Reklama

Urodziłam się na przełomie sylwestra i Nowego Roku. Dokładnie. Gdy w mieście strzelały szampany, ja wydałam z siebie pierwszy krzyk. Oczywiście moja mądra mama zdecydowała, że rok urodzenia mają mi wpisać nowy – jakoś lepiej to brzmi, kiedy mówisz, że masz pięćdziesiąt dziewięć lat, a nie sześćdziesiąt, prawda?

Reklama

Jednak w końcu ta sześćdziesiątka przyszła. Koniec młodości i marzeń. W dzień urodzin pomyślałam, że już chyba nie doczekam się tej wielkiej miłości, którą zawsze obiecywała mi babcia. Twierdziła, że mój los jest zapisany w gwiazdach i gdzieś tam czeka już na mnie mój ukochany, z którym będę żyła długo i szczęśliwie. Będzie piękny jak gwiazdor filmowy, mądry jak profesor, bogaty jak Krezus i czarujący jak poeta. A na dowód tego stukała palcem w damę kier, która w każdym rozkładzie kart stała w towarzystwie waleta, tyle że innego koloru. I to właśnie dowodziło, że miała rację.

Teraz już wiem, że moja babcia wcale nie była taka mądra. Powinna była mi powiedzieć, że zamiast wpatrywać się w karty, powinnam bardziej wsłuchać się w głos własnego serca. A z drugiej strony… może tak właśnie miało być? Te walety w czterech kolorach…

Podczas moich ostatnich urodzin, gdy za oknem strzelały race, usiadłam przy stole przy zapalonej choince i zaczęłam oglądać album ze zdjęciami. Cofnęłam się w czasie do samych początków. Do mojego pierwszego męża, Marcina, za którego wyszłam jeszcze na studiach.

Marcin był najładniejszym chłopakiem na studiach i zazdrościły mi go wszystkie dziewczyny. Nie ukrywam, że połączył nas gorący seks. Podobno młodość musi się wyszumieć. No więc oboje szumieliśmy jak należy, albo może i jeszcze lepiej.

Oprócz urody, w moim mężu nie dostrzegałam niczego…

Po studiach zaczęliśmy pracować i zamieszkaliśmy w domu, który mąż odziedziczył po swoich zmarłych rodzicach. Osiem lat małżeństwa minęło nam jak z bicza strzelił. Wiedliśmy aktywne życie towarzyskie. Nie zamierzaliśmy mieć dzieci. Przynajmniej nie teraz, gdy tak dobrze się bawiliśmy.

Aż pewnego dnia, gdy przeglądałam się w wielkim lustrze, podziwiając swoją figurę i z drżeniem serca wyszukując pierwszych zmarszczek na szyi, za moimi plecami przeszedł mąż w samych slipkach. Nie wiem, jak to się stało, że wcześniej tego nie dostrzegałam, albo co sprawiło, że wreszcie mnie to uderzyło niemal jak pięść w splot słoneczny – ale nagle do mnie dotarło, że mój mąż w ciągu tych ośmiu lat zbrzydł. Zapuścił się. Ze ślicznego chłopaka zmienił się w łysiejącego faceta z brzuszkiem. Rysy twarzy rozlały się, zniekształciły. Ja piękniałam, nabierałam klasy – on wręcz przeciwnie.

Wszystko, co czułam do Marcina, zniknęło w jednym momencie. Bo oprócz urody w moim mężu nie dostrzegałam niczego innego. I zrozumiałam, że to nie ten facet, którego obiecywały mi gwiazdy.

Po pierwszym rozwodzie postanowiłam się nie śpieszyć, tylko spokojnie rozglądać się za tym, kogo mi przeznaczył los. No i spotkałam Tadeusza. Kiedy on otwierał usta, ja otwierałam swoje, ale z zaskoczenia, że ktoś jest tak mądry i potrafi tak pięknie mówić.

Gdy wychodziłam za niego za mąż, wytknęłam mojej przyjaciółce Zuzi, że nie miała racji twierdząc, jakobym była płytką babą, która patrzy tylko na urodę faceta. Tadeusz nie był przystojny, czyli że ja zakochałam się w jego inteligencji i wiedzy. Przez całe nasze małżeństwo mój mąż był dla mnie wyrocznią w większości spraw – od literatury po matematykę. A ja byłam dumna, gdy najpierw nazywano mnie „panią docentową”, a kilka lat później „panią profesorową”.

Tylko wtedy moja duma była już podszyta zmęczeniem. Urodziłam bowiem dziecko, chłopca. Siedziałam w domu i wszystko było na mojej głowie. Od gotowania, przybijania gwoździ, po remont. Załatwianie ubezpieczeń, szukanie wczasów, wszystko.

Tadeusz był od wyższych spraw. Jego mądrość była zbyt cenna, by mógł ją wykorzystywać do przyziemnych rzeczy. Gdy dowiedziałam się o tak zwanej inteligencji emocjonalnej (która jest częścią mądrości życiowej), uznałam, że pod tym względem mój profesor to nieuleczalny idiota. Co oznaczało, że to też nie mógł być ten mi przeznaczony.

Mój inteligentny mąż przystał na rozwód, gdyż wiedział, że jak już raz podejmę decyzję, to choćby waliło się i paliło, to i tak dopnę swego. Rozstaliśmy się w spokoju, a nawet zostaliśmy przyjaciółmi.

Po drugim małżeńskim niepowodzeniu postanowiłam przystopować z rozglądaniem się za drugą połówką. Szybko jednak się okazało, że wbrew rozumowi, serce wcale nie miało ochoty dać sobie na wstrzymanie.

Na horyzoncie mojego życia pojawił się Bogdan. Ten miał pieniędzy jak lodu, a co zabawne, dorobił się ich właśnie na lodach. Przy Bogusiu wreszcie odżyłam jako kobieta. Przy pierwszym mężu do kosmetyczki nie chodziłam, bo i tak uważałam się za ładną. W drugim związku na manicure i pedicure po prostu nie miałam czasu. A gdybym nawet sobie zrobiła, to i tak zaraz zdarłabym lakier przy wymianie kranu lub przykręcaniu jakiejś śruby. Tu miałam co tydzień spa, ubrania znanych i drogich firm. Kiedy po roku małżeństwa urodziłam córeczkę, nie musiałam zmieniać jej pieluch, bo miałam od tego opiekunkę.

No, pączek w maśle.

Wytrzymałam osiem lat. Już pod koniec trzeciego roku pustka mojego małżeństwa przyprawiała mnie o ziewanie. Pieniądze były, to prawda, ale mąż wciąż pracował, robiąc jeszcze więcej pieniędzy. Namawiałam go, byśmy gdzieś wyjeżdżali, każdą wolną chwilę spędzali razem. Ale nawet jak dawał się namówić, to okazywało się, że nie mieliśmy o czym rozmawiać. No więc odeszłam.

Mój czwarty mąż był pisarzem. Poznałam go na wieczorze autorskim, a trzy miesiące później byłam już muzą Stefana, którą on, jak stwierdził, z premedytacją zaobrączkował, żeby nikt mu jej nie ukradł. Stefan pisał dla mnie wiersze i razem spacerowaliśmy przy blasku księżyca. Ale w sumie jak długo można wzdychać do ptaszków i kwitnących kwiatów? Kiedy skończyły się moje w miarę zasobne oszczędności, w naszym domu nastały chłodniejsze dni. Wtedy też się zorientowałam, że za częstymi wyjazdami mojego męża na wieczory autorskie kryją się także wielbicielki, gotowe ofiarować idolowi nie tylko domowy obiad.

Czyli to też nie był ten mój wymarzony mężczyzna. Po czwartym rozwodzie – miałam wówczas pięćdziesiąt dwa lata – wróciłam do babcinego mieszkania, które przezornie zachowałam. Dwójka moich dzieci żyła sobie własnym życiem, a ja… byłam sama. Już dawno uznałam, że babcia gadała głupoty, a ja, młodziutka, wierzyłam w nie. I już od lat byłam na nią strasznie zła, że tak mi zamotała w głowie.

I właśnie w tamte moje urodziny, sześćdziesiąte, które były dla mnie granicą między młodością a… nie-młodością, kiedy wspominałam sobie moich byłych mężów, patrząc na nasze zdjęcia, nagle do mnie dotarło.

Stach nie jest intelektualistą, ale ma inne zalety

Jeden był piękny. Drugi mądry. Trzeci bogaty, a czwarty romantyczny. Cztery walety w różnych kolorach. Jeden ideał podzielony na czterech mężczyzn. A ja, ślepa, biegłam za moimi fascynacjami – seks, inteligencja, pieniądze, urok i literacka sława – błędnie wierząc, że to jest właśnie ta miłość. Popychały mnie w ramiona mężczyzn hormony, feromony i Bóg raczy wiedzieć, jakie jeszcze mechanizmy napędowe natury człowieczej. Ale tak naprawdę żadnego z moich mężów nie kochałam. Nic więc dziwnego, że gdy fascynacja mijała, zostawała pustka.

Na wyjątkową miłość nie potrafimy czekać. Jesteśmy zbyt niecierpliwi. I boimy się, że jeśli nie otworzymy ramion, to szansa przepadnie i dopiero po latach okaże się, że straciliśmy okazję. Bierzemy więc to, co wpada nam pod rękę, a potem ćwiczymy się w sztuce bolesnych kompromisów.

Jak to zatem było ze mną? Może jedna wielka miłość wcale nie była mi pisana. W końcu dama kier była obstawiona zawsze innym waletem. Z drugiej strony, za każdym razem wierzyłam, że to właśnie ten. Może więc w moim przypadku wielka miłość została rozłożona na cztery związki… W końcu w każdym dostawałam jeden z obiecanych mi elementów. Los bywa złośliwy.

Kiedy ludzie ze śpiewem wracali z sylwestrowych balów, ja zamknęłam album ze zdjęciami, zamykając jednocześnie przeszłość. Od kilku lat stawałam się coraz bardziej rozgoryczona i zgorzkniała. To dzieje się z każdym, kto jest samotny i wierzy, że to się już nigdy nie zmieni. Tamtej sylwestrowej nocy, w moje sześćdziesiąte urodziny, postanowiłam, że się nie poddam. Bo w końcu kto powiedział, że wielką miłość mamy spotkać na początku, nie zaś na końcu swojej drogi?

Od tamtej nocy minął prawie rok. Kilka miesięcy temu na kursie tańca dla seniorów poznałam Stanisława. Nie jest piękny, ale patrzę na niego z sympatią. Nie jest intelektualistą, ale nigdy się przy nim nie nudzę i umie mnie rozśmieszyć. Nie jest bogaty, ale wystarczy nam na spokojne życie. Nie jest romantyczny, ale wie jak sprawić, by kobieta czuła się dopieszczona.

Reklama

Może i nie jest waletem, którego przepowiedział mi los, ale z pewnością jest królem, na którego teraz czekałam.

Reklama
Reklama
Reklama