły weekend.
Gdy dotarliśmy na miejsce, babcia już czekała przed domem, oparta o furtkę, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Miała na sobie swój ulubiony fartuch w niebieską kratkę, który – jak twierdziła – „pasował do każdej okazji, nawet śmierci”. Uśmiechnęłam się nerwowo, a Artur ruszył pierwszy, wyciągając rękę i mówiąc z uśmiechem: „Dzień dobry, pani Zofio. Bardzo mi miło panią poznać”. Babcia popatrzyła na niego spode łba, po czym machnęła ręką i powiedziała: „Ja tam panią nie jestem, jestem Zosia. A ty to pewnie ten, co nie je normalnie”.
Nie zdążyłam nawet zareagować, a Artur już lekko się roześmiał, jakby to był niewinny żart. Widziałam po jego twarzy, że nie wziął tego do siebie. Na razie. Weszliśmy do domu. Pachniało świeżym chlebem, cebulą i czymś mięsnym, co – jak się potem okazało – było pasztetem z dzika, który babcia przygotowała specjalnie na nasz przyjazd. Z kuchni dobiegało głośne skwierczenie patelni, a mama krzątała się przy zlewie. Próbowała mnie przytulić, ale jednocześnie gestem dała znać, żebym uważała. W jej oczach zobaczyłam to samo, co czułam od rana – napięcie. Jakbyśmy wszyscy grali w jakiejś sztuce, tylko nikt nie znał scenariusza.
Chciała go nawrócić
Po kolacji babcia zapowiedziała, że śniadanie będzie „konkretne”, bo nie ma nic gorszego niż głodny chłop. Artur skinął głową z uśmiechem, a ja zacisnęłam usta. Wiedziałam, że to „konkretne” może oznaczać cokolwiek. Ale nawet wtedy nie przypuszczałam, że głównym bohaterem porannego dramatu będzie właśnie pasztet z dzika.
Rano obudził mnie zapach smażonej cebuli i przypraw, który przebił się przez zamknięte drzwi sypialni. Artur jeszcze spał, więc wymknęłam się po cichu do kuchni, żeby sprawdzić, co babcia szykuje. Stała przy kuchence, z drewnianą łyżką w dłoni, mieszała coś w wielkiej patelni, nucąc pod nosem stary przebój Ireny Santor. Na stole czekały już przygotowane talerze: jajka na twardo, sałatka jarzynowa, ogórki kiszone, pajdy chleba z masłem i – na środku – miska wypełniona ciemnym, gęstym pasztetem.
– Babciu, a co to? – zapytałam, wskazując na misę.
– Pasztet. Z dzika i trochę boczku. Prawdziwy, nie jak te sklepowe. Taki to chłopa postawi na nogi – odpowiedziała z dumą, jakby mówiła o własnym dziecku.
– A może byś zrobiła coś lżejszego? Wiesz, Artur…
– Wiem, wiem, nie je mięsa. Dlatego zrobiłam sałatkę. Ale pasztetu niech spróbuje. Może mu się odmieni – mrugnęła do mnie porozumiewawczo.
Nie dawała za wygraną
Chciałam zaprotestować, ale wiedziałam, że to nic nie da. Babcia już podjęła decyzję i żadne argumenty jej nie przekonają. Wróciłam do pokoju, delikatnie obudziłam Artura i powiedziałam, że śniadanie już gotowe. Ubrał się szybko, zadowolony, nieświadomy tego, co go czeka. W kuchni przywitała go filiżanka herbaty, kilka kromek chleba, talerzyk sałatki… i ogromna łycha pasztetu.
– To dla ciebie, Arturku – powiedziała babcia, podsuwając mu talerz. – Taki delikates, sama robiłam. Na spróbowanie.
Spojrzał na mnie pytająco, ale nic nie powiedział. Wziął widelec i nabrał odrobinę pasztetu. Włożył go do ust i zaczął przeżuwać. Po chwili uniósł brwi i zapytał:
– To jest wegetariańskie?
Babcia zatrzymała się w pół kroku, po czym wzruszyła ramionami i rzuciła:
– W lesie się wychował, to prawie roślina.
Zapanowała cisza. Spojrzałam na Artura, potem na babcię. Mama w tym czasie zniknęła gdzieś w spiżarni. Czułam, jak robi mi się gorąco. Artur przełknął, odsunął talerz i powiedział cicho:
– Przepraszam, ale nie mogę.
Babcia nic nie odpowiedziała. Wzruszyła ramionami i zajęła się nalewaniem kawy. Atmosfera zrobiła się ciężka, jakby nagle ktoś przy stole zamknął wszystkie okna i odciął dopływ tlenu. Spojrzałam na Artura – nie był zły. Był zraniony. A ja nie wiedziałam, jak to naprawić.
Myślał, że go wrobiłam
Po śniadaniu wyszliśmy na spacer. Artur milczał przez dłuższy czas, aż w końcu zapytał:
– Wiedziałaś, że to mięso?
Zawahałam się, po czym przyznałam cicho:
– Podejrzewałam, ale… miałam nadzieję, że nie da ci tego.
Westchnął i zatrzymał się przy starej ławce pod jabłonią.
– To nie chodzi o sam pasztet. Chodzi o to, że nikt mnie tu nie traktuje poważnie. Jakbym był jakimś dziwakiem.
– Babcia po prostu… nie zna innego świata – próbowałam go bronić. – Dla niej jedzenie to wyraz miłości.
– Tylko że ja się po tym źle czuję. Wiesz o tym.
Usiadłam obok, a on wpatrywał się w dal, jakby próbował odnaleźć tam jakiś sens.
– Nie chcę się kłócić – dodał w końcu – ale dziś rano źle się poczułem.
Zrobiło mi się przykro. Chciałam, żeby ich relacja zaczęła się od rozmowy, nie od nieporozumienia. Ale było już za późno. Wieczorem babcia siedziała w kuchni i obierała jabłka, a ja kręciłam się obok, próbując zebrać myśli. Artur zamknął się w pokoju, mówiąc, że musi popracować, ale wiedziałam, że po prostu potrzebuje przestrzeni. W końcu zebrałam się na odwagę i usiadłam przy stole.
– Babciu, nie powinnaś była dawać mu tego pasztetu – zaczęłam ostrożnie.
Babcia nawet nie spojrzała w moją stronę.
– A niby czemu? Spróbował, przeżył.
– Ale on naprawdę nie je mięsa. Od lat. To nie jest fanaberia.
– Fanaberia, nie fanaberia – burknęła, krojąc jabłko na równe plasterki – ale jak chłop ma siłę tylko na rukolę, to co z niego będzie?
– Może taki, który szanuje innych, a nie zmusza do jedzenia rzeczy, których nie chcą? – uniosłam głos.
Nie wiem, jak mam jej to wytłumaczyć
Babcia zamilkła. Przez chwilę w kuchni było słychać tylko stukanie noża. W końcu odezwała się cicho:
– Ty myślisz, że ja go nie szanuję? Przecież ja mu tylko chciałam pokazać, że tu jest prawdziwe życie. Że tu się nie żyje teorią, tylko chlebem i pasztetem.
– Ale nie twoim kosztem. Ani jego. – odpowiedziałam spokojniej.
Spojrzała na mnie uważnie, jakby po raz pierwszy widziała mnie naprawdę. Pokiwała głową i powiedziała:
– Może i masz rację. Ale to nie jest zgodne z tym, co czuję.
Wyszłam z kuchni z uczuciem ulgi i niepokoju jednocześnie. Wiedziałam, że coś pękło – może na dobre. Następnego dnia, zanim zdążyliśmy spakować walizki, babcia poprosiła mnie, żebym została chwilę z nią w kuchni. Artur wyszedł z mamą do ogrodu, a ja opadłam na stołek przy piecu. Babcia przez dłuższą chwilę milczała, w końcu zaczęła mówić – niespodziewanie cicho i spokojnie.
– Wiesz, Pola, ja też kiedyś znałam chłopaka, który był „inny”. Nie pił, nie polował, chodził z książką zamiast z nożem. Śmiali się z niego wszyscy, mój ojciec mówił, że to nie materiał na męża. Ale mnie się podobał. Był delikatny, patrzył na mnie tak, jakby wszystko rozumiał, nawet jak milczałam.
Spojrzałam na babcię, zaskoczona. Rzadko mówiła o młodości w takim tonie.
– I co się z nim stało? – zapytałam.
– Poszedł na studia do miasta, a ja zostałam. Ojciec wyciągnął mnie za ucho na potańcówkę, tam poznałam twojego dziadka. Porządny był, pracowity. Ale nigdy nie spojrzał na mnie tak, jak tamten chłopak.
Może się dogadają
Westchnęła głęboko i sięgnęła po ścierkę, jakby chciała się czymś zająć.
– Może dlatego tak się uparłam na tego twojego Artura. Bałam się, że znowu ktoś cię ściągnie z tej drogi. Ale ty masz inny świat niż ja miałam. I może to dobrze.
Objęłam ją krótko. Milczała, ale jej ręka na moich plecach powiedziała wszystko. Po powrocie do miasta, Artur zdjął z półki paczkę i wręczył mi ją z uśmiechem.
– Co to? – zapytałam.
– Mały prezent. Dla mnie i dla babci.
Otworzyłam paczkę. W środku była książka – „Dziczyzna. Tradycja i nowoczesność w kuchni leśnej”.
– Pomyślałem, że skoro to dla niej takie ważne, to może powinienem chociaż zrozumieć. Nie muszę jeść, ale mogę czytać, prawda?
Uśmiechnęłam się, ale coś we mnie zadrgało. Czy to był gest pojednania, czy może pierwszy krok ku zmianie, której się bałam? Nie wiedziałam. Jeszcze nie.
Pola, 23 lata