Reklama

Ilekroć przyjeżdżaliśmy do dziadka na wieś, nigdy nie było go w chałupie. Na progu witała nas szeroko otwartymi ramionami babcia i nieodmiennie, za każdym razem, kiedy pytaliśmy, gdzie dziadek, odpowiadała:

Reklama

Znowu coś w obejściu majstruje. Świętego dnia nawet nie uszanuje! – niby burczała, ale zawsze z dumą pokazywała, czego ostatnio dokonał, jaki sprzęt w gospodarstwie przybył, i jak wspaniale wygląda nowy płot przez niego zrobiony.

Dziadek nie umiał usiedzieć na miejscu. Zawsze musiał mieć ręce czymś zajęte. Babcia i dziadek bardzo się kochali, przeżyli razem prawie pół wieku i nie wiem, czy chociaż raz pokłócili się tak naprawdę.

Ten cmentarzyk miał dla dziadka ogromne znaczenie

Dziadek był kombatantem, żołnierzem Września. Miał 19 lat, gdy w 1939 roku szedł ze swoją kompanią na odsiecz Warszawie. Cudem ocalał, cały jego oddział, wszyscy koledzy, zginęli od niespodziewanego ataku niemieckiego samolotu. Na otwartej przestrzeni przez kilka chwil byli całkowicie bezbronni. To wystarczyło.

Dziadek, uciekając przed kulami strzelca pokładowego, potknął się, wpadł w głęboki wykrot i praktycznie „zapadł się pod ziemię”. Kiedy wydostał się na górę, widząc ciała swoich kolegów, stracił przytomność.

Po latach, gdy ożenił się i zbudował dom, na samym końcu swojej posesji przy lesie urządził mały cmentarzyk: uformował kilkanaście kopczyków, posiał na nich trawę i przy każdym postawił krzyż. Gdy ja i brat przyjeżdżaliśmy na wieś we wrześniu, zwłaszcza w rocznicę tamtych wydarzeń, dziadek zawsze opowiadał o swoich kolegach. Znaliśmy ich więc tak, jakby byli naszymi znajomymi.

W 1995 roku odwiedziliśmy naszych kochanych staruszków zaraz po sylwestrze. Ja z moim mężem, brat z żoną i nasza mama, już wtedy wdowa. Dziadek chyba po raz pierwszy był w domu. Kasłał strasznie i babcia zarządziła leżenie w łóżku. Pozwoliła mu wstać jedynie na obiad.

Kiedy wyjeżdżaliśmy, odciągnęła mnie na bok i powiedziała:

– On ma dopiero 75 lat, ale ciężkie życie za sobą. Nie powinien już pracować. Powinien odpocząć… Asieńko, spróbuj go namówić do odpoczynku. Może swojej najmłodszej wnuczki posłucha?

Spróbowałam przy następnej wizycie:

Nie wolno ci tak ciężko pracować. Dziadziu, zwolnij!

– Ale to moje życie, wnusiu kochana – powtarzał. – Inaczej nie umiem…

Przed Wielkanocą poderwał mnie w nocy telefon

Dzwoniła mama.

– Dziadek w szpitalu – powiedziała. – Serce mu wysiadło, jak rąbał drzewo. Już jest lepiej, ale babcia przerażona…

Natychmiast pojechaliśmy z mężem do mamy, potem po babcię i do szpitala. Dziadek nie wyglądał dobrze, ale uśmiechał się i machał ręką, kiedy usiłowaliśmy go przekonać, żeby wreszcie zadbał o siebie.

– Złego diabli nie wezmą – mówił.

Jednak w domu u babci postanowiliśmy poważnie porozmawiać.

– Trzeba sprzedać te hektary, zostawić tylko dom i mały ogródek na lato – mówił mój brat. – Dziadek musi się oszczędzać.

Nie martw się, my wszystko załatwimy – przekonywałam załamaną babcię.

– Wiem, wiem, ale jak on to zniesie? I co zrobi z tym swoim cmentarzem?

– Mam pomysł – odezwała się nagle mama. – Janek nie żyje, samej źle mi się mieszka. Sprzedam swoje mieszkanie, dołożymy pieniądze za waszą ziemię i kupimy pod miastem mały domek. Tata będzie miał ogródek, akurat, żeby się nie przemęczać. A cmentarzyk zrobi nowy…

– Świetny pomysł! – podchwyciłam.

– Przy naszej ulicy jest dom na sprzedaż! Będziemy mieć do was blisko!

Brat też przyklasnął pomysłowi, tym bardziej że od dawna planował wyjazd za granicę, więc nie mógłby już doglądać dziadków ani mamy. Najmniej zachwycony był naturalnie dziadek.

Cały czas kręcił głową, nie mogąc dopuścić do siebie myśli, że nie może już tyle, ile dotąd potrafił. Był okropnie rozgoryczony i zrezygnowany.

Zrozumiał jednak w końcu, że innego wyjścia nie ma

Szybko znaleźliśmy kupca. Dziadkowe sady były świetnie prowadzone, on miał też swoich stałych odbiorców, nawet z zagranicy, więc był to kąsek dość łakomy dla fachowca. Znalazł się taki z sąsiedniej wsi. Dogadali cenę, dziadek cieszył się, że sad pójdzie w dobre ręce. Postawił jednak warunek: cmentarzyk jego kolegów z 1939 roku nowy gospodarz ogrodzi i zrobi furtkę. Dziadek zaś będzie tu przyjeżdżał, jak tylko będzie to możliwe. Może to babcia przekonała go, żeby nas już nie niepokoił?

Pierwsze dni w nowym domu pod miastem były ciężkie. Wszyscy staraliśmy się mieć dziadka na oku i wciąż go czymś zajmować. Mój mąż zaczął go nawet namawiać na naukę obsługi komputera, ale staruszek sam znalazł sobie inne zajęcie.

Z pierwszego wyjazdu na wieś, do starego domu, przywiózł kawałki lipy, którą w obejściu zwalił niedawno potężny wiatr. Nowy właściciel sadu lipę ściągnął z ogrodzenia i pociął na kawałki. Kilka kawałków z grubych gałęzi dziadek zabrał do miasta.

Siadywał teraz w fotelu z kozikiem i coś tam dłubał. Po kilku dniach pokazał nam efekt tej tajemniczej pracy: sylwetkę żołnierza w mundurze. Razem z babcią i mamą zacierałyśmy ręce z radości. Na urodziny kupiłyśmy dziadkowi komplet profesjonalnych rzeźbiarskich dłutek.

Nowa pasja pochłonęła starszego pana całkowicie. Nie miałam pojęcia, kiedy ani gdzie się tego nauczył, ale wychodziło mu to coraz lepiej. Każda kolejna rzeźba była lepsza od poprzedniej. Każda jednak była żołnierzem w mundurze. Każda miała inną twarz. Zrozumiałam – dziadek przenosił wojenny cmentarzyk ze wsi do miasta, do swojego nowego domu.

Na postumencie każdej figurki wyciął imię i nazwisko. Do końca lata powstał cały oddział! Ostatnią figurkę dziadek robił najdłużej. Brakowało mu już siły w palcach. Kiedy cała kolekcja stała już na półce przy kominku – przyjrzałam jej się dokładnie.

Naprawdę te figurki były świetne

„Może gdyby zajął się tym wcześniej, zostałby znanym artystą” – pomyślałam.

Gdy mój wzrok padł na ostatnią rzeźbę, zamarłam. Pod postacią leżącego żołnierza dziadek wykaligrafował swoje imię, nazwisko i stopień wojskowy! Tydzień później, dokładnie pierwszego września, w kolejną, okrągłą rocznicę wybuchu wojny… dziadek umarł.

Dziadkowe żołnierzyki stanęły obok kominka. Nawet gdy babcia i mama przystrajały dom na Boże Narodzenie, nie zdejmowały ich, tylko otulały pierzyną z waty imitującą śnieg. Ja stawiałam obok kilka świerkowych gałązek, taki minilas, i zapalałam świeczki. Ten oddział to było żywe wspomnienie dziadka, jakaś więź, która pozostała nam prócz pamięci, jakby namacalny dowód jego istnienia.

Następnego roku, w rocznicę śmierci dziadka, weszłam do pokoju z kominkiem. Wszystkie figurki leżały na podłodze. Zawołałam mamę, potem ze swojego pokoju przyszła babcia. Obie wyglądały na tak samo zaskoczone. Kto to zrobił? Nie było wiatru, wszystkie okna zamknięte, pies mamy nie wskoczyłby tak wysoko.

Na szczęście drewnianym żołnierzom nic się nie stało. Ustawiłam je z powrotem na kominkowej półeczce.

Rok później sytuacja powtórzyła się. Wrześniowe wojsko leżało pokotem na podłodze. I znowu nikt nic nie wiedział i nic nie widział… Kolejnego roku, kiedy nadszedł 1 września, jak zwykle szykowałam rocznicowy obiad razem z mamą. Dosłownie co chwilę zaglądałam do pokoju i patrzyłam na półkę przy kominku.

Nic się nie działo.

Za to następnego dnia rano zadzwoniła mama. Oddział piechurów września nie dość, że znalazł się na ziemi, to jeszcze, jakby na dowód, że to nie przypadek, wiatr czy pies – żołnierze stali równo w szeregu, jakby gotowi do walki.

To nie przypadek!

Figurki rzeźbił dziadek, to byli jego przyjaciele, o których pamiętał całe życie.

Kolejnego roku postanowiliśmy z moim Antkiem czuwać na zmianę przy kominku przez cały dzień. Braliśmy ze sobą kawę, książkę, laptopa, żeby ani na chwilę nie zostawić pokoju pustego. A jednak rano żołnierze znów stali w ordynku na podłodze, zamiast na półce przy kominku. Przyznałam wówczas, że miałam taki moment, kiedy oczy same mi się przymknęły i straciłam kontrolę nad sobą. Ale mogło to trwać najwyżej sekundę. Biłam się w piersi, lecz, jak się okazało, niepotrzebnie. Mąż też przyznał się do podobnej sekundy niepamięci.

Kilka miesięcy później umarła babcia.

– Idę do Władka – powiedziała, kiedy żegnaliśmy się z nią w szpitalu…

Z niepokojem spoglądaliśmy na drewniany pluton, czekając na pierwszy dzień kolejnego września. Nic się nie stało. Żołnierze stali karnie na półce przy kominku. Ani drgnęli także przez następne dni i następne wrześnie… Może to babcia przekonała dziadka, żeby przestał nas niepokoić?

Reklama

A może prawdą jest, że niesiemy tam swoje emocje stąd? Że one tkwią w nas tak długo, póki nie zyskamy spokoju duszy?

Reklama
Reklama
Reklama