Reklama

To miał być mój pierwszy grudzień w Warszawie. Nowe miasto, nowe życie, nowa praca — wszystko, co ludzie nazywają „świeżym startem”, ale świeżość tej zimy była bardziej dotkliwa niż oczyszczająca. Wychodziłam do pracy, gdy jeszcze było ciemno, wracałam — w ciemnościach. Miałam wynajętą mikrokawalerkę na Żoliborzu, okno z widokiem na ścianę innego bloku i sąsiadkę, która na zmianę słuchała disco polo albo krzyczała przez telefon do swojego chłopaka. Życie toczyło się obok mnie. W pracy nikt nie pytał, jak się mam. Może poza Moniką — jedyną osobą, która zauważyła, że jem sama na stołówce i nie biorę udziału w tych ich biurowych dramach. Monika miała ten typ uśmiechu, który potrafił rozjaśnić cały open space, i energię, jakby piła podwójne espresso non stop. Dlatego byłam zaskoczona, gdy pewnego dnia, nieco cichszym niż zwykle głosem, zapytała:

– Kasiu… masz już jakieś plany na Wigilię?

Nie miałam. I bałam się, że nie będę miała żadnych. Więc kiedy zaprosiła mnie do swojego rodzinnego domu na święta, poczułam… ulgę? Tak, ulgę. Nie będę siedzieć sama przy stole, nie będę udawać, że mi to nie przeszkadza. Przez chwilę mogłam poczuć się częścią czegoś. Monika mówiła, że będzie rodzinnie, domowo, „pełna chata, ale każdy cię przyjmie jak swoją”. Wyobrażałam sobie święta, które znałam z reklam — pachnące choinką, gwarne, ciepłe. Taki wieczór, gdzie ktoś zapyta, czy dołożyć ci pierogów i nikt nie patrzy na zegarek. Marzyłam, że przez kilka godzin zniknie moje uczucie obcości. Że poczuję… spokój.

Zanim tam jednak trafiłam, kilka razy prawie odmówiłam. Bo co ja tam będę robić, obca wśród rodziny? Może będą pytania, może niewygodne rozmowy. A jednak poszłam. Może właśnie dlatego, że tak bardzo potrzebowałam, żeby czegoś innego niż ta okropna, duszna samotność. Może się łudziłam, że to będzie dobre. Nie wiedziałam jeszcze, że ta Wigilia zostanie w mojej pamięci na bardzo długo — ale nie tak, jak bym chciała.

Nikt nie patrzył sobie w oczy

Monika wyszła po mnie przed dom. Uśmiechała się jak zawsze, choć w jej spojrzeniu dostrzegłam coś, co nie pasowało do tego obrazu – jakby zmęczenie albo cień niepokoju. Uściskała mnie krótko, po czym zaprosiła do środka. Dom był duży, zadbany. Pachniało piernikami i goździkami. W salonie migały światełka na choince, a stół był już prawie gotowy – biały obrus, sianko, porcelana, świeczniki. Wszystko wyglądało tak, jak powinno, ale od początku czułam, że coś jest nie tak. Wszyscy mówili zbyt cicho i zbyt uprzejmie.

Kobieta w bordowym swetrze, którą Monika przedstawiła mi jako mamę, uśmiechała się uprzejmie, ale jej uśmiech nie sięgał oczu. Ojciec podał mi rękę z takim spokojem, jakby robił to setki razy dziennie. Ciotka Basia wparowała z kuchni, z głośnym „No w końcu jesteś!” i zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, zaczęła mówić o tym, jak to „święta to czas rodzinny, a nie siedzenie samotnie w mieście”. Monika próbowała to zbyć śmiechem, a ja udawałam, że mnie to nie rusza.

Usiedliśmy do kolacji. Barszcz był gorący i pyszny, pierogi leżały w równej linii na półmisku, a opłatki czekały już połamane na talerzykach. Mama Moniki podniosła jeden z nich i zaczęła mówić coś o zdrowiu i spokoju. Gdy wszyscy składali sobie życzenia, czułam się, jakbym oglądała spektakl. Słowa były dobre, ale puste. Oczy nie patrzyły w oczy. Życzenia były krótkie, wymuszone. Monika tuliła mnie jak siostrę, ale jej ręce drżały. Po chwili ciotka Basia spojrzała na mnie z uśmiechem, który przypominał grymas, i wypaliła:

A chłopaka masz? Taka ładna dziewczyna, a sama na Wigilię?

Zakrztusiłam się barszczem, próbując odpowiedzieć, ale Monika zareagowała szybciej:

– Ciociu, nie zaczynaj – powiedziała półgłosem, z wyraźnym napięciem.

– Przecież tylko pytam – odpowiedziała, wzruszając ramionami. – Ktoś powinien w końcu ją porwać, bo takiej uroczej dziewczynie samotność nie pasuje.

Matka Moniki włączyła się z delikatną miną:

– Monika mówiła, że jesteś z Łodzi? Daleko od rodziny na święta… to pewnie ciężkie.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, Monika niemal przerwała jej zdanie:

– Mamo, nie rób przesłuchania.

Uśmiechnęłam się niepewnie i skinęłam głową. Niby wszystko było poprawne – barszcz na stole, kolęda cicho w tle, blask świec – ale miałam wrażenie, że każdy z obecnych grał rolę w przedstawieniu. Gdy ktoś się śmiał, śmiech gasł szybciej, niż powinien. Gdy ktoś mówił, jego głos brzmiał jakby z oddali, jakby nie mówił tego, co naprawdę myśli. Monika też nie była sobą. Uśmiechała się zbyt często, mówiła jakby szybciej, nerwowo. Widziałam, że cały czas czuwa, obserwuje wszystkich dookoła, jakby bała się, że coś pójdzie nie tak. Siedziałam przy tym stole i czułam się jak obserwator. Ciało miałam obecne, ale myśli gdzieś uciekały. Tego wieczoru nie czułam ciepła ani bliskości. Czułam dystans, napięcie i tę nieznośną potrzebę udawania. Święta, które miały być spokojne i rodzinne, okazały się czymś zupełnie innym.

Nie mogłam się już wycofać

Zaproponowałam, że pomogę w kuchni. Monika uśmiechnęła się jakby z ulgą i od razu wstała od stołu.

– Chodź, zawsze brakuje rąk do mycia talerzy – rzuciła, ale w jej głosie nie było entuzjazmu. Raczej wdzięczność, że może na chwilę zniknąć.

W kuchni było ciepło, pachniało cynamonem i smażonym karpiem. Cichy szum lodówki kontrastował z tym, co działo się w salonie. Głosy, które jeszcze przed chwilą brzmiały jak harmonijny chór, tu docierały przytłumione, jakby ktoś włożył je do pudełka. Monika nalała wody do zlewu, sięgnęła po gąbkę i zaczęła zmywać naczynia. Milczała przez dłuższą chwilę. Stałam obok, wycierałam talerze, nie pytając o nic. Czułam, że jeśli coś powiem, to będzie zbyt wcześnie. A może zbyt wprost. Nagle usłyszałam cichy oddech przerywany szlochem. Monika odwróciła głowę, oparła się o szafkę i zakryła dłonie twarzą. Łzy spływały jej po policzkach. Chciałam coś powiedzieć, ale zamilkłam. Po chwili sama zaczęła mówić.

– Co roku jest tak samo – powiedziała cicho. – Te ich uśmiechy, to całe udawanie. Jakby ktoś napisał im scenariusz.

Nie wiedziałam, czy ją przytulić, czy po prostu słuchać, więc stałam nieruchomo, trzymając w dłoni mokrą ściereczkę. Monika wytarła twarz rękawem i spojrzała na mnie z goryczą.

– Myślałam, że będzie inaczej. Naprawdę, ale oni nie potrafią przestać grać. Dla ciebie.

– Dla mnie? – zdziwiłam się.

– Tak. Zawsze jak ktoś jest z zewnątrz, wszyscy nagle udają normalność, ale to nie działa. Ja już nie mogę.

Odstawiła talerz, usiadła na krześle i spuściła głowę. Patrzyłam na nią i próbowałam zrozumieć. Jeszcze przed godziną byłam przekonana, że zostałam zaproszona z sympatii, może też z litości. Teraz zaczęłam mieć wrażenie, że byłam potrzebna jako tło. Żeby dało się lepiej zagrać tę ich perfekcyjną Wigilię.

– Moja mama i ojciec nie rozmawiają ze sobą od miesięcy – powiedziała po chwili. – W kuchni toczą zimną wojnę. Przy stole siedzą obok siebie jak para z reklamy kredytów. Ale wiesz co? Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek powiedzieli sobie coś ciepłego bez publiczności. Dziadek nic nie mówi, bo wie, że i tak nikt go nie słucha. Ciotka – no widziałaś sama. Wtrąca się tylko po to, żeby ktoś jej nie zapomniał.

Usiadłam naprzeciwko niej. Przez chwilę żadna z nas się nie odzywała. Monika wzięła głęboki wdech i dodała:

– Wiesz, nie chodzi o to, że jest mi jakoś dramatycznie źle. Po prostu mam dość tej szopki. Co roku to samo. Cicho, kulturalnie, świątecznie. A pod spodem… cisza. Taka, która boli.

Patrzyłam na nią i nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Wszystkie słowa wydawały mi się zbyt płaskie, zbyt proste. Wiedziałam jedno – byłam świadkiem czegoś, czego nie powinnam widzieć, ale już nie mogłam się wycofać. I wcale nie byłam pewna, czy tego chcę. W tamtej chwili nie wiedziałam jeszcze, że to nie była jedyna maska, która tej nocy spadnie.

Milczenie głośniejsze niż słowa

Wróciłyśmy do salonu, jakby nic się nie stało. Monika znowu miała na twarzy swój uśmiech, choć teraz widziałam, że trzyma się go kurczowo. Siadła przy stole, dolała sobie kompotu i skinęła głową ciotce, która coś opowiadała o pogodzie. Nikt nie pytał, czemu nas nie było tak długo. Rozmowy były jeszcze cichsze niż wcześniej. Ojciec Moniki patrzył w telewizor, choć był wyłączony. Matka przestawiała talerzyki z dokładnością godną zegarmistrza. Dziadek w końcu podniósł szklankę z kompotem i spojrzał przed siebie.

– Oby przyszły rok był bardziej prawdziwy – powiedział spokojnie.

Wszystko zamarło. Nikt się nie odezwał. W powietrzu zawisło napięcie, którego nikt nie potrafił przerwać.

– Znowu zaczynasz? – burknął ojciec.

Nie, już skończyłem – odpowiedział dziadek i odstawił kieliszek.

– Może już czas iść spać – wtrąciła szybko Monika.

Ciotka Basia wstała i z głośnym westchnieniem rzuciła:

– A może po prostu czas przestać udawać.

Wtedy zrozumiałam, że nie chcę tam być. Wszystko we mnie krzyczało: wyjdź! Byłam tam tylko widzem, niepotrzebnym elementem tej gry. Spojrzałam na Monikę, a ona na mnie – i wiedziałyśmy już obie, że ten wieczór nie zostanie zapomniany. Przypomniałam sobie, jak wyglądały moje samotne wieczory. Ciche, czasem puste, ale szczere. Nie trzeba było się uśmiechać, gdy wcale się nie chciało.

Samotność czasem bywa lepsza

Zamówiłam taksówkę chwilę po tym, jak Monika zaczęła zbierać ze stołu. Nikt mnie nie zatrzymał. Wyszłam cicho, z kurtką przerzuconą przez ramię, nie żegnając się ze wszystkimi. Monika odprowadziła mnie do drzwi. Nie mówiła nic. Tylko przytuliła mnie krótko i spojrzała z tym samym zmęczeniem, które widziałam w jej oczach, gdy po mnie wyszła. Śnieg prószył lekko, ulice były puste. Jechaliśmy przez miasto, które wyglądało, jakby ktoś zgasił dźwięk. Mijaliśmy okna rozświetlone ciepłym światłem, domy, w których może świętowano naprawdę, a może tylko udawano lepiej.

W mieszkaniu było zimno. Włączyłam światło, zdjęłam buty i usiadłam na łóżku. Cisza, którą znałam, otuliła mnie znajomo. Nie była ciepła, ale też nie bolała. Była moja. Zaparzyłam herbatę. Usiadłam przy oknie i patrzyłam, jak śnieg osiada na parapecie. Nie czekałam na nic, nie grałam żadnej roli. Byłam tu sama, ale nie samotna. I to, dziwnie, przyniosło mi ulgę. Nie potrzebowałam świadków. Nie musiałam nikogo przekonywać, że wszystko jest w porządku. Nikt nie zadawał pytań, nikt nie oczekiwał uśmiechu. Tego wieczoru zrozumiałam więcej, niż byłam gotowa przyjąć.

Przynajmniej nie muszę udawać

To może i była najdziwniejsza Wigilia w moim życiu. Zaczęła się jak coś, co mogło mieć szansę stać się wspomnieniem z rodzaju tych dobrych – ciepłych, pełnych światełek i bliskości. Skończyła się zimnem, które zaskakująco nie bolało. Wróciłam do siebie i zrozumiałam, że ta moja samotność wcale nie jest taka straszna. Przynajmniej niczego nie udaję. Nie muszę śmiać się w odpowiednim momencie, składać życzeń ludziom, których nie rozumiem, i patrzeć na twarze z grymasami przypominającymi uśmiech.

W tamtym domu było wszystko, co powinno być – choinka, obrus, świece, barszcz i nawet kolędy. Tylko prawdy zabrakło. Byłam świadkiem wieczoru, w którym każdy próbował przykleić sobie inną twarz, byle nie pokazać tej prawdziwej. I kiedy dziadek powiedział to jedno zdanie, którego nikt nie miał odwagi wypowiedzieć przez lata, wszystko na chwilę pękło – i zapadła cisza gorsza niż milczenie. Wróciłam i usiadłam z herbatą przy oknie. Tamci ludzie dalej siedzieli przy stole. Ja już nie musiałam. Wolę własną ciszę niż cudze uśmiechy na pokaz. Wolę to moje zimne, puste mieszkanie, które nie kłamie. I wolę siebie taką, jaka jestem – nawet jeśli czasem jest mi smutno. Bo samotność bywa trudna, ale nigdy nie jest fałszywa.

Katarzyna, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama