Reklama

Czułam obecność lekarzy, położnych i pielęgniarek. Tych, którzy otaczali mnie ciasnym wianuszkiem, i tych, którzy stali w pobliżu. Słyszałam każdy dźwięk, szelest, szmer. Stłumiony szum wentylacji. Szczęk narzędzi chirurgicznych przesuwanych niepotrzebnym ruchem. Nerwowy stukot czyichś paznokci uderzających o jakąś metalową powierzchnię.

Reklama

Nie miałam odwagi go dotknąć

Czułam zapach metalu, środków odkażających, potu spływającego po napiętych z wysiłku twarzach. Pogrążyłam się w tych sygnałach i prawie nie czułam bólu rozdzierających moje ciało skurczów. Nie czułam gwałtownych ruchów silnych rąk, próbujących wyzwolić mnie od bólu, ani ciepła dłoni gładzącej mnie po twarzy. Nie czułam nic. Dopóki po całym ciele nie rozlało się wszechogarniające uczucie ulgi. A potem… na moich piersiach pojawił się rozedrgany, gorący kształt, którego nie potrafiłam, nie chciałam zidentyfikować.

Usłyszałam przytłumiony okrzyk: „Dajcie mi go!”. Uspokajający głos: „Nie denerwuj się, dostaniesz go za chwilę…”. Kolejny okrzyk: „Co ty robisz, procedury…”.

I znów spokojny głos: „Teraz jest jedna procedura. Musimy podarować temu dziecku matkę…”.

Ktoś delikatnie wziął mnie za ręce i położył je na ciepłym ciałku dygoczącym na moich piersiach.

Zobacz także

To twój synek – usłyszałam.

Pod jedną dłonią czułam okrągłość główki. Pod drugą kruchość drobnych ramionek, zarys plecków, unoszących się i opadających w rytmie gwałtownych oddechów. Wiedziałam, że powinnam przesunąć rękę w dół, ale nie miałam odwagi. Nie mogłam.

Ktoś delikatnie wyjął dziecko z moich objęć. Wciąż nie byłam w stanie otworzyć oczu, więc wyostrzyłam zmysł słuchu, żeby towarzyszyć mojemu dziecku w drodze przez wszystkie procedury medyczne towarzyszące przyjściu na świat. Kiedy wydało mi się, że znika w gąszczu obcych, niezrozumiałych dźwięków, zaczęłam krzyczeć. Przywitałam mojego syna przeraźliwym, rozpaczliwym krzykiem.

– Widzę coś niepokojącego – wciąż dudnił mi w uszach głos lekarza wykonującego rutynowe USG ciąży.

– Co niepokojącego? – mój głos zlał się w jedno z głosem mojego męża, Witka.

– Poczekajcie, poproszę kolegę – wybąkał przepraszającym głosem lekarz i zniknął. Zostaliśmy w gabinecie sami, wpatrując się w migoczący ekran monitora USG. Widzieliśmy kłębowisko czarnych i szarych plam, przelewających się z miejsca na miejsce, niezrozumiałych, obcych. Te dziwne kształty były obrazem naszego dziecka, a my nie umieliśmy zidentyfikować ani jednej części ciała. Jak zahipnotyzowani wpatrywaliśmy się w jeden jedyny punkt, którego byliśmy pewni. W pulsujące równym rytmem serce.

Zatopiłam się w cierpieniu

– To się nieczęsto zdarza – rozległ się wreszcie głos lekarza.

– Co? – nie wytrzymał Witek.

– Wasz synek jest zdrowy. Rozwija się wręcz podręcznikowo. Widzicie, jak mu bije serduszko… – czułam, że lekarz chce nas jakoś zagadać, żeby odwlec chwilę, kiedy miał zakomunikować to, co sam już wiedział.

– Ale…? – wyszeptałam błagalnie, czując, że nie wytrzymam ani sekundy dłużej.

– Co jest nie tak? – wsparł mnie Witek.

– Kończyny dolne nie wykształciły się zupełnie – lekarz zatrzymał obraz na monitorze i zaczął pokazywać poszczególne kształty. – Tu jest główka, tu klatka piersiowa, tu rączki, a tu… Tu nie ma nic.

Wypadliśmy z poradni jak oparzeni. Ja powtarzałam jak obłąkana – lekarz się pomylił. Sprzęt jest stary i niedokładny. To nie może być prawda…

Witek tulił mnie i potakująco kiwał głową, ale czułam, jak gorączkowo przeszukuje kieszenie, żeby wymacać smartfona. Przysiedliśmy na jakimś murku. Przeszukiwaliśmy strony internetowe w poszukiwaniu innej poradni specjalizującej się w USG płodu. W końcu Witek zaczął wydzwaniać, szukając miejsca, gdzie badanie mogliby przeprowadzić natychmiast.

Nie mam pojęcia, ile razy przez to przechodziliśmy. W różnych gabinetach, przychodniach, szpitalach. Wyniki nie pozostawiały złudzeń. Nasze dziecko było doskonale zdrowe. Ale samo nie było doskonałe. Nie miało nóg.

Bezduszna diagnoza spowodowała, że wpadłam w totalną apatię. Rzuciłam pracę, to znaczy poszłam na zwolnienie lekarskie dużo wcześniej, niż planowałam, już nie odliczając dni do porodu. Przestałam się nim w ogóle interesować. Jakby miał mnie nie dotyczyć. Jakby go miało nie być. Zamknęłam się w domu, skupiona na własnym nieszczęściu, obojętna na wszystko. Przestałam się bać porodu. Przestałam myśleć.

Rodzina i znajomi byli przerażeni moim stanem, ale Witek ich uspokajał.

– Musimy dać jej czas. Kiedy stanie na nogi, obudzi się w niej kochająca matka i wojowniczka. Ale jeszcze nie teraz. Musimy dać jej czas.

Zdecydowaliśmy, a właściwie Witek zdecydował, że nie będę rodzić w Warszawie. Taki był początkowy plan – oboje pochodziliśmy z małych miasteczek i mieliśmy z tego powodu jakieś kompleksy. A że chcieliśmy obdarować nasze dziecko wszystkim, co mogliśmy mu dać najlepszego, zdecydowaliśmy, że jako miejsce urodzenia ofiarujemy mu stolicę. Potem przestaliśmy się tym przejmować. To znaczy Witek przestał, bo mnie dalej było wszystko jedno. To mój mąż postanowił, że urodzę w szpitalu niedaleko naszej wsi.

– To niewielki szpital, ale świetnie wyposażony, ze znakomitymi lekarzami – tłumaczył mi Witek, a ja potulnie kiwałam głową.

– W Warszawie będziesz tylko jedną z tysiąca pacjentek, tu będziesz najważniejsza. A nasz synek… Tu się nim bardzo dobrze zajmą. I podczas porodu, i potem.

Znowu kiwałam głową, ale w głowie kotłowała mi się niepokojąca myśl.

– Potem? To będzie jakieś potem?

Bóg zapomniał, jak powinny wyglądać uda

Po porodzie trafiłam do pojedynczej sali. Bardzo mi to odpowiadało, bo chciałam być sama. Z nikim nie rozmawiać, nikogo nie słuchać. Sama…
Rozkoszowałam się samotnością, brakiem ciekawskich spojrzeć, pytań, zaczepek. Upajałam się spokojem i ciszą. Ciszą? Nagle dobiegł mnie jakiś dziwny dźwięk. Jakby miauczenie kota. Kwilenie…

– To dziecko! Moje dziecko! Mój Jaś! – pierwszy raz nazwałam dziecko imieniem, które razem z Witkiem nadaliśmy mu dawno temu, gdy dotarło do nas, że będziemy rodzicami. Ta świadomość rąbnęła mnie jak obuchem. Wyskoczyłam z łóżka i na bosaka podbiegłam do plastikowego wózeczka stojącego pod ścianą. Pierwszy raz pochyliłam twarz nad różową buzią mojego synka. Nie odrywałam oczu od jego usteczek. Ślicznych, rozchylonych, lilipucich usteczek Jasia. Z napięciem wpatrywałam się w banieczkę śliny, która pojawiła się w kąciku ust. Pojawiła się, zniknęła i znowu się pojawiła. Uśmiechnęłam się.

– Jaki ty jesteś śliczny…

Delikatnie, jednym palcem, przeciągnęłam po kilku jasnych włoskach na główce maleństwa. Musnęłam uszka, nosek, bródkę. Mały się nie obudził. Delikatnie podniosłam kolorowy kocyk, którym Jaś był przykryty. Zobaczyłam niebieski kaftanik, śnieżnobiały, mikroskopijny pampers opięty na pupie i kikuty nóg. Półokrągłe. Gładkie. Króciutkie.

Nogi mojego dziecka kończyły się na kilka centymetrów od jego pachwiny, jakby Stwórca na jedną chwilę, potrzebną do ukształtowania Jasia, zapomniał, jak powinny wyglądać uda, kolana, łydki i stopy. Jakby zapomniał, że w ogóle istnieją… Musnęłam kikuty i ze zdziwieniem poczułam, że mogę normalnie oddychać.

W pewnej chwili usłyszałam skrzypnięcie drzwi. Po chwili obok mnie stanęła młoda położna.

– Może pani dotknąć. Jasia nie będzie bolało. To nie jest otwarta rana ani gojąca się blizna. To jego ciało. A Jaś nie wie, że coś z nim jest nie tak – powiedziała cicho, a ja nie mogłam się przemóc, żeby dotknąć zdeformowanych nóżek.

Zdrętwiałam.

– Spokojnie, spokojnie – pogładziła moją dłoń pielęgniarka. – Nauczy się pani swojego synka. I zaakceptuje go takim, jaki jest.

Bezradnie popatrzyłam na młodą kobietę, która przemawiała do mnie pewnym siebie, spokojnym głosem.

– Jest pani pewna? – zapytałam.

– Oczywiście – stwierdziła. – Może nie od razu, może za jakiś czas, ale na pewno.

Nie ustępowałam.

– Kiedy?

– Kiedyś…

– Dlaczego właśnie nas to spotkało? Zrobiłam coś nie tak? Może coś zaszkodziło mnie i Jasiowi?

Uff… Wreszcie wyrzuciłam z siebie pytanie, które męczyło mnie od chwili, kiedy się dowiedziałam, że z Jasiem coś jest nie tak. Mały pisnął. Podskoczyłam. Znowu coś źle zrobiłam. Przestraszyłam własne dziecko. Pierwszego dnia… Może za głośno zapytałam? Może za bardzo podniosłam głos? Może powinnam milczeć?

Pielęgniarka nic nie powiedziała. Spojrzała na mnie uważnie i zaczęła mówić, tylko że teraz jej głos nie był już taki spokojny i pewny.

– Czemu Jaś urodził się bez nóg? Musi pani zapytać lekarza, może on będzie wiedział. Ja nie wiem. Ale wiem jedno. To się czasami zdarza. Tak po prostu czasami się zdarza. Różnym ludziom, w różnych częściach świata. Zdarzyło się wam. A teraz… Teraz powinna go pani nakarmić – uśmiechnęła się i pomogła mi wziąć w ramiona moje dziecko.

Jaś musiał spędzić w szpitalu trochę więcej czasu niż inne noworodki, bo lekarze chcieli przeprowadzić serię badań i spróbować ustalić, co spowodowało deformację. Witek spędzał z nami wiele czasu, ale stale nie mógł z nami być. Musiał pracować, musiał zająć się domem.

Kiedy Witek wychodził, przychodził do mnie szpitalny psycholog, ale nie chciałam z nim rozmawiać. Czasem wymieniałam parę słów z położną, która pomagała mi w opiece nad Jasiem. Uczyła, jak go brać na ręce, jak przewijać, jak kąpać. Malutki był bardzo ruchliwy, kiedy go kąpałam, przewijałam albo przebierałam, wiercił się jak żywe srebro, wymachiwał rączkami i tymi swoimi kikutkami. Zupełnie, jakby to były jakieś nibynóżki…

Nie dzieliłam się z nikim ani moim zachwytem nad pięknem synka, ani rozpaczą. W milczeniu uczyłam się miłości do mojego dziecka. Starałam się pogodzić z losem. Na teraz. Na zawsze…

Bolała mnie ludzka ciekawość

Po kilku tygodniach wróciliśmy do domu. W domu czekało na nas skromne przyjęcie, zorganizowane przez Witka i obie babcie. Obie były w szpitalu i widziały Jasia, ale dopiero teraz mogły go wziąć na ręce i przytulić tak prawdziwie, od serca. Starały się nic nie mówić o jego niepełnosprawności ani o nic nie pytać, ale widziałam, że ledwo wytrzymują, że mają w oczach łzy, jakby i one nie umiały znaleźć odpowiedzi na pytanie – dlaczego? Dlaczego to spotkało właśnie nas…

Czułam, że i one muszą się oswoić z sytuacją, że kiedyś na głos wypowiedzą swoje wątpliwości i zadadzą pytania, ale teraz byłam im wdzięczna za milczenie. I za to, że szybko poszły, zostawiając nas samych. Witka, Jasia i mnie. Rodzinę, która wszystko oddałaby za to, by być jak inne.

Po kilku dniach poszłam do sklepu. Na plecach czułam spojrzenia sąsiadów. Wiedzieli o deformacji Jasia. Nie mam pojęcia skąd, bo Witek na pewno nie rozpowiadał o tym na prawo i lewo, ale wiedzieli. I byli bardzo, bardzo ciekawi. Wydawało mi się, że są zawiedzeni, że nie wyszłam na spacer z wózkiem i nie mogli na własne oczy zobaczyć dziecka. Takiego dziecka…

Gdyby urodził się zdrowy, byłoby inaczej. Najbliżsi sąsiedzi odczekaliby kilka dni i przyszli do nas, żeby zobaczyć maleństwo. Przynieśliby drobne upominki, wydziwiali, w kogo się wdało, a do kogo wcale nie jest podobne. Reszta, niby przypadkiem, zagadywałaby do mnie podczas spaceru i oglądała dziecko ze wszystkich stron, śmiała się do niego i pieściła. Teraz było inaczej. Jaś był inny niż reszta dzieci I nikt nie wiedział, jak powinien się zachować.

Moje wyjście z domu ośmieliło kilka osób. Jeszcze tego samego dnia dwie znajome wpadły, niby po to, żeby zaproponować pomoc, gdybym czegoś potrzebowała, ale wiedziałam, że bardziej są ciekawe Jasia niż rozmowy ze mną. Potem rozsypał się worek ze znajomymi.

A ja każdą wizytę okupywałam rzęsistymi łzami. Bolały mnie ludzka ciekawość, wścibskie spojrzenia i plotki, które docierały do mnie coraz częściej. Bo normalnym, porządnym ludziom takie dzieci się nie rodzą. Więc ze mną musiało być coś nie tak. Może byłam na coś chora? Może przed ślubem łajdaczyłam się na prawo i lewo? Może po ślubie zdradzałam męża?

Witek, który z sąsiadami spotykał się znacznie częściej niż ja, był bardziej odporny na ludzkie gadanie i uśmiechał się tylko, jak mu opowiadałam, co ludzie mówią.

– Machnij na to ręką – mówił. – Pogadają i przestaną, kiedy w okolicy pojawi się coś nowego.

Poszłam po radę do księdza

Łatwo powiedzieć… Nie umiałam zlekceważyć ludzkiego gadania. Nie umiałam machnąć na nie ręką. Za bardzo mnie bolały codzienne zmagania z rzeczywistością, żebym umiała zebrać w sobie jeszcze tyle siły, żeby postawić się ludziom. Zastanawiałam się kilka dni nad tym, co zrobić. Wreszcie poszłam do księdza.

Przed pierwszą, poranną mszą, kiedy w kościele nie było jeszcze nikogo, stanęłam przed konfesjonałem. Proboszcz zobaczył mnie, uśmiechnął się i wszedł do środka. Wślizgnęłam się na miejsce dla penitentów. Przeżegnałam się. I… zapomniałam, co powinnam powiedzieć. Ksiądz chyba się domyślił, że potrzebuję pomocy.

– Dawno cię nie widziałem, Aniu…

Tak ciepło to powiedział, tak serdecznie, że nie wytrzymałam i wybuchnęłam płaczem. Wszystkie tamy puściły. Nie mogłam się powstrzymać. Cierpliwie wytrzymał moje chlipanie. Nic nie mówił. Czekał. A ja, kiedy w końcu mogłam coś wykrztusić przez zaciśnięte gardło, zapytałam:

– Proszę księdza, w czym ja zawiniłam? Jaki grzech popełniłam, co złego zrobiłam, że Bóg pokarał mnie kalectwem dziecka?

Przez gęstą kratkę konfesjonału nie widziałam twarzy księdza, tylko cień jego pochylonej sylwetki, ale dostrzegłam wyraźnie, że aż podskoczył, kiedy usłyszał, o co pytam.

– Dziecko, o czym ty mówisz?

Opowiedziałam księdzu o wszystkim. O uczuciach, które kłębiły się we mnie, O tym, co mówili ludzie we wsi. Że to moja wina.

Moja wina! Rozumie ksiądz? – spytałam. – Moja wina!

Proboszcz długo milczał. Potem zaczął mi opowiadać o woli Bożej i Bożym miłosierdziu. I o tym, że Bóg nigdy nie daje człowiekowi krzyża, którego ten by nie zdołał udźwignąć. Także o tym, że nie po to Bóg zaludnił świat, żeby uczynić człowieka samotnym i słabym. Na koniec zapytał:

– Kiedy ochrzcimy Jasia?

Wróciłam do domu dziwnie spokojna. Myślałam o słowach kapłana. I o tym, że to była najdziwniejsza spowiedź, w jakiej uczestniczyłam. Ja mówiłam niewiele. Księdzu nie zamykały się usta. Nie wyznałam żadnych grzechów, on nie zadał mi żadnej pokuty. Za to dał jedno zadanie do wykonania – przygotować się do chrzcin Jasia. Wysłałam potem Witka do kancelarii parafialnej, żeby załatwił wszystkie formalności. Wrócił z dziwną miną.

– Wiesz, proboszcz nie wziął ode mnie ani grosza. Myślałem, że mnie wyrzuci za drzwi, kiedy zapytałem, ile się należy. A jak zamykałem drzwi, to słyszałem… Nie, musiałem się przesłyszeć, przecież ksiądz nie używa takich słów…

O Boże, to wszystko dla nas?

Kiedy nadszedł dzień chrzcin, wystroiłam Jasia najpiękniej, jak umiałam. Włożyłam mu śliczny biały kaftanik i białe śpiochy, których nogawki zawiązałam na supeł. Zawinęłam go w kocyk, który trochę maskował to, że ciałko Jasia było krótsze, niż powinno. Wreszcie całą rodziną, razem z chrzestnymi poszliśmy do kościoła.

Weszliśmy do środka i… Odebrało mi mowę. Jeszcze nigdy kościół nie był tak pięknie przystrojony jak tego dnia. Ołtarz przyozdobiony setkami białych kwiatów, a droga prowadząca do niego wyłożona pięknym dywanem. Płonęły świece, w ich świetle wszystko wyglądało dużo piękniej niż zwykle, trochę nierealnie, wyjątkowo.

– To wszystko dla nas? Może ta dekoracja jest przygotowana dla następnego dziecka? A może pomyliliśmy dzień i przyszliśmy nie w porę? – upewniałam się, bo nie mogłam uwierzyć, że ksiądz zadał sobie tyle trudu, żeby udekorować kościół specjalnie dla nas.

– To dla Jasia i dla was, kochani – powiedział proboszcz i poprosił, żebyśmy zajęli miejsca przed ołtarzem.

Stanęliśmy obok siebie. Ja, Witek, rodzice chrzestni. Obie babcie, moja ciotka, wujkowie. Nie spodziewałam się nikogo więcej, bo nasza rodzina nie była liczna.

Nagle usłyszałam, że drzwi kościoła się otwierają. Gruby dywan tłumił dźwięk kroków, ale zdawało mi się, że w stronę ołtarza idzie duża grupa ludzi. Dyskretnie się obejrzałam. Bliżsi i dalsi sąsiedzi. Znajomi. Z naszej wsi i z okolic. Dziesiątki ludzi i kwiaty, całe mnóstwo kwiatów. Nie wiedziałam, co mam myśleć, nie wiedziałam, co mam zrobić. Ryknęłam płaczem.

Po skończonej ceremonii chrztu proboszcz podszedł do nas. Pochylił się nad Jasiem i pocałował go w rączkę. Mały się roześmiał. Ksiądz spojrzał na mnie pytająco i wyciągnął ręce, jakby chciał wziąć ode mnie dziecko. Podałam mu je bez wahania, a wtedy odwrócił się przodem do parafian, którzy wciąż stali na swoich miejscach jak zaczarowani. Przytulił do siebie Jasia, pogłaskał go po główce i powiedział:

– Z wielką radością przyjąłem to dziecko do naszej wspólnoty chrześcijańskiej. Zapytałem rodziców chrzestnych, czy są gotowi pomagać rodzicom tego dziecka w wypełnianiu ich obowiązku wychowania go w wierze, aby zachowując Boże przykazania, miłowało Boga i bliźniego, i odebrałem zapewnienie, że są gotowi. Teraz zapytam was wszystkich i nie oczekuję od was odpowiedzi na to pytanie, bo proszę, abyście ją przemyśleli i powierzyli miłosierdziu Bożemu. Czy pomożecie rodzicom tego dziecka? Czy wesprzecie ich modlitwą i dobrym słowem?

Reklama

Nie śmiałam podnieść oczu i spojrzeć na zgromadzonych w kościele ludzi, ale nagle poczułam, że nie muszę się już bać. Że nie jestem sama.

Reklama
Reklama
Reklama