Reklama

Babcia Zofia była kobietą z charakterem. Twarda, zdecydowana, z ciętym językiem, który potrafiłby zawstydzić nawet najbardziej pyszałkowatego polityka. Przez większość życia uczyła historii w liceum i uczniowie bali się jej bardziej niż matury.

Reklama

Ale ja zawsze widziałam w niej coś więcej – czułość ukrytą pod warstwą sarkazmu, samotność zamaskowaną gderliwością. Gdy byłam dzieckiem, to ona pokazywała mi świat – nie rodzice, wiecznie zajęci. Dlatego, gdy któregoś dnia usłyszałam, że bez słowa konsultacji umieścili ją w domu opieki, poczułam coś na kształt zdrady. Jakby ktoś podjął decyzję, która nie należała do niego.

Wizyta w środku nocy

Dzwonek do drzwi zadźwięczał dokładnie o 2:13 w nocy. Zerwałam się z łóżka, serce waliło mi jak szalone. Przez sekundę przeszło mi przez głowę, że to może policja albo jakieś nieszczęście. Szybko wciągnęłam dres, zgarnęłam telefon i podeszłam do drzwi. Kiedy zajrzałam przez judasza, zamarłam.

Na wycieraczce stała... babcia. W płaszczu, z torbą podróżną, rozwichrzonymi siwymi włosami i spojrzeniem, jakiego nigdy wcześniej u niej nie widziałam. Zmęczonym. Zdesperowanym.

– Babciu?! – szepnęłam, otwierając drzwi.

Uciekłam, Aniu – powiedziała cicho, niemal bezgłośnie, jakby wypowiadała to do samej siebie. – Nie mogłam już tam zostać.

Stała niepewnie, trzymając się framugi. Przez chwilę miałam wrażenie, że się zaraz przewróci. Od razu wzięłam ją pod ramię i wprowadziłam do środka.

– Babciu… przecież to niebezpieczne… – próbowałam mówić spokojnie, ale czułam, że głos mi drży. – Przecież mogłaś się zgubić, mogło ci się coś stać…

Nic nie może być gorsze od tamtego miejsca. Jesteś tam nikim, kolejnym numerem w kartotece – przerwała mi. – Tam nie ma życia, Aniu. Są ciasne pokoje, leki i szare ściany. I cisza, taka, od której bolą uszy. Ja chcę jeszcze żyć. Nie chcę... czekać na koniec w fotelu obitym ceratą.

Usiadła na kanapie i dopiero wtedy zobaczyłam łzy w jej oczach. Pierwszy raz w życiu. Babcia Zofia – nie do złamania – płakała.

Babcia miała dość

Rano zadzwoniłam do mamy. Nie mogłam tego trzymać w tajemnicy – nie wobec rodziny, która pewnie już przeczesywała miasto w poszukiwaniu babci. Ale nie spodziewałam się, że wywołam tym istną lawinę. Nie minęło trzydzieści minut, a pod moim blokiem pojawił się ojciec, mama i ciotka Wiesia – wszyscy w jednym aucie, jak jakaś ekspedycja ratunkowa.

Zwariowałaś?! – ojciec nawet nie powiedział „dzień dobry”, tylko wpadł do mieszkania jak burza. – Wiesz, że mieli zgłosić zaginięcie?! Policja już miała jechać!

– Babcia jest u mnie. Żywa i zdrowa. I nigdzie nie pojedzie, dopóki… – zaczęłam, ale przerwała mi mama.

– Nie rób z niej zakładnika. Ona potrzebuje opieki, stałej opieki, a nie romantycznych wyobrażeń o wolności!

– A może warto wreszcie zapytać, czego ona chce?! – uniosłam głos.

– To nie dziecko, które można rozpieszczać – wtrąciła się ciotka z kwaśną miną. – Ma swoje lata, nie wie, co dla niej dobre!

Siedząca dotąd cicho babcia wstała. Spojrzała każdemu z osobna w oczy.

– Wiem doskonale, co dla mnie dobre. Chcecie mnie traktować jak mebel, którym można przestawiać wedle uznania. Ale ja mam dość. Mam dość bycia problemem, który trzeba schować za drzwiami instytucji.

Zamilkli. Na moment zapadła cisza, której nikt nie potrafił przerwać. Tylko ja widziałam, jak jej ręce delikatnie się trzęsły. I wiedziałam, że moja babcia się boi. Ale bardziej niż śmierci, bała się utraty wolności.

Teraz ją rozumiałam

Wieczorem usiadłyśmy z babcią przy kuchennym stole. Na blacie parowały dwie herbaty z maliną i cytryną, ale żadna z nas nie miała ochoty na rozmowę. Milczenie wisiało między nami jak mgła. Aż w końcu zebrałam się na odwagę.

– Babciu… powiedz mi szczerze. Dlaczego naprawdę uciekłaś?

Zofia spojrzała na mnie, jakby ważyła, ile mi może powiedzieć. Potem westchnęła.

– Bo tam nie mogłam być sobą. Właściwie w ogóle nie czułam się człowiekiem. Tam… tam nie masz prawa mieć złego dnia. Wstajesz, jak ci każą. Jesz, kiedy ci każą. Musisz spać, kiedy gaśnie światło. Masz mieć dobry humor, nawet jak ci serce pęka. A jak nie masz – to robią tak, żebyś miała. Żeby tylko za bardzo nie zawadzać, pozbyć się problemu.

Mówiła to spokojnie, z tą swoją oszczędnością słów, ale ja czułam w tych zdaniach potężne emocje. Żal. Bezsilność. Bunt. Wiedziałam też, że nie mówi mi wszystkiego. Że pomija zbyt bolesne szczegóły.

– Ale przecież… tam jesteś bezpieczna. Masz opiekę. Tam nie jesteś sama…

– Bezpieczna? – powtórzyła z goryczą. – To nie bezpieczeństwo, to więzienie. Bez rozmowy, bez planów, bez poczucia, że jeszcze możesz o czymś decydować? Dziewczyno, ja nie jestem rośliną!

Zamilkła na chwilę i dodała już cicho:

– Nie chcę być ciężarem. Ale nie pozwolę też, by ktoś za mnie decydował. Wolę umrzeć wolna niż żyć bez prawa do własnej decyzji.

Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Usiadłam obok niej i ujęłam jej dłoń. W ciszy, w której była prawda, której nikt z nas nie potrafił wcześniej wypowiedzieć.

Babcia nie chciała wracać

Sobotnie popołudnie. W moim mieszkaniu zebrała się cała rodzina – mama, tata, ciotka Wiesia, wujek Jarek i kuzynka Patrycja, którą ktoś chyba zaprosił przez pomyłkę. Każdy usiadł przy stole z innej strony, jakbyśmy bali się spojrzeć sobie w oczy. Babcia przyszła ostatnia. Powoli, z godnością. Usiadła naprzeciwko drzwi, jakby chciała mieć możliwość natychmiastowego wyjścia.

– Nie chcemy cię skrzywdzić, mamo – zaczął ojciec. – Po prostu… martwimy się o ciebie.

– Tylko że twoje „martwienie się” brzmi jak rozkaz – odpowiedziała babcia, spokojnie, ale z siłą, której się po niej nie spodziewałam.

– Dom opieki to nie więzienie – rzuciła ciotka. – Mają ogród, terapię zajęciową…

– A czy mają tam powietrze, które pachnie jabłkami z własnego ogrodu? Czy ktoś liczy się tam z moimi uczuciami i pozwala po prostu... być sobą? – Zofia spojrzała na nią twardo. – Nie proszę was o zgodę. Tylko o szacunek.

Nikt nie odpowiedział. Patrycja spojrzała gdzieś w bok, wujek nerwowo bębnił palcami po stole. A ja poczułam się, jakbym była świadkiem czegoś większego niż zwykła rodzinna kłótnia. To była walka o prawo do bycia człowiekiem – nie funkcją, nie obowiązkiem, nie wspomnieniem.

– Mamo, ale my naprawdę chcemy dla ciebie dobrze… – odezwała się moja mama, bardziej zmęczona niż rozgniewana.

– To pozwólcie mi zdecydować, co dla mnie jest dobre – odpowiedziała babcia. – Choć raz.

I wtedy zrozumiałam, że nikt już nie wygra tego sporu. Bo prawda babci była zbyt mocna, by ją zagłuszyć.

Podjęliśmy decyzję

Ostateczna decyzja zapadła tydzień później, ale nie padła z czyichś ust – wypłynęła z milczenia, zmęczenia i niechęci do dalszych dyskusji. Babcia miała zostać u mnie, przynajmniej na razie. Rodzina, nie bez oporów, zgodziła się na rozwiązanie pośrednie: regularne wizyty pielęgniarki, pomoc sąsiedzka, kontrole stanu zdrowia. Ustalono grafik, jakby chodziło o pilnowanie dziecka, a nie o życie dorosłej kobiety.

– Podpisali rozejm, nie pokój – skomentowała babcia z przekąsem, siedząc przy kuchennym stole z herbatą w dłoniach.

– Wiem – odparłam, siadając naprzeciwko. – Ale to i tak krok do przodu.

Spojrzała na mnie uważnie. Jej twarz była zmęczona, ale spokojna. Inna niż wtedy, gdy przyszła do mnie tamtej nocy – mniej zacięta, bardziej obecna.

To ty mnie ocaliłaś – powiedziała. – Nie ci, którzy mówili, że mnie kochają. Ty dałaś mi głos, gdy inni go zabrali.

Chciałam jej odpowiedzieć, ale słowa utknęły mi w gardle. Bo prawda była taka, że nie zrobiłam tego z odwagi. Raczej ze strachu. Bałam się, że jeśli pozwolimy jej zniknąć w jakimś systemie, jeśli jeszcze raz ją zignorujemy – coś w nas wszystkich umrze.

Rodzina nie była już taka jak dawniej. Spotkania pełne były napięcia, a każde spojrzenie ojca miało w sobie cień wyrzutu. Ale babcia siedziała przy oknie, patrzyła na ogród i oddychała powietrzem, które sama wybrała.

A ja wiedziałam, że choć może nie zbudowaliśmy mostu – udało nam się przynajmniej nie spalić ostatniego przęsła.

W końcu była u siebie

Siedziałyśmy w ogrodzie. Był chłodny, wiosenny poranek – taki, w którym słońce dopiero przebija się przez gałęzie, a ziemia pachnie mokrą trawą. Babcia trzymała filiżankę herbaty obiema rękami, jakby czerpała z niej ciepło, którego nie dawało już ciało. Miała na sobie sweter, który jej kiedyś dałam – szary, z wypchanymi łokciami. Włosy spięła w ciasny kok. Wyglądała jak zawsze – i jednocześnie zupełnie inaczej.

– Kiedy byłam mała – odezwała się po dłuższym milczeniu – wojna zabrała mi dom, braci, ojca. Ale dała mi coś, czego nie rozumiałam wtedy do końca. Wolność. Straszną, okrutną, ale własną. Sama decydowałam, gdzie pójdę, co zjem, gdzie się położę spać. I myślałam, że skoro przetrwałam tamto, to nikt już nigdy nie odbierze mi prawa do bycia sobą.

Patrzyłam na nią uważnie. Wiedziałam, że mówi nie tylko o sobie. Mówi też o mnie. O tym, że wolność nie zawsze wygląda tak, jak w książkach – czasem to po prostu możliwość powiedzenia „nie” komuś, kto twierdzi, że wie lepiej.

Babcia upiła łyk herbaty i zamknęła oczy.

– Wiesz, Aniu… może nie chodzi o bezpieczeństwo. Tylko o prawdę.

I wtedy poczułam, że nie wszystko musi się ułożyć. Że może już się nie ułoży. Ale jeśli jest w tym szczerość – prawda serca, nie zasad – to wystarczy.

Spojrzałam na nią. Uśmiechała się lekko, jakby wreszcie była na swoim miejscu.

Sylwia, 26 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama