Reklama

W mojej rodzinie prawo jazdy mieli wszyscy. Siostry, kiedy tylko kończyły osiemnaście lat, od razu biegły na kurs. Mama nie bała się sama pokonywać tysięcy kilometrów. Tata był zawodowym kierowcą. W domu ciągle mówiło się o samochodach, trasach, cenach paliw i spalaniu. Czułam, że wszyscy tylko czekają, kiedy i ja pójdę na kurs. A ja bałam się auta jak ognia.

Reklama

– Oni mnie chyba w tym szpitalu podmienili. Bo w moich żyłam nie płynie jak u reszty benzyna, tylko zwykła krew – żaliłam się mojemu chłopakowi. – Nie umiem jednocześnie myśleć nad manewrem, operować nogami i rękami. Jak mam bieg zmienić, to cała się trzęsę, bo zapominam o tym sprzęgle cholernym – narzekałam zła sama na siebie.

– Ewa, nic na siłę. Nie chcesz jeździć, to nikt cię zmuszać nie będzie. Wygodne to i fajne, znacznie życie ułatwia, ale da się żyć bez prawka – Tomek jako jedyny nie wywierał na mnie presji.

Zaczęłam przygodę życia

Był kochany. Ale pewnego dnia wstałam i sama z siebie postanowiłam chwycić byka za rogi. Nie mówiąc nic nikomu, wykupiłam kurs na prawo jazdy. „Indywidualne zajęcia teoretyczne, a potem jazda z najlepszymi instruktorami” – przekonywała ulotka reklamowa ośrodka. Niech się dzieje, co chce – pomyślałam i poszłam na pierwsze zajęcia.

Pan Artur był super instruktorem. Zawsze uśmiechnięty, opanowany. Z ogromną cierpliwością tłumaczył mi, jak prawidłowo wykonać manewr, a kiedy niechcący zlekceważyłam jakiś znak, nie podnosił głosu, tylko spokojnie wskazywał, co zrobiłam źle i dlaczego zahamował. A do tego wprowadzał do samochodu tyle pozytywnej atmosfery i wiary w możliwości kursanta, że na pierwsze podejście do egzaminu szłam pewna, że zdam. Byłam z siebie taka dumna, że przełamałam swoje lęki i poszłam na ten kurs.

Egzamin teoretyczny zaliczyłam od razu. Bez żadnego błędu. Na praktyczny też byłam świetnie przygotowana, ale zjadł mnie stres i z roztargnienia wyprzedziłam rowerzystę na podwójnej ciągłej. Egzaminator od razu przesadził mnie na miejsce pasażera i do ośrodka wróciłam nie z tarczą, ale na tarczy.

Było mi przykro, ale nie załamałam się. Popłakałam jeden dzień, a już następnego wykupiłam dodatkowe godziny jazdy u pana Artura. Zaraz po Wszystkich Świętych mieliśmy zacząć się doszkalać.

Pogoda mi nie sprzyjała

Rano nic nie zapowiadało, że pogoda tak srodze się zepsuje. Chociaż był już listopad, słońce przygrzewało, jakby aura nie dopuszczała do siebie informacji, że lato skończyło się już dawno temu. Wsiadaliśmy do auta w znakomitych nastrojach.

– Plac ostatnio poszedł ci świetnie, więc jeszcze musimy tylko popracować nad ruchem ulicznym – pan Artur zapinał pas, jak zwykle uśmiechając się serdecznie. – Pojedziemy trasą do Grabowa, ale najpierw kierunek Grunwaldzka. Zabierzemy jeszcze jedną kursantkę.

Gabrysia, bo tak było jej na imię, dosiadła się do nas po kilku minutach. Siedziała z tyłu. Plan był taki, że ja pojadę w jedną stronę, a ona w drugą Tak zadecydował pan Artur.

Nie ujechaliśmy kilku kilometrów, kiedy niebo zaszło nagle ciemnymi chmurami i zaczął padać paskudny śnieg z deszczem.

– A mówili, że nie będzie jeszcze sypać – w głosie instruktora wyczułam jakiś strach.

– Coś się dzieje? – poczułam ścisk w żołądku.

– Nic, Ewa, nic. Jedź ostrożnie i skupmy się na drodze – przełknął głośno ślinę.

Z minuty na minutę było jeszcze gorzej. Wycieraczki nie nadążały walczyć z opadami, temperatura leciała w dół. Nim się spostrzegłam, za oknami samochodu szalał deszcz ze śniegiem.

– Panie Arturze, może gdzieś zjedziemy? – czułam, że zaczynam panikować.

– Spokojnie, tu nie ma się gdzie zatrzymać, ale za parę kilometrów będzie parking. Nikogo nie wyprzedzaj i spokojnie jedź – poinstruował mnie mężczyzna.

To był moment

To stało się dokładnie wtedy, kiedy skończył mówić. Moment. Poczułam, jak zarzuciło mi tyłem. Widziałam tylko czerwone auto, które jechało z naprzeciwka, i nas sunących w niekontrolowanym poślizgu w jego stronę. Przerażona wcisnęłam hamulec. Pamiętam, że pan Artur zdążył krzyknąć: „Nie!”. Próbowałam odbić kierownicą w prawą stronę, ale chyba było już za późno. Potem był już tylko huk, dym spod maski, a następnie cisza. Przeraźliwa cisza.

Nie udało mi się ominąć auta, które jechało z naprzeciwka. Uderzyliśmy w nie naszym tyłem, wprost w miejsce kierowcy. Potem jeszcze kilka razy nami obróciło i wylądowaliśmy w rowie. Pierwszy z pasów wyswobodził się Artur.

– Ewa, Gabrysia? Nic wam nie jest?

Ze strachu nie mogłam wydusić z siebie słowa, więc skinęłam tylko głową, że jest OK. Z tyłu nie dobiegła żadna odpowiedź, więc nie zważając na ból szyi, odkręciłam błyskawicznie głowę.

Gabrysia leżała z twarzą na szybie. Po jej czole płynęła krew. Oddychała, bo z jej ust wydobywało się jakieś charczenie. Byłam przerażona. Siłowałam się z pasem, chcąc jak najszybciej dostać się do koleżanki. W tym samym czasie pan Artur podbiegł do drugiego samochodu. Widziałam kątem oka, jak złapał się za głowę.

Ktoś nagle wyrósł obok niego jak spod ziemi. Wokół nas zaczęli zatrzymywać się ludzie biegnący nam na ratunek. Próbowali wyciągnąć z wraku czerwonego auta kierowcę. Ktoś szarpał wgniecione drzwi, ktoś inny wyważał te z drugiej strony. W końcu puściły. Wyciągnęli go. Zobaczyłam jego zmasakrowaną twarz, bezwładnie zwisające ręce i zemdlałam.

Obudziłam się w szpitalu

Obudziło mnie światło szpitalnej jarzeniówki. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do jasności, zobaczyłam Tomka siedzącego przy moim łóżku. Spał na siedząco, kurczowo ściskając moją dłoń. Znów zamknęłam oczy. Natychmiast zobaczyłam zakrwawioną twarz Gabrysi i zmasakrowanego kierowcę z drugiego auta. Nerwowo zamrugałam powiekami, próbując odgonić koszmarny obraz.

– Co z nimi? – wychrypiałam na tyle głośno, że Tomek od razu się obudził.

– Ewa, dzięki Bogu, żyjesz – łzy płynęły po jego twarzy. – Jesteś po operacji. Miałaś trochę uszkodzeń wewnętrznych, na szczęście niegroźnych. Lekarze mówią, że się wyliżesz – gładził mnie po ręce, nie przestając płakać.

– A oni? Gabrysia? Ten mężczyzna z czerwonego auta? – nie dawałam za wygraną, chociaż wyartykułowanie każdego słowa było dla mnie torturą.

Tomek zacisnął usta.

– Lekarz mówi, że musisz teraz dużo odpoczywać. Ale zobaczysz, będzie dobrze – starał się zapanować nad drżeniem swego głosu.

– Co z nimi? – utkwiłam wzrok w twarzy Tomka.

Zamknął oczy i wciągnął powietrze.

– Kierowca zmarł na miejscu. Gabrysia w szpitalu.

Urządzenia, pod które byłam podpięta, zaczęły wyć. Poczułam ucisk w płucach. I znowu zapanowała ciemność. Kiedy odzyskałam przytomność, na krześle zajmowanym wcześniej przez Tomka siedział pan Artur. Patrzył na mnie i płakał. Tak jak jeszcze nikt nigdy w moim życiu.

– Zabiłam dwie osoby – wyrzuciłam z siebie ból, który rozrywał moje wnętrze.

– Przepraszam – wyszeptał. – Nie miałem pojęcia, że tak się to może skończyć.

– Nikt nie mógł tego przewidzieć… Ta pogoda, ten śnieg, zrobiło się tak ślisko… – odwróciłam twarz do okna.

Widok instruktora powodował, że wszystkie obrazy, których tak bardzo nie chciałam widzieć, wracały.

– To też moja wina – schował twarz w dłoniach i łkał.

Czułam się winna

Wyszłam ze szpitala po trzech tygodniach. Lekarze mieli rację. Moje ciało szybko się zagoiło. Ale moja dusza nie umiała się pogodzić z tym, co się stało. Chociaż byłam pod opieką psychiatry i psychologa i grzecznie przyjmowałam przepisane leki, nie było nocy, bym nie budziła się z krzykiem. Film z wypadku wyświetlał się w mojej głowie bez przerwy.

Kiedy tylko mogłam, jechałam na cmentarz na grób Gabrysi i pana Wojtka. Nie zliczę, ile razy leżałam na ich mogiłach, płacząc i błagając ich o wybaczenie. Nie radziłam sobie kompletnie. Ale nie wiedziałam, że to jeszcze nie koniec tego koszmaru. Kiedy tylko wyszłam ze szpitala, dostałam wezwanie do prokuratury. Tomek od razu zapowiedział, że idzie tam ze mną.

– Pewnie będą cię przesłuchiwać jako świadka. Będziesz znowu musiała to przeżywać. A ja nie chcę, byś była sama. Nie jesteś jeszcze na siłach – przekonywał.

Mnie było wszystko jedno. I tak nie było chwili, żebym nie zastanawiała się, czy gdybym później zahamowała albo wcześniej skręciła kierownicą, moje auto nie uderzyłoby w tamtego opla. Czy zrobiłam wszystko, by uniknąć tego tragicznego w skutkach zderzenia. Prokurator starał się być miły i taktowny, ale widać było, że nie spocznie, póki nie doprowadzi sprawy do końca. Po dwóch godzinach szczegółowego wypytywania zamknął laptopa i wypowiedział słowa, które będą mi dźwięczeć w uszach jeszcze długo.

Będę musiała ponieść karę

– Zamierzam przedstawić zarzut spowodowania wypadku panu Arturowi K., jako instruktorowi, ale pani także. Niestety, muszę tak zrobić.

Nie od razu dotarł do mnie sens jego słów.

– Ewie? Ale jak to?! – Tomek aż krzyknął z emocji.

Prokurator skarcił go wzrokiem.

– Proszę pana, to pani Ewa prowadziła wówczas auto. Nie dostosowała prędkości do panujących na drodze warunków, skutkiem czego doszło do śmierci dwóch osób – wyłuszczył spokojnie.

– Ale przecież ja byłam tylko kursantką, ja się dopiero uczyłam jeździć – wyszeptałam. – Przecież to pan Artur kazał mi podjechać po Gabrysię – czułam, że cała się trzęsę.

– Panie prokuratorze, Ewa nie może się denerwować, ona jest po operacji – Tomek patrzył na prokuratora wzrokiem pełnym nienawiści, a ja siedziałam i dygotałam, nie mogąc zapanować nad ciałem.

Prokurator wstał i podszedł do mnie.

– Rozumiem, że sam ten wypadek to dla pani trauma i cios na całe życie. Ale z punktu widzenia prawa jest pani tak samo winna jak instruktor. Nie ma przepisów, które obciążają całą winą tylko instruktora, bo on już umie jeździć. To pani siedziała za kierownicą – popatrzył mi głęboko w oczy.

Nigdy sobie nie wybaczę

Miał rację. To ja wtedy wpadłam w poślizg. To ja nie zapanowałam nad autem, chociaż tak bardzo się starałam. To ja zabiłam pana Wojciecha i Gabrysię. I będę z tym żyć już zawsze. Prokurator przedstawił mi zarzuty. Kilka dni temu akt oskarżenia przeciwko mnie i panu Arturowi trafił do sądu. Proces ruszy lada chwila.

Prawnik pana Artura podnosi, że winę za ten wypadek ponosi… nawierzchnia, którą w tamtym feralnym miejscu pokrywają głębokie koleiny. Ale prokuratura przekonuje, że to nie stan drogi tu zawinił, ale my. Instruktor i ja. I to dla nas domaga się kary więzienia.

Reklama

Mój prawnik obiecuje, że stanie na rzęsach, ale wybroni mnie przed odsiadką. Przecież dopiero uczyłam się jeździć… Ale co z tego? Czy pójdę do więzienia, czy nie, moje życie dla mnie już się skończyło. Zabiłam dwoje niewinnych ludzi. Do końca życia, czy to w moim łóżku, czy na więziennej pryczy, będę zaraz po przebudzeniu widzieć ich martwe twarze.

Reklama
Reklama
Reklama