Reklama

Kiedy po wypadku musiałam przejść na rentę, nagle zyskałam sporo czasu, z którym nie bardzo wiedziałam, co zrobić.

Reklama

– Moja mama, po przejściu na emeryturę, zajęła się sporządzaniem drzewa genealogicznego naszej rodziny – podsunęła pomysł Bianka, moja przyjaciółka. – No wiesz, zaczęła szperać w starych dokumentach, wydobywać akty ślubów i urodzeń z urzędów. Tym sposobem dowiedziałam się między innymi, że miałam ciotecznego pradziadka, o którym nigdy nie słyszałam. Wiesz, brat mojej prababci, który zmarł jako niemowlę…

Nie pytaj mnie o nie więcej

Zamyśliłam się. Byłam jedynaczką i moja mama też była jedynaczką. Utrzymywałam przez całe życie jakie takie kontakty z rodzeństwem i siostrzeńcami ojca oraz z dziadkami z tej strony. Oczywiście znałam też babcię Teresę, matkę mamy, kiedy jeszcze żyła. Dziadek Tolek, jej mąż umarł, kiedy mama była jeszcze malutka. Babcia spędziła kolejne kilkadziesiąt lat w samotności, odziana w koronkową czerń, małomówna i skryta. O dziadku nie mówiła wcale albo bardzo mało. Ot, był, ożenił się z nią, poszedł na wojnę, wrócił, a potem umarł. Nie miała żadnych jego zdjęć, poza jedynym ze ślubu, na którym miał sumiaste wąsy i był w mundurze Wojska Polskiego. Ale nawet to zdjęcie było włożone do albumu, a nie wyeksponowane w ramce na kredensie.

– Czy babcia opowiadała ci czasami o dziadku? – zapytałam kiedyś mamy.

– Niewiele – mama zrobiła dziwną minę. – Umarł w czterdziestym dziewiątym. Miałam dwa lata.

Zobacz także

Kiedyś, jako nastolatka, włamałam się do sekretarzyka babci i ze starego, sponiewieranego pudełeczka wyciągnęłam srebrny medalion. W środku było zdjęcie mężczyzny. Czarno-białe, wyblakłe i tak maleńkie, że nie można było rozróżnić rysów twarzy. Mężczyzna ze zdjęcia nie miał zarostu i założyłam, że to po prostu inna fotografia dziadka. Tamtego dnia, znowu chciałam się dowiedzieć, jaki był.

– Był żołnierzem. Ale wtedy mało kto nie był – takiej odpowiedzi udzieliła mi sucho babcia. – To były trudne czasy. Trudne i złe. Nie pytaj mnie o nie więcej, Marianno.

Nie pytałam więc, a dziadek pozostał postacią niewiele mi bliższą niż bohater dawno przeczytanej książki. Ale kiedy zaczęłam badać historię rodziny, spróbowałam znowu czegoś o nim się dowiedzieć.

Rozumiesz, co to znaczy, córciu?

– Miał na imię Anatol i był podpułkownikiem, tyle wiem – mama w jakiś niepojęty sposób odziedziczyła po babci niechęć do mówienia o ojcu. – O swoich dziadkach nic nie wiem. Nie znałam ich. Po co ci wyciąganie tych historii?

– Po to, żeby się nie nudzić – odparowałam, odwracając się wózkiem w stronę okna. – I zapomnieć o wypadku.

Chyba zdołałam wzbudzić w niej poczucie winy, bo nagle podeszła do biblioteczki i powiedziała, że może jednak zdoła mi pomóc.

– Dobrze, skoro tak bardzo chcesz znać prawdę, to chyba możemy poważnie porozmawiać – zaczęła, kładąc mi na kolanach wyblakłą teczkę. – Po śmierci mamy robiłam porządek w jej dokumentach i znalazłam to.

– Akt ślubu dziadków? – ujęłam w palce pożółkły certyfikat. – O, jakaś legitymacja… To dziadka?

To była legitymacja wojskowa ze zdjęciem mężczyzny z sumiastymi wąsami. Właścicielem dokumentu był Anatol W., syn Kaspra i Marii W., urodzony w 1908 roku.

– Więc był od babci starszy o prawie dwadzieścia lat – odkryłam ze zdumieniem. – Dlaczego nikt mi nigdy o tym nie powiedział? Na tym wyretuszowanym zdjęciu ślubnym aż tak nie widać tej różnicy wieku…

– To nie wszystko – mama wyglądała, jakby bolał ją ząb. – Chodzi o to, że w czasie drugiej wojny tato był oficerem wojska, ale to nie było to wojsko, które mamy dzisiaj, albo które przelewało krew za ojczyznę podczas wojen. To była armia na usługach ZSRR, sformowana z jednostek Ludowego Wojska Polskiego… 40 procent korpusu oficerskiego to byli Rosjanie. Rozumiesz, co to znaczy, córciu?

Cholera, nie na to się pisałam…

Nigdy nie interesowałam się historią powojennej Polski, ale wiedziałam już, dlaczego mama ma tę minę, jakby właśnie połknęła żywego karalucha. Wojsko w Polsce Ludowej było poddawane intensywnej stalinizacji, a integralną częścią szkoleń była indoktrynacja ideologiczna. Żołnierze nie mieli na sztandarach haseł takich jak: „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Byli szkoleni „w duchu najgłębszej przyjaźni i sojuszniczej wierności w stosunku do ZSRR, miłości i przywiązania do wodza postępowej ludzkości Józefa Stalina, w duchu braterstwa broni z Armią Radziecką” jak przeczytałam z niejakim zawstydzeniem na dokumencie poświadczającym awans dziadka w roku czterdziestym siódmym.

– A więc to dlatego babcia nie chciała o nim rozmawiać? – zrozumiałam wreszcie. – Bo był oficerem w stalinowskiej armii?

– I ponieważ brał udział w Akcji „Wisła” – dodała cicho mama.

Tego nie było w papierach, ale mama pamiętała jedną straszną noc, kiedy podczas stanu wojennego zabrano jej wujka. Pamiętała, że matka usiłowała poruszyć wtedy niebo i ziemię, by wydobyć brata z aresztu. Właśnie wtedy drżącymi rękami przeglądała dokumenty zmarłego męża, a potem napisała petycję i zaadresowała ją, do kogo tylko się dało, wspominając w nich o zasługach męża dla Polski Ludowej. Mama przeczytała jedno z tych pism i raz na zawsze przestała pytać o tatusia.

– Żeby wydobyć brata ze szponów UB, przedstawiła swojego męża jako bojownika o wolność i polskość. Wyliczyła jego zasługi i podkreśliła wierność ideałom socjalizmu. Widziałam, jak płakała nad tymi papierami, słyszałam w nocy, jak klęła w nieznanym mi języku, ale rano podania były gotowe. Ostatecznie wujka zwolniono, bo przecież był powinowatym podpułkownika w armii ludowej, choćby nawet i dawno zmarłego. Ale ja do dzisiaj mam przed oczami te słowa, które skreśliła czarnym atramentem: „Zasłużony w Akcji Wisła, był dowódcą oddziału eskortującego element obcy etnicznie i kulturowo do punktów zbornych. Osobiście nadzorował udane przesiedlenie trzech wiosek, czym zdobył uznanie szefa sztabu”. Jednym słowem ojciec był egzekutorem przesiedleń tysięcy ludzi z terenów dawnej Łemkowszczyzny. Z tego, co znalazłam w dokumentach – wyjątkowo skutecznym i bezwzględnym…

Cholera, nie na to się pisałam… Chciałam tylko stworzyć drzewo genealogiczne mojej rodziny, dowiedzieć się czegoś, może odkryć, że mam szlacheckie korzenie czy coś. To miała być niewinna rozrywka, a nie igranie z puszką Pandory!

Czy i mnie to groziło?

Na jakiś czas zarzuciłam tę ryzykowną zabawę, jaką – jak się okazało – było grzebanie w historii mojej rodziny. Coś jednak nie dawało mi spokoju: jeśli babcia tak nienawidziła żołnierzy, którzy na jej oczach wypędzali całe wioski z okolic, w których się wychowywała, to dlaczego wyszła za jednego z nich? W czterdziestym siódmym roku, gdy brali ślub, dziadek już był oficerem i działał w ramach Akcji „Burza”. Wiedziała więc, za kogo wychodzi – ten prawie czterdziestoletni podpułkownik nie ukrywał swojej tożsamości, bo nawet ślub brał w mundurze. Skąd więc ten wstyd i gorycz, które przez całe życie towarzyszyły babci?

Bianka zaoferowała się, że będzie moim kierowcą i zawiezie mnie do wsi w województwie podkarpackim, gdzie urodziła się i wychowała moja babcia.

– Jeśli tu mieszkała, musiała być świadkiem tego wszystkiego – Bianka pokręciła głową, kiedy przejeżdżałyśmy mostem nad Sanem. – Dla tamtych ludzi to musiało być potworne... Dostali dwie godziny na spakowanie się i opuszczenie swoich domów? I że nie mogli zabrać więcej dobytku, niż zmieściło się na dwóch wozach? Potem ich majątek przejęła armia, rozdziobali okoliczni mieszkańcy… Wstydliwa karta naszej historii, nie ma co.

Milczałam, bo co miałam dodać? Mój dziadek brał w tym udział. Musiałam jakoś zaakceptować fakt, że jestem wnuczką człowieka, który odznaczał się bezwzględnością, cynizmem, może nawet okrucieństwem. Który dla kariery i pieniędzy tłamsił słabszych i odbierał im dorobek życia. Czy ja odziedziczyłam po nim którąś z tych cech? Czy pewnego dnia „wyjdzie szydło z worka”? Kiedyś czytałam wspomnienia wnuczki seryjnego mordercy. Pisała, że myślała o sterylizacji, bo bała się, że jej dziedzictwo krwi może przejść na dzieci. Lękała się, że „złe geny” sprawią, iż zostanie matką kolejnego potwora… Czy i mnie to groziło?

– Jesteśmy! – z zamyślenia wyrwał mnie głos Bianki.

Wioska, do której przyjechałyśmy, miała zadziwiająco dobrą asfaltową drogę.

– Jakie to wszystko nowe – zauważyła Bianka. – Zobacz, te domy nie mają więcej niż dwadzieścia, trzydzieści lat. Szosa szeroka, porządna, kościół też całkiem nowoczesny… Nie mówiłaś czasem, że twoja babcia żyła tu jeszcze przed wojną?

Tak, to było dziwne, ale zagadka szybko się wyjaśniła, kiedy w sklepie zapytałyśmy o starszych mieszkańców. Koniecznie chciałyśmy spotkać kogoś, kto pamiętałby moją babcię i odpowiedział na dręczące mnie pytanie: dlaczego wyszła za oficera armii ludowej, skoro wiedziała, co miał na sumieniu? Czułam, że stoi za tym jakaś tajemnica…

Nie wiedziała pani, co?

– Starsi ludzie? – kobieta za ladą podrapała się po głowie. – U nas to właściwie nie ma nikogo starszego niż sześćdziesiąt parę lat… Ta wieś istnieje dopiero od lat osiemdziesiątych, wcześniej była tu spalona ziemia. Wiedzą panie, po Łemkach…

– Po wysiedlonych? – uściśliłam. – To była całkowicie łemkowska wieś?

– No tak jakby – sprzedawczyni przytaknęła ostrożnie. – Ale przez kilkadziesiąt lat nikt tu nie mieszkał. Wszystko było spalone. Ale gleba tu dobra, rzeka też jest, więc za komuny ludzie tu domy zaczęli budować i o! Jesteśmy! Jedni odchodzą, inni przychodzą – roześmiała się, ale jej nie zawtórowałyśmy. – Hm… – dodała, lekko chyba speszona – parę lat temu ktoś tu wrócił z Ziem Odzyskanych. Dziwna rodzina, do kościoła nie chodzi, z ludźmi się nie zadaje. Po polsku w sklepie mówią, ale między sobą to babka do córki po rusku szepcze. Ma ze sto lat… Ostatni dom od rzeki, ale wątpię, czy staruszka was wpuści. Ona taka trochę… Cała w czerni, z nikim obcym nie gada…

„Świetnie by się pewnie za to dogadała z moją babcią” – pomyślałam z mimowolnym uśmiechem.

Dom znalazłyśmy bez problemu. Stał na uboczu, a przed nim siedziała staruszka w wielowarstwowej sukni w kolorze wyblakłej czerni. Tak bardzo skojarzyła mi się z babcią, że z wrażenia pierwsze, co powiedziałam, to jej imię i nazwisko. Dodałam, że jestem jej wnuczką i czekałam na reakcję jak na wyrok.

– Furtka otwiera się do środka – zawołała po namyśle i chyba dopiero teraz zauważyła, że poruszam się z trudem. To automatycznie przełamało lody między nami.

– Tak, znałam Teresę… wtedy jeszcze Awdotię… – powiedziała, kiedy wyłuszczyłam jej sprawę.

– Awdotię? – zdziwiłam się. – To chyba nie mówimy o tej samej osobie. Moja babcia nazywała się z domu…

– Znałam pani babcię – przerwała mi.

– Ma pani jej oczy, uśmiech i, tak jak ona, wpada pani ludziom w słowo. Wiem, jakie imię i nazwisko miała potem w papierach. Zmieniła je, ja nie zdołałam… Nie było żadnego przystojnego oficera, który i mnie by pomógł.

– Ten oficer to Anatol W., tak? – upewniłam się. – Więc on… pomógł babci? – w moim sercu zatrzepotała nadzieja, że jednak dziadek nie był takim złym i cynicznym człowiekiem.

– Ha! – staruszka prychnęła. – Pomógł, bo chciał ją mieć na własność. Ona była śliczna jak obrazek, a on stary. Upatrzył ją sobie i zamiast wyrzucić z domu jak nas wszystkich, zaproponował, że ją na Polkę przerobi. A potem poślubi. To miało ocalić ją i jej najbliższą rodzinę. Która by się wahała…?

– Co?! – wyrwało mi się. – Przecież babcia była Polką…

– Rodzina Awdotii była łemkowska tak samo jak moja i każda inna tutaj. Tu inni nie żyli – w oczach staruszki, wyblakłych jak jej suknia, zamigotało współczucie. – Nie wiedziała pani, co?

Pokręciłam głową. Więc moi przodkowie byli Łemkami? Przypomniało mi się, co mówiła mama, że babcia klęła w obcym języku. Wszystko zaczynało do siebie pasować.

– Dali nam dwie godziny na spakowanie się – podjęła opowieść. – Żołnierze stali przy płocie i pilnowali, by nikt nie uciekł przed wysiedleniem. Chłopak od sąsiadów próbował i do Jaworzna go wysłali, to taki powojenny obóz koncentracyjny był. Córkę sąsiadów, ciężarną, gonili biegiem i biedactwo poroniła… na środku drogi…

Zacisnęłam usta. Jednym z tych, co prześladowali tych niewinnych ludzi był mój dziadek. Może to nawet on kazał gonić tę nieszczęsną dziewczynę?

Jak łabędź w stadzie gęsi

Dalsza opowieść była prosta i sprawiła, że zaczęłam płakać. Oto starszawy już oficer upatrzył sobie dziewiętnastoletnią dziewczynę z łemskiej rodziny i postawił jej ultimatum: albo dołączy do taboru wypędzanych nieszczęśników, albo… zostanie jego żoną. Potrafił załatwić jej i rodzinie fałszywe dokumenty, zrobić z nich Polaków i katolików. Obiecał, że zabierze tylko ją, oni będą mogli zostać w domu, w opustoszałej wsi.

Awdotia miała małe rodzeństwo i chorą matkę, więc zrobiła to, co uważała za swój obowiązek. Obiecała rękę podpułkownikowi i pod eskortą jego żołnierzy została odwieziona do jego służbowej kwatery jako „panna narzeczona”. Anatol obietnicy dotrzymał. Kiedy ostatnia grupa wypędzonych opuszczała wioskę, z komina domu rodziny Awdotii wciąż unosił się dym. Podpułkownik jednak nie zdradził „narzeczonej” jednego: że osobnym rozkazem ma spalić wioskę do gołej ziemi. Tak więc, nawet jeśli ogień nie strawił domostwa rodziny, to i tak zostali oni sami na pogorzelisku i kilka trudnych lat później się stąd wynieśli.

– Pani była jej przyjaciółką? – zapytała z zainteresowaniem Bianka. – Wiedziała pani, co Awdotia myślała o tym wszystkim?

Wiedziałam, o co pyta. Czy moja babcia od początku nienawidziła dziadka i dlaczego wobec tego od niego nie uciekła? A może ją szantażował? Groził? Czy był jeszcze większym potworem, niż wydawał się na początku?

– Awdotia nie miała przyjaciółek – zaśmiała się cicho seniorka. – Była zbyt ładna. Jak łabędź w stadzie gęsi – pokręciła z rozbawieniem głową. – Ale znałam jej ukochanego, to był mój kuzyn…

– Ukochanego?! – wykrzyknęłyśmy z Bianką chórem.

Nagle staruszka, przedstawiająca się jako Jelena, wydała nam się podobna do jakiejś czarownicy, która zagląda w magiczną kulę, by powoli odsłaniać tajemnice przeszłości. Ukochany babci? To było coś zupełnie nowego, nieoczekiwanego… Jelena przerwała pogawędkę, by zawołać córkę. Kazała jej przynieść herbatę i album.

– To moja rodzina – wskazała bardzo starą, popękaną fotografię przedstawiającą ze dwadzieścia osób w różnym wieku. – Stryj był urzędnikiem – wyjaśniła – zafundował nam to zdjęcie, a wielki to był wydatek. O, to jest Cyryl, jego syn, ukochany Awdotii.

Nie płynie w tobie krew potwora

Patrzyłam na twarz na fotografii jak na widmo w lustrze.

– Widziałam go już – wyjąkałam. – Babcia miała jego zdjęcie w medalionie…

– Bardzo go kochała – pokiwała głową Jelena. – Mieli brać ślub, ale przyszli wojskowi i nie było czasu nawet na złożenie przysięgi. Od razu go zabrali, bo miał kategorię C, czyli, że podejrzany był o współpracę z bandami UPA. To była bzdura, ale co to ich obchodziło. Nie mieli nawet jak się pożegnać… Ponoć chciał uciec z transportu i strzelili mu w plecy… Ale ja myślę, że taką to polisę załatwił sobie ten żołdak, co ją potem poślubił… Potwór!

– Ten żołdak… ten potwór… – z moich oczu popłynęły łzy. – To mój dziadek… Boże! Płynie we mnie krew potwora!

– Dziecko! – Jelena złapała mnie za ręce. – To nie tak! Zupełnie nie tak! Ja nie powiedziałam ci najważniejszego! Otóż nim nas wywieźli, widziałam się z Awdotią. Ten podpułkownik już ją sobie brał do kwatery na noce i chciała ze sobą skończyć, ale właśnie coś odkryła. Była w ciąży! Nie płynie w tobie krew potwora, tylko Cyryla, mojego kuzyna, najlepszego człowieka, jakiego znałam!

Nie ma słów, które opisałyby moją ulgę. Nie miałam „złych genów”! A do tego byłam z pochodzenia Łemką!

– Zachciało ci się robić drzewo genealogiczne, to teraz masz materiał na kilka lat – skomentowała mama, wyraźnie zadowolona z takiego obrotu spraw. – Oczywiście to nie zmieni niczego oficjalnie, ale warto, byś znała swoje prawdziwe korzenie.

Tak, poznałam je w końcu. I zrobiłam ogromne drzewo, uwzględniające moich nowych krewnych. Wielu z nich udało mi się poznać. Moje graficzne drzewo genealogiczne wisi teraz w wielu domach w Polsce i za granicą, każde jest przerysowane ręcznie i ozdobione tradycyjnymi łemkowskimi wzorami. Bo jesteśmy potomkami Łemków, narodu, który przeżył dramat, ale który nie zapomniał o swojej historii.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama