Reklama

Pochodzę z wielodzietnej rodziny. Mam czterech braci i trzy siostry. W naszym domu nikt nigdy nie miał swojego własnego pokoju, bo mieszkaliśmy w maleńkim domku po rodzicach taty. Kiedy skończyłam szkołę fryzjerską, nie myślałam o niczym innym, niż żeby się w końcu wyprowadzić z domu. Liczyłam na to, że kiedy dostanę pracę, będzie mnie na to stać. Srogo się jednak zawiodłam. Nigdzie nie chcieli mnie przyjąć bez doświadczenia, a nie miałam gdzie go zdobyć bez pracy! Kółko się zamykało. Nie było wyjścia. Poszłam do pracy na kasie w supermarkecie w miasteczku obok. Codziennie dojeżdżałam autobusem piętnaście kilometrów. Wracałam potwornie zmęczona, ale o odpoczynku nie mogło być mowy. Rodzice patrzyli z wyrzutem, że zamiast pomóc w ogrodzie albo przy kolacji, rozkładam się na kanapie. Nie rozumieli, że potrzebuję chwili wytchnienia po całym dniu.

Reklama

Młodsze rodzeństwo, które wciąż się wykłócało i hałasowało, denerwowało mnie bardziej niż zwykle. Uciekałam więc wieczorami do babci Krysi, która mieszkała w tej samej wsi kilka domów dalej, i żaliłam jej się przy herbatce i domowych drożdżówkach.

– Jesteś dorosła. Czas, żeby się wyprowadzić – wcale nie ułatwiała mi sprawy.

– Ciekawe gdzie?

– Przecież tu jest wolne piętro, tylko trzeba by je wysprzątać – powiedziała spokojnie.

Zobacz także

Spojrzałam na nią zaskoczona propozycją. Faktycznie, babcia mieszkała sama, dziadek nie żył od lat. Smutno jej było tu samej, a na dokładkę ciężko, bo przecież trzeba było rozpalać w piecu, drewna narąbać, zakupy zrobić. Mogłam jej pomóc, dorzucić się do opłat i jeszcze mieć własny kąt. Przytuliłam ją mocno i podziękowałam.

Wszystko byłoby świetnie, gdyby nie te babcine dziwactwa

Nie miałam zamiaru zwlekać z przeprowadzką. Już następnego dnia zaczęłam pakować manatki. Siostra od razu ogłosiła, że przeprowadza się na moje miejsce, więc poczułam, że nie ma już odwrotu. Na piętrze w domu babci były dwa pokoiki, od lat nieużywane i potwornie zagracone. Kiedy jednak jako tako udało mi się je ogarnąć, poczułam się jak królowa! Nareszcie miałam swoją przestrzeń i przede wszystkim święty spokój, no i ciszę.

Nie przypuszczałam, że będzie rzecz, która okaże się trudna do zaakceptowania. Moja babcia zawsze była bardzo zabobonna, ale do tej pory mi to nie przeszkadzało.

Tymczasem obcowanie z jej gusłami na co dzień zaczynało być nieznośne. Czarne koty, piątki trzynastego i rozbite lustro znałam już wcześniej, ale miałam wrażenie, że babcia zna przesąd na każdą okazję.

Zawsze gdy rozsypała mi się sól, kazała mi ją przerzucać przez lewe ramię, żeby wpadła diabłu w oko. Gdy zapomniałam czegoś w domu i po to wróciłam, nie wypuszczała mnie, póki nie usiadłam! Raz przez to spóźniłam się na autobus i musiałam łapać stopa do pracy. Kiedy przyniosłam drabinę, żeby ściągnąć coś babci z pawlacza i przeszłam pod nią, aż się przeżegnała.

– Babciu, nie możesz wierzyć w te czary-mary! To przecież jakieś wymysły. Po co sobie zaprzątasz nimi głowę – próbowałam tłumaczyć, ale babcia wiedziała swoje. Nie chciałam z nią walczyć, bo wiedziałam, że na stare lata trudno człowieka przekonać do zmiany poglądów. Starałam się więc ignorować jej dziwaczne praktyki, traktować je jak niegroźne dziwactwo.

Któregoś razu w drodze do pracy zorientowałam się, że nie wzięłam portfela. Był w nim bilet miesięczny i jak na złość właśnie tego dnia musiała być kontrola. Nic nie dało tłumaczenie, że mam bilet, tylko go zapomniałam. Dostałam mandat z możliwością odwołania się do MZK. Po powrocie do domu zajrzałam do szuflady, ale go nie było. W kurtce i drugiej torebce także.

Zaczęłam nerwowo przeczesywać pokój. Nigdzie nie mogłam go znaleźć, a przecież jeszcze rano wrzucałam do niego drobne. Nie zostawiłam go w sklepie ani nie wyniosłam z domu. Czułam, że jeszcze chwila i zacznę zrywać podłogi! W portfelu miałam dowód osobisty, kartę płatniczą i ponad dwieście złotych! Nie mogłam sobie pozwolić na to, żeby stracić to wszystko przez własną głupotę. W końcu w desperacji poszłam do babci i zapytałam, czy przypadkiem nie widziała portfela.

– Takiego zielonego? – zapytała, a ja aż podskoczyłam z radości.

Przedwcześnie. Po chwili babcia pokręciła przecząco głową. Rozdrażniona zaczęłam rozglądać się po jej mieszkaniu, choć dobrze wiedziałam, że nic tam nie znajdę.

Jak diabeł coś ogonem nakryje, trzeba garnek odwrócić do góry dnem – poradziła, jak zwykle w swoim stylu.

– Babciu, nie mam teraz nastroju na takie rzeczy, błagam, nie katuj mnie przesądami.

Babcia wzruszyła ramionami, a ja wróciłam do pokoju. Po raz kolejny zaczęłam przerzucać poduszki z miejsca na miejsce i nagle ku swemu zdumieniu pod jednym z jaśków znalazłam ten cholerny portfel. Aż trudno mi było uwierzyć, że tam był, bo przejrzałam już to miejsce wiele razy.

Odetchnęłam z ulgą i zeszłam na dół powiedzieć babci, że wszystko w porządku. Zanim jeszcze zdążyłam się odezwać, zobaczyłam babcię siedzącą przed stołem, na którym ustawiła garnek do góry dnem.

– A nie mówiłam? – zaśmiała się.

Machnęłam ręką – niech już będzie, że babcia postawiła na swoim.

To był pierwszy z wielu przypadków, gdy babcia „pomagała” mi w poszukiwaniach różnych zagubionych rzeczy. Używała swoich garnkowych sztuczek, gdy zginęły mi klucze, rozładowany telefon czy nawet nowo zakupiona sukienka, którą planowałam włożyć na sylwestra, a która przepadła w tajemniczych okolicznościach.

Nie odwracaj garnka! – ostrzegłam babcię, bo jej skuteczność doprowadzała mnie do obłędu. – Sama ją znajdę.

Przejrzałam wszystko raz jeszcze. Po chwili coś mnie tknęło i sprawdziłam w szufladzie na bieliznę. Okazało się, że zamiast powiesić sukienkę w szafie, wrzuciłam ją tam jeszcze w siatce. To wszystko przez to, że kupiłam też biustonosz i sukienka trafiła razem z nim do tej samej przegródki.

Zeszłam na parter z triumfującą miną, ale nagle kątem oka zauważyłam garnek odwrócony do góry dnem. Sprytna babcia postawiła go na parapecie i przysłoniła firanką! Miałam ochotę zamordować staruszkę, ale zamiast tego parsknęłam śmiechem. Wiedziałam przecież, że ma dobre intencje.

Mieszkałam z babcią trzy lata. Jest stan zdrowia z roku na rok się pogarszał. Pomagałam jej, jak mogłam, ale ostatnie miesiące były już dla niej wyjątkowo ciężkie. Pewnego dnia, jesienią, dostała zapalenia płuc i po kilku dniach odeszła. Siedziałam przy łóżku, trzymając ją za rękę i nie mogłam uwierzyć, że to się naprawdę dzieje.

Jeśli Ruda wyszła na ulicę, mogła zginąć pod kołami auta!

Na pogrzeb przyszło pół wsi. Wszyscy znali babcię i bardzo ją lubili. Kiedy po stypie wróciłam do pustego domu, zrobiło mi się ciężko na sercu. Po miesiącu wiedziałam na pewno, że nie chcę mieszkać sama. Moja młodsza siostra, Martyna, wprowadziła się więc na parter. Kiedy byłyśmy małe, wciąż toczyłyśmy o wszystko boje. Teraz było zupełnie inaczej. Razem gotowałyśmy, ustaliłyśmy podział obowiązków i wieczorami oglądałyśmy razem babskie programy. Mieszkało nam się razem doskonale.

Miałam wrażenie, jakby duch babci Krysi czuwał nad nami, bo nagle wszystko zaczęło się układać. Ja awansowałam na kierownika zespołu, Martyna dostała się na studia, a na dodatek przybłąkała się do nas kotka. Była ruda i miała zielone oczy. Cudo.

Zakochałyśmy się w niej od pierwszego wejrzenia. Nigdy nie znałam drugiego tak przymilnego i oddanego zwierzęcia. Łasiła się i mruczała za każdym razem, gdy rzuciłyśmy jej kawałek kiełbasy, a wieczorem kładła się między nami na kanapie i robiła za piecyk grzewczy! Pewnego dnia, gdy wróciłam po pracy do domu, Ruda nie przyszła się przywitać. To było nie w jej stylu, więc zaczęłam rozglądać się po całym domu. Nagle zauważyłam w sypialni otwarte okno. Wychodziło wprost na ulicę. „Tylko nie to…” – szepnęłam sama do siebie. Wołałam i wołałam, ale Ruda nie przychodziła. Kiedy przyszła Martyna, wybiegła na ogródek, później przeszła wzdłuż całej ulicy. Niestety, Rudej nie było.

– Myślisz, że ktoś ją przejechał? – zaczęła płakać, a ja nie wiedziałam, co powiedzieć.

Usiadłyśmy na kanapie pełnej rudych kłaków i milczałyśmy. I wtedy przyszło mi do głowy coś, co było tak absurdalne, że aż musiałam tego spróbować.

Rzuciłam się biegiem do kuchni, a Martyna za mną.

– Co ty wyprawiasz? Myślałam, że słyszałaś Rudą, a ty chcesz gotować? – spojrzała w osłupieniu, jak wyciągam garnek z szafki.

Oczywiście nie miałam zamiaru gotować. Łapałam się ostatniej deski ratunku.

„No, babciu! Czaruj!” – zaśmiałam się sama do siebie i postawiłam garnek dnem do góry. Nie minęły dwie minuty, gdy usłyszałyśmy w salonie znajome miauknięcie. Pobiegłyśmy tam obie. Rudej nie było, ale miauknięcie się powtórzyło.

– Chyba jest w szafie!

Martyna otworzyła drzwi, a na dnie wśród skotłowanych szalików leżała zadowolona z siebie Ruda, a koło niej trzy maleńkie kociaki! Spojrzałyśmy na siebie z Martyną rozczulone. Nasza Ruda została mamą! Jak mogłyśmy nie zauważyć?! Kocięta były śliczne – w rude, białe i czarne łatki.

– To chyba dzieci tego kocura z sąsiedztwa – zaśmiała się Martyna. – Myślisz, że powinnyśmy go zawiadomić?

Po chwili Martyna spojrzała na mnie raz jeszcze i zapytała:

– Czy możesz mi jeszcze wyjaśnić, coś ty u licha robiła z tym garnkiem w kuchni?

Reklama

Uśmiechnęłam się tajemniczo i powiedziałam, że to rodzinna tajemnica przekazywana z pokolenia na pokolenie.

Reklama
Reklama
Reklama