„Babcia narzeczonego chciała sprawdzić, czy mam dobre korzenie. Prawda o mojej rodzinie zaskoczyła wszystkich”
„– Mówiłam ci, by nie niszczyć tego, co dobre. Było mi z tobą cudownie, żyłam jak w bajce. Jeden dzień w tygodniu byłam normalną kobietą”.
- Klara, 32 lata
Ludzie robią drzewa genealogiczne z różnych powodów. Jedni z potrzeby poznania swoich korzeni, bo chcą być modni albo udowodnić sobie i innym, że nie wypadli sroce spod ogona. Dla innych to zwyczajne hobby. Mnie namówił do tego narzeczony, choć wcale nie byłam tym zainteresowana.
– Albo bierzesz mnie taką, jaka jestem, albo do widzenia.
– Klaro, kochanie, zrozum – Mariusz uspakajał mnie. – Babcia żyje w przeszłości, dla niej ród jest bardzo ważny. A jej zdanie dla nas jest bardzo istotne.
„I jej dom w Sopocie przy Monciaku pełen antyków”, pomyślałam złośliwie, ale milczałam.
– Poza tym, przecież nie masz się czego obawiać – dorzuciła siostra Mariusza. – Twoja rodzina ma porządne korzenie. Lekarze z dziada pradziada, klinika w przedwojennej Warszawie, w której leczono arystokrację. Po prostu będziesz miała to wszystko na papierze.
Mariusz ścisnął mi ostrzegawczo dłoń. Wiedział, że nie cierpiałam Sylwii z jej poczuciem wyższości. Znów zacisnęłam usta. Pomyślałam, że ta rodzina przyprawi mnie o wrzody żołądka, bo muszę ukrywać swoje złe emocje. Wbrew sobie zgodziłam się, by wynajęto genealoga, który przygotuje drzewo mojej rodziny. Ale nie będę ukrywać – sama byłam ciekawa, do czego się dokopie. Opowieści rodzinne kończyły się na prapradziadku Józefie, który założył praktykę lekarską w Warszawie pod koniec XIX wieku, i był protoplastą lekarskiego rodu, jako że w każdym pokoleniu przynajmniej jeden syn – lub córka w przypadku babci Stasi –szedł na medycynę. Ale jakie były losy rodziny przed Józefem, nie wiadomo. Na szczęście, wymagania babci Mariusza sięgały „jedynie” czterech pokoleń. Prapradziadek – lekarz arystokracji wystarczy.
Tego się nie spodziewałam
Dwa miesiące później zadzwonił genealog i poprosił mnie o spotkanie. W cztery oczy. Umówiłam się z nim w przytulnej kawiarni. To był młody mężczyzna o inteligentnej, wrażliwej twarzy i oczach zapaleńca.
– Jest problem – powiedział i położył przede mną jakieś ksera dokumentów.
– A tak w skrócie?
– Antoni N. nie jest pani przodkiem. A tym bardziej Józef N.
Nie zrozumiałam.
– Pradziadek Antoni nie jest moim pradziadkiem? Bzdury.
– Obawiam się, że nie. Antoni N. według wszelkich dokumentów nie miał biologicznych dzieci. Miał natomiast adoptowaną córkę, Stanisławę. Niestety, nie byłem w stanie dotrzeć do jej korzeni. Jakby pojawiła się znikąd. Co mówi się o tej historii w pani rodzinie?
– Nic – wyszeptałam, wciąż w szoku.– Babcia Stasia była córką pradziadka Antoniego. Doskonałą lekarką, pediatrą. – Otrząsnęłam się. – To nie ma żadnego znaczenia. Należała do rodziny...
– Obawiam się, że dla mojej zleceniodawczyni to będzie miało znaczenie – genealog powiedział cicho. – Proszę mi wierzyć, robiłem już dla niej drzewa genealogiczne, i wiem, jak reaguje na... jakby to powiedzieć... ludzi o niewłaściwych korzeniach. Dlatego postanowiłem najpierw z panią porozmawiać. Uprzedzić.
– Zaraz – próbowałam zebrać myśli.
– Skoro babcia Stasia była jego jedynym dzieckiem, to znaczy, że mój tata, jego dwaj bracia i siostra też nie są potomkami Antoniego?
– Zgadza się.
– To skąd się wzięła babcia Stasia? Jaka kryje się za tym historia?
Genealog rozłożył tylko ręce.
– Co mam zrobić?– spytał.
– To, do czego pana wynajęto – poklepałam go uspokajająco po dłoni. – Jak mnie nie zaakceptują, to ich strata. Mnie w tej chwili ciekawi coś innego.
Byłam bardzo ciekawa
Czułam się jak ogar na tropie zająca. Uwielbiam rodzinne historie, zwłaszcza takie, które trącą tajemnicą, mają trupy w szafie. Babcia Stasia jeszcze żyła, miała 88 lat i mieszkała ze swoją córką, ciotką Anną i jej rodziną w Olsztynie. Była w doskonałej formie i nawet teraz przychodzili do niej rodzice z małymi pacjentami. Kiedy inny lekarz nie wiedział, jak pomóc, wiadomo było, że ona udzieli dobrej rady. Wprosiłam się na najbliższy weekend. Ponieważ nie widziałam się z ciotką i kuzynami z pół roku, był obiad, wspominki, śmiechy. W końcu zamknęłam się z babcią w jej pokoju z kawą i ciastkami.
– Jak tam twoja arystokratyczna przyszła rodzina?– spytała, siadając w swoim ulubionym fotelu.
– Zażyczyła sobie drzewa genealogicznego – odparłam.
– Ojej – wyszeptała babcia i spojrzała na mnie z niepokojem.
– Właśnie. Ojej. Niech babcia opowiada – usiadłam bliżej.
Przez chwilę patrzyła na mnie uważnie.
– Może lepiej nie. Nie wiesz, jakie szkielety kryją się w szafie.
– Babciu – wzięłam ją za rękę. – Jesteś cudowną kobietą. Chcę wiedzieć. A ta stara raszpla, babcia Mariusza, może sobie myśleć, co chce.
– Klara – ofuknęła mnie.– To, że ktoś ma arystokratyczne korzenie, nie znaczy, że nie zasługuje na szacunek.
Roześmiałyśmy się.
Babcia wyznała prawdę
– No dobrze. Podaj mi, proszę, album ze zdjęciami z szafy. Ten najstarszy. Widzisz, kiedy miałam 25 lat, zakochałam się we wspaniałym mężczyźnie. Miał tylko jedną wadę – wyrósł w rodzinie z tradycjami komunistycznymi. A ja, delikatnie mówiąc, komunistką nie byłam. I choć mój ukochany powiedział, że dla mnie zerwie z rodziną, to i tak postanowiłam poświęcić miłość na ołtarzu ideologii. I wtedy mój cudowny tata, a twój prapradziadek Antoni, opowiedział mi pewną historię. Historię o miłości.
Działo się to w latach 20. poprzedniego wieku, Antoni pracował w klinice ojca, który szykował go na swojego następcę. Antoni obracał się w wyższych sferach Warszawy – jego pacjentami byli prawnicy, bankierzy, wojskowi, a nawet arystokraci. Kiedy wrócił ze studiów medycznych w Londynie, znalazł się na liście najbardziej pożądanych partii małżeńskich wyższej klasy mieszczańskiej. Ale on nie myślał jeszcze o założeniu rodziny. Uczył się, pracował w klinice i w wolnych chwilach poświęcał się swojej innej pasji – rysunkowi.
Pewnego wiosennego dnia, była to niedziela, siedział w Łazienkach i rysował łabędzie na stawie. Było ciepło, pączki zakwitały, powietrze pachniało świeżą ziemią. Kiedy Antoni uniósł głowę znad kartonu, jego wzrok padł na jasnowłosą kobietę, która stała kilka kroków od niego i karmiła łabędzie. Była młodziutka, przepiękna, delikatna, jakby prześwietlona promieniami słońca. Zanim zdążył pomyśleć, jego dłoń natychmiast zaczęła szkicować jej postać na papierze. Kilka minut później dziewczyna skarmiła ptaki ziarnem i odwróciła się, by odejść. Wtedy Antoni podszedł do niej i bez słowa podał jej rysunek – ona karmiąca łabędzie.
– Jak się odwdzięczę?– spytała.
– Kawa? Lody? Błagam....
Spojrzała na niego niewinnymi i błękitnymi oczami jak wiosenne niebo – i Antoni przepadł.
Kobieta miała jakąś tajemnicę
Dziewczyna ładnie mówiła, była trochę nieśmiała, wiedziała, jak się zachować. Ze spotkania na spotkanie otwierała się jak kwiat, który pod pieszczotami wiosennego słońca taje po zimowych mrozach. Antoni wyciągnął z niej, że lubi czytać – i poezję, i powieści, a najbardziej książki podróżnicze. Że kocha zwierzęta i potrafi opowiadać o nich bardzo ciekawe rzeczy. Zorientował się, że nie jest zamożna, gdyż jej stroje, choć porządne i schludne, bardziej pasowały do nauczycielki czy subiektki niż dziewczyny z dobrego domu. Ale jemu to nie przeszkadzało. Kochał kobietę, nie jej ubranie.
Po kilku miesiącach randek – zawsze w piątek– zaczął podpytywać ją o rodzinę – i tu natknął się na mur. Panna Judyta chętnie rozmawiała o wszystkim, nawet o polityce – ale o swojej przeszłości, rodzinie i o tym, co robi, kiedy nie spotyka się z Antonim, mówić nie chciała. Antoni uznał, że trudno – niech i tak będzie. Pewnego dnia poprosił ojca o rozmowę i wyjawił, że jest kobieta, o której myśli poważnie.
– Nareszcie – zakrzyknął uszczęśliwiony doktor Józef. – Masz już 30 lat, czas założyć rodzinę, dać mi wnuki. Kiedy ją poznam? Z jakiej pochodzi rodziny?
– Możesz poznać ją już w niedzielę, ojcze, a rodzina jest nieważna.
Doktor Józef zmarkotniał. Taki wstęp niczego dobrego nie wróżył.
– Jak widzę, na teścia hrabiego nie mam co liczyć – zażartował. – Byle rodzina była porządna, a panna uczciwa – skinął głową.
Antoni ogromnie kochał i szanował swojego ojca, i ta odpowiedź jeszcze bardziej pogłębiła jego uczucia. Wiedział już, że wszystko będzie dobrze. Na najbliższym spotkaniu z ukochaną powiedział, że jego ojciec chciałby ją poznać.
– Dlaczego?– spytała Judyta. Antoni odniósł wrażenie, że się przestraszyła. Poczuł, jak jego serce zalewa tkliwość dla tej wrażliwej dziewczyny.
– Nie masz się czego obawiać. Mój ojciec ma otwartą głowę i serce. Jest lekarzem jak ja. Nie oczekuje, że przyprowadzę do domu księżniczkę. Zwykła dobra kobieta mu wystarczy. Jestem pewien, że pokocha cię jak własną córkę.
Judyta zbladła, potem poczerwieniała, potem znowu zbladła. Cofnęła się o krok.
Wszystko poszło nie tak
– O czym ty mówisz?
I wtedy Antoni padł przed nią na kolana i podał jej pierścionek zaręczynowy.
– Kocham cię i chcę, żebyś była moją żoną. I nie mów, że mnie nie kochasz, bo potrafię rozpoznać miłość, kiedy ją widzę.
Judyta drżała, w jej oczach pojawiły się łzy. Ale Antoniemu jakoś nie kojarzyły się z radością.
– Dlaczego nie może być tak jak jest? – wyszeptała. – Dlaczego zawsze trzeba psuć to, co jest dobre?
– Psuć? Nie rozumiem. Przecież chcę, żebyś była moją żoną.
– To niemożliwe – powiedziała.
– Wszystko jest możliwe. Nawet jeśli jesteś córką szewca, co to ma za znaczenie? Mamy XX wiek.! To wolność, swing, bohema. Postęp!
Judyta patrzyła mu w oczy.
– Bardzo chciałabym być córką szewca.
Po czym odwróciła się i uciekła. Antoni klęczał jak przymurowany, a słońce odbijało się w brylancie pierścionka. Uciekła. Dlaczego?
Antoni chciał ją odnaleźć
Postanowił ją odszukać – złamać dane jej miesiące temu słowo, że nie będzie za nią szedł. Na pewno mieszkała w biedniejszych dzielnicach Warszawy. Przypomniał sobie, co mówiła i uznał, że mieszkała na Pradze. Chodził tam od sklepu do sklepu, od dozorcy do dozorcy i pokazywał zdjęcie, jakie zrobili sobie pewnego dnia nad Wisłą. A chodząc tak, widział biedę, choroby i poczuł, że chciałby pomóc. A to przepisał jakiś lek na przeziębienie, a to kogoś opatrzył. Wkrótce chodził tam z torbą lekarską wypełnioną lekami, opatrunkami i lizakami dla dzieci, a ludzie nazywali go Naszym Doktorem. Mijały tygodnie. Pewnego dnia, gdy usuwał migdałki jednemu z dzieci dozorcy, jego żona westchnęła i powiedziała:
– Pan doktor taki dobry, że aż żal w niewiedzy go utrzymywać. My tu wiemy, kim ta pannica jest, co to ją pan doktor szuka, ale najpierw z przyjaźni do niej nie mówiliśmy, a potem z przyjaźni do pana doktora kłódkę na ustach mieliśmy.
Antoni poczuł, jak serce w piersi mu stanęło. Poniekąd nadzieję zaczął tracić, że ukochaną znajdzie. Patrzył na kobietę bez słowa, w napięciu.
– A ja myślę, że większą krzywdę wyrządzamy, nie mówiąc – westchnęła.– A może pan doktor jednak nie chce wiedzieć? – spojrzała znacząco, jakby uprzedzała, że to nie będzie nic miłego.
– Chcę – odparł z mocą, choć bał się tego, co usłyszy.
Kiwnęła głową.
Znalazł ją w domu publicznym
– W takim razie doktor pójdzie do Zielonej Latarni. I powie, że Krycha kazała zaprowadzić do Laluni.
I podała adres przybytku. To był jeden z lepszych praskich domów publicznych. Czyste dziewczyny i klienci lepsi niż robotnicy czy węglarze. A i tak na ich tle Antoni wydawał się jak gość nie z tego świata. Kiedy powiedział, że chce widzieć Lalunię, wskazano mu dziewczynę – stała do niego tyłem, miała długie, rozpuszczone blond włosy i ubrana była w kusy strój. Nie widział jej twarzy, ale już wiedział. Jakby wyczuła jego spojrzenie – obróciła się. Spojrzeli sobie w oczy. Niemal nie przypominała tej delikatnej, nieśmiałej dziewczyny z parku i z tych dziesiątek piątkowych randek na mieście. Ostry makijaż zmieniał rysy jej twarzy. Ale w oczach wciąż miała niewinność. Jego Judyta.
– 15 złociszów – powiedziała burdelmama, stając obok niego.– Za godzinę – dodała, gdy bez słowa podał jej pieniądze. – Dobrej zabawy, panie szanowny.
Kiwnął głową, podszedł do Judyty i wziął ją za rękę.
– Dokąd? – spytał chrapliwie.
Zaprowadziła go na górę, do pokoju, w którym unosiła się silna woń innych mężczyzn.
– Teraz już wiesz – stanęła z dala, pod oknem i spojrzała hardo w jego oczy.
– Jestem ladacznicą. Nie znam swego ojca, a matka zmarła lata temu. Myślisz, że twój ojciec chce mieć taką córkę?
– Wciąż cię kocham – powiedział słabo. Nie wiedział, co ma myśleć, jak zareagować. Działał odruchowo.
– Mówiłam ci, by nie niszczyć tego, co dobre. Było mi z tobą cudownie, żyłam jak w bajce. Jeden dzień w tygodniu byłam normalną kobietą... – powiedziała. – Posłuchaj. Możesz mnie mieć. Możesz ze mnie zrobić swoją kochankę, wynająć małe mieszkanie, dać utrzymanie. Ożenić się z hrabianką, a mnie kochać, a ja będę kochać ciebie – jej głos się załamał. Odwróciła się, by nie widział jej łez.
Kiedy wrócił do domu, położył się z gorączką do łóżka. Przez trzy tygodnie był chory z rozpaczy, ze smutku, z tęsknoty. Z tego, że nie wiedział, co ma zrobić. Gdyby była córką szewca, węglarza, śmieciarza – nie byłoby problemu. Ale ladacznica... nie, tego jego ojciec nie zdzierży. Utrzymanka tak, żona nie. Chwała hipokryzji! A on? Co on naprawdę czuł? Czy to, kim jest Judyta, robi mu różnicę? Przeżywał na powrót wszystkie ich spotkania, rozmowy, uśmiechy i spojrzenia, przelotne dotknięcia i pocałunki. I zrozumiał – wiedział, kim jest Judyta. Pracowała jako Lalunia, ale była kimś zupełnie innym.
Stracił ją, ale zyskał córkę
Wiedział też, że miała rację – nie mogła zostać jego żoną. Ale mógł ją mieć inaczej – mógł dać jej inne życie, w szacunku, w dostatku. Towarzystwo warszawskie żony ladacznicy by nie zniosło, ale utrzymankę jak najbardziej. Jak tylko podjął decyzję, gorączka znikła. Po kilku tygodniach pojechał do Zielonej Latarni po Judytę. Już przy wejściu wiedział, że coś się stało. Przybytek był zamknięty. Zapukał.
– Szkarlatyna – powiedziała mu burdelmama. – Cztery dziewczyny straciłam. Magistrat kazał zamknąć na miesiąc. Zbankrutuję.
– A Judyta?
Popatrzyła na niego ze smutkiem.
– Była najlepsza. Trudno będzie ją zastąpić.
Jeszcze tego samego dnia poszedł na grób Judyty – mały, schowany w kącie cmentarza. Obok trzy inne groby dziewczyn z Zielonej Latarni. Stał i nie mógł jakoś uwierzyć, że to koniec, ostateczny. Że już nic po niej nie zostanie, aż w końcu i pamięć odejdzie. Czuł bunt. Ktoś stanął obok niego.
– Najgorsze, że jej córkę do sierocińca wzięli, bo nikt już nie płaci za opiekę.
Popatrzył w bok. Tę dziewczynę widział wtedy przy barze, gdy pierwszy raz przyszedł.– Córkę? Justyna miała córkę?
Dziewczyna skinęła głową.
– Stasia. Ma chyba dwa czy trzy lata.
– Ojciec?
Popatrzyła na niego jak na idiotę. Zrozumiał. Zanim jeszcze wrócił do domu, wiedział, co zrobi. Odszukał w sierocińcu dziecko Judyty i wziął je na wychowanie. Była nieodrodną córką swojej matki – jasnowłosa, o wielkich, niewinnych oczach w kolorze wiosennego nieba. Zawojowała jego serce w kilka dni. Dwa lata później adoptował ją i nigdy nikomu nie powiedział, kim była jej matka.
Losy naszej rodziny okazały się szalone
– Dopiero gdy sama stanęłam na rozdrożu wyborów – babcia Stasia podała mi stare zdjęcie z albumu. Zobaczyłam zakochaną parę – młody Antoni i drobna jasnowłosa dziewczyna, śliczna stali nad Wisłą. – To twoja praprababcia Judyta, Klaro. Wspaniała kobieta, którą los rzucił w miejsce, do którego nigdy tak naprawdę nie należała. Nie znam jej historii, ale możemy się domyślać. Tysiące jest podobnych.
– A twój ukochany?– spytałam.– Rzuciłaś go?
– No co ty? To przecież był twój dziadek.
– Ten szalejący antykomunista?
– Miłość czyni cuda.
To prawda. Moja historia, niestety, nie skończyła się tak dobrze. Okazało się, że Mariuszowi bardziej zależało na rodzinie niż na mnie. I choć, oczywiście nie zdradziłam, kim była moja babcia, to brak jej „ukorzenienia” sprawił, że Mariusz nie dostał zgody babci na ślub. I jej posłuchał.
Trudno. Odcierpiałam. Dwa lata później wyszłam za mąż za genealoga, który odkrył tajemnicę mojej rodziny. Wyobraźcie sobie, że dotarł do mojej babci i wyciągnął z niej prawdę – ale dopiero po tym, jak powiedział, że zakochał się w jej wnuczce w chwili, gdy zobaczył, że bardziej przejęłam się tajemnicą rodu niż możliwością straty narzeczonego.