Reklama

Od jakiegoś czasu miałam wrażenie, że przestałam istnieć. Nie w sensie fizycznym – wciąż sprzątałam, gotowałam, odbierałam dzieci ze szkoły, uśmiechałam się do sąsiadki na klatce. Ale czułam się przezroczysta. Tomek, mój mąż, był wiecznie zajęty – telefon w ręce, komputer na kolanach, wieczorne seriale zamiast rozmowy. Kiedy ostatni raz spojrzał na mnie jak na kobietę, a nie logistykę domowego życia?

Reklama

Nie szukałam dramatu. Potrzebowałam tylko oddechu. Choćby jednego głębokiego wdechu, który nie kończyłby się westchnieniem zmęczenia.

– Może po prostu uciekniemy na chwilę? – zaproponowała Anita, moja przyjaciółka od liceum, gdy piłyśmy wino na balkonie. – Ty i ja. Bez mężów, dzieci, zmywarki i konieczności bycia wszystkim naraz. Grecja. Co ty na to?

Pokręciłam głową z niedowierzaniem, ale gdzieś w środku już zaczynałam się zgadzać. Przecież to tylko kilka dni. Dzieci zostaną z babcią, Tomek nawet się ucieszy, że będzie mógł w spokoju pracować. Wróciłam do domu, a w nocy w łóżku obok chrapiącego męża kupiłam bilety.

Nie wiedziałam, że ten wyjazd zmieni wszystko. Że wrócę stamtąd z sercem pełnym tęsknoty i wstydu.

Oczarowała mnie nie tylko Grecja

Była środa, późne popołudnie. Greckie słońce leniwie zsuwało się po dachach białych domków, a powietrze pachniało ziołami i morzem. Usiadłyśmy z Anitą w maleńkiej tawernie na uboczu – bez turystycznego zgiełku, bez kelnerów w koszulach i reklamowych parasoli. Tylko prosty drewniany stół, wiatr od strony zatoki i stare winorośle oplatające pergolę.

– Ja chyba zostanę tu na zawsze – powiedziała Anita, odchylając się na krześle. – Wino mają lepsze niż u nas, a problemy jakby mniej bolą.

Parsknęłam śmiechem i zamoczyłam usta w kieliszku. I wtedy go zobaczyłam. Pojawił się z kuchni z dużym półmiskiem grillowanych owoców morza i z gracją baletmistrza odstawił go na stół obok. Miał ręce muśnięte mąką, czarne, kręcone włosy z lekką siwizną przy skroniach i spojrzenie, które zawiesił na mnie trochę za długo.

– Smacznego – powiedział z uśmiechem, który powinien być nielegalny.

– Dziękuję... – odparłam niepewnie.

Polska? – zapytał po chwili, widząc nasze zaskoczenie.

– Tak. Skąd wiesz?

– Znam akcent. I znam was. Polki są... ciekawe – puścił mi oko.

Zatkało mnie. Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy uciekać. A jednak zamiast tego zapytałam:

– Pracujesz tutaj?

To mój lokal. Gotuję tu od dziecka. Wina też są moje. Chcecie spróbować czegoś specjalnego?

Rozmawialiśmy po angielsku – z lekkim wysiłkiem z obu stron, ale bez większych problemów. Andreas mówił z tym charakterystycznym, ciepłym akcentem, który nadawał wszystkiemu trochę zmysłowości. Anita z miejsca się zgodziła. Ja próbowałam zachować dystans. Przecież jestem mężatką. Matką. Mam swoje życie, swój dom, swoje obowiązki. Ale Andreas miał w oczach coś, co sprawiało, że zapominało się, jak się oddycha.

Wieczór przyszedł szybko, jakby czas nagle przestał istnieć. Tawerna pustoszała, zostałyśmy tylko my, a Andreas przyniósł butelkę czerwonego wina i usiadł przy naszym stoliku. Rozmawialiśmy – o gotowaniu, Grecji, jego matce, która nauczyła go, że serce poznaje się po smaku jedzenia.

W pewnym momencie Anita ziewnęła i stwierdziła, że wraca do pensjonatu.

– Idziesz? – spojrzała na mnie.

Chciałam powiedzieć „tak”. Naprawdę chciałam.

Jeszcze chwilkę zostanę – odpowiedziałam.

A potem był pocałunek. Cichy, miękki, spokojny. Jego dłonie na mojej twarzy, mój oddech zaplątany w jego koszuli. I chociaż w środku krzyczałam „przestań”, moje ciało już nie słuchało.

Wróciłam do pokoju nad ranem. Anita już spała. Położyłam się na łóżku obok i wpatrując się w sufit, pomyślałam: „Co ja zrobiłam?”.

Znów czułam się widziana

Przez cały następny dzień chodziłam jak lunatyczka. Głowa mi pulsowała, a w ustach miałam posmak czerwonego wina i czegoś, co przypominało wyrzuty sumienia. Anita zorientowała się niemal od razu.

– Julia, wszystko okej? Nie mów, że wróciłaś o czwartej nad ranem tylko dlatego, żeby podziwiałaś widok nocnej zatoki.

Nie chcę o tym rozmawiać – mruknęłam i zakładając okulary przeciwsłoneczne, ruszyłam w stronę plaży.

Ale wieczorem znowu poszłyśmy do tawerny. Andreas podał nam kolację i ani przez moment nie udawał obojętności. Gdy Anita na chwilę odeszła, pochylał się do mnie, mówił półszeptem:

– Wyglądasz, jakbyś o czymś myślała. Ale dziś nie musisz. Dziś tylko czuj – i pocałował mnie w policzek.

Znowu zostałam dłużej. Tym razem rozmawialiśmy o jego marzeniach – chciał kiedyś otworzyć drugą tawernę w Salonikach, gdzie studiował przez chwilę architekturę. O pasji do gotowania, której nauczył go ojciec, choć matka zawsze twierdziła, że mężczyzna w kuchni to oznaka lenistwa.

Słuchałam go bardzo uważnie, pochłaniałam każde słowo, jakby były o mnie. Bo w jego oczach byłam nie tylko kobietą, ale osobą. Kimś interesującym. Kimś, kogo warto było słuchać.

A potem mnie pocałował. Tym razem mocniej, pewniej. I ja też nie byłam już bierna. Czułam, jak odkleja się ze mnie wszystko, co mnie przez lata przygniatało. Matka, żona, zorganizowana pani domu. Została Julia – kobieta, która znów mogła być pożądana.

Kiedy wróciłam, Anita siedziała na tarasie.

Nie musisz nic mówić. Wiem – powiedziała bez gniewu.

Milczałyśmy długo, popijając resztki wina.

Wróciłam do kraju i do ciszy

Lot powrotny do Polski był cichy. Anita drzemała z głową opartą o szybę, ja gapiłam się w chmury, jakby miały dać mi odpowiedź, co dalej. W torbie pachniała ziołowa oliwa od Andreasa – „Na później. Gdy zatęsknisz” – powiedział, podając mi ją z uśmiechem. Nie obiecywał niczego, nie mówił wielkich słów. Ale spojrzenie mówiło wszystko.

W domu było jak zawsze. Dzieciaki rzuciły się na mnie z radością, a Tomek... spojrzał przez ramię znad laptopa.

– Już jesteś? Dobrze. Lodówka pusta.

Serio? Żadnego „tęskniłem”, „jak było”? Nawet „ładnie wyglądasz”? Nic.

Zsunęłam walizkę do sypialni i padłam na łóżko. Świeża pościel pachniała proszkiem, jak zawsze. Ale ja już pachniałam czymś innym. Sobą. Tamtą Julią z Grecji.

Przez kilka dni chodziłam jak pod napięciem. Miałam wrażenie, że wszyscy wszystko widzą. Że widać po mnie, że... zdradziłam. Ale nikt nic nie zauważył. Bo przecież nikt nie patrzył.

Wieczorami czytałam wiadomości od Andreasa. Krótkie, po angielsku, proste: „Tęsknię”, „Myślę o tobie”, „Przyjedź”.

Z każdym dniem coraz bardziej chciałam to zrobić. Uciec znowu. Na chwilę. Na zawsze?

– Julia, masz coś ostatnio dziwny nastrój – zauważył Tomek któregoś wieczoru.

– Może się starzeję – odparłam z kwaśnym uśmiechem.

A potem, dwa tygodnie później, położyłam dzieci spać, spakowałam torbę i kupiłam bilet. Napisałam tylko: „Przylatuję w piątek”. Andreas odpisał po minucie: „Czekam”.

To był przedziwny przypadek

Wracałam na wyspę z sercem walącym jak oszalałe. Andreas obiecał, że odbierze mnie z lotniska, ale nie przyszedł. Zdziwiło mnie to, ale tłumaczyłam sobie, że może coś mu wypadło. Wzięłam taksówkę. Kierowca poznał adres tawerny i skinął głową.

– Dobre miejsce – powiedział. – Właściciel zna się na ludziach. I na jedzeniu.

Tęsknota w gardle dławiła mnie tak bardzo, że nie potrafiłam odpowiedzieć.

Podjechaliśmy pod tawernę, tę samą co zawsze. Pachniało tak znajomo, że aż zakręciło mi się w głowie. Z trudem wysiadłam. Chciałam go zaskoczyć. Wejść, stanąć w drzwiach, uśmiechnąć się. A potem, żeby on rzucił wszystko i mnie przytulił. Przecież czekał. Weszłam. I wtedy ją zobaczyłam.

Stała za barem. Średniego wzrostu, ciemne włosy spięte w niedbały kok. Uśmiechała się do klientów. W pierwszej chwili nie poznałam jej. Ale gdy odwróciła się w moją stronę, zamarłam.

Marta?

Ona też mnie zauważyła. Znieruchomiała. A potem zbladła.

– Julia... co ty tu robisz?

Cofnęłam się o krok. Serce zaczęło walić mi w skroniach.

– Przyleciałam... Do Andreasa.

Marta opuściła oczy. Milczała chwilę, jakby szukała odpowiednich słów. W końcu wyszeptała:

– Ale… On jest moim mężem.

Zakręciło mi się w głowie. Poczułam, że zaraz zwymiotuję.

– Twoim... Co?

– Julia, chyba musimy pogadać – powiedziała cicho i wskazała ręką na drzwi na zapleczu. – Chodź.

Chciałam uciec. Ale nogi miałam z waty. Poszłam za nią.

– Od kiedy? – zapytałam.

– Od czterech lat.

Nic z tego nie rozumiałam

Nie pamiętam, jak długo siedziałyśmy na zapleczu. Marta mówiła, ja milczałam. Czasem kiwałam głową, czasem zaciskałam pięści na kolanach, żeby nie krzyczeć. A przecież to nie ona mnie oszukała. Nie ona mnie całowała. Nie ona pisała, że tęskni. To Andreas.

On ci nic nie powiedział? – zapytała w końcu, jakby nie mogła w to uwierzyć.

– Ani słowa – wycedziłam. – Żadnej wzmianki. Nic. Nie miałam pojęcia.

Pokręciła głową z niedowierzaniem.

Nie chcę wiedzieć, co między wami było. Ale wiedz, że... nie jesteś pierwsza.

Zabolało. Więcej niż się spodziewałam.

Wyszłam bez słowa. Andreas stał już na sali, jakby wiedział, że tam jestem. Spojrzał na mnie, potem na Martę za moimi plecami. Nie próbował się nawet tłumaczyć.

– Julia... – zaczął, ale ja podniosłam rękę.

– Nic nie mów. Proszę.

Nie chciałem cię skrzywdzić.

– A jednak tak się stało.

Wyszłam. Po prostu. Nie płakałam. Jeszcze nie.

Znalazłam nocleg w hostelu. Tanio, byle jak. Całą noc chodziłam po plaży. Buty w ręce, sól na ustach. Czułam, jakby ktoś wydarł mi wnętrze i zostawił pustkę.

Ona wiedziała już wcześniej

Następnego dnia Marta przyszła do mnie. Przyniosła wino.

On się nie zmieni – powiedziała, siadając obok. – Też wpadłam w tę bajkę. Też wierzyłam.

Milczałam.

– Myślałam, że jak go zatrzymam na siłę, przestanie. Ale nie przestaje. Taki już jest.

– To dlaczego z nim jesteś?

– Bo czasem łatwiej zostać, niż znów zaczynać wszystko od zera.

Patrzyłam na nią długo.

– Wiesz, że wrócę do Polski i nie będę potrafiła spojrzeć mojemu mężowi w oczy?

– Wiem.

– I nikt mnie nie przytuli. Nikt nie powie, że to nie moja wina.

– To nie jest twoja wina – powiedziała cicho.

Nigdy mu nie powiem

Wracałam do Polski z walizką, która wydawała się cięższa niż w dniu przylotu. W środku leżały te same rzeczy – sukienki, sandały, kolejna butelka wina od Marty. Ale było też coś więcej – rozczarowanie, wstyd i żal, który wgryzał się pod skórę.

Tomek odebrał mnie z lotniska. Nie zapytał, jak było. Nie zauważył, że moje oczy były suche tylko dlatego, że wypłakałam się już wcześniej. W samochodzie milczeliśmy. On zerkając na telefon, ja patrząc przez okno, jakby w tej szarej przestrzeni między drzewami miała pojawić się odpowiedź na pytanie: „Co teraz?”.

Wieczorem siedzieliśmy przy kuchennym stole.

Dobrze odpoczęłaś? – zapytał mimochodem.

– Tak – skłamałam, bo prawda byłaby zbyt brutalna.

– Dobrze. Dzieci się stęskniły. Jutro szkoła.

Tyle. Żadnej bliskości. Żadnego „cieszę się, że wróciłaś”.

W nocy nie mogłam spać. Wysunęłam się z łóżka, podeszłam do okna i wpatrywałam się w ulicę, aż oczy zaczęły mi się kleić. Próbowałam przypomnieć sobie twarz Andreasa, ale już mi się rozmywała. Za to jego słowa wciąż dźwięczały mi w głowie: „Przyjedź”. I moje: „Przylatuję”. Co za naiwność.

Rano dzieci skakały po łóżku, jakby nic się nie stało. Jakby mama nie wróciła ze złamanym sercem, tylko z wakacji.

– Mamo, upieczesz nam ciasto? – zapytała córka.

Uśmiechnęłam się.

– Tak. Jasne.

Bo co miałam innego powiedzieć?

Usiadłam z Tomkiem przy śniadaniu. Spojrzał na mnie.

Jesteś jakaś inna.

– Możliwe – odpowiedziałam cicho.

Już wiedziałam, że nie jestem tą samą Julią. I nigdy już nie będę.

Julia, 37 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama