Reklama

Aż za dobrze rozumiem, jakie to uczucie być gorszym od reszty dzieciaków w swoim wieku. Ale to przecież nie wina tych maluchów, że nie szanują biedniejszych znajomych z klasy. W końcu ktoś im wpajał takie zachowania…

Reklama

Nie mieliśmy lekko

Gdyby nie lekki powiew wiatru, pewnie nawet bym nie zauważyła, że mój synek już jest w domu. Bezszelestnie zamknął drzwi wejściowe, powiesił kurteczkę i na paluszkach ruszył do swojego pokoju.

– Cześć, Kubuś! – zawołałam do niego, zajęta obieraniem ziemniaków. – Coś fajnego działo się dzisiaj w szkole?

W odpowiedzi usłyszałam jakieś mruknięcie pod nosem, chyba mające znaczyć tyle co „nic ciekawego”, po czym mój syn pognał do swojego azylu.

Głośno wzdychając, poczułam jak ogarnia mnie smutek, jednak nie z powodu lekceważącej odpowiedzi mojego synka. Nie miałam wątpliwości, dlaczego zareagował w taki sposób. Gdybym tylko ugryzła się w język, zanim zadałam to pytanie! „Jakby dzieciak nie miał dość problemów w tej szkole, to jeszcze własna matka musi go dręczyć w domu” – teraz obwiniałam siebie. Po co w ogóle się odzywałam, skoro i bez tego byłam w stanie się domyślić, co takiego zaszło tego dnia w szkole?

Zobacz także

Kolejny raz stał się celem złośliwych docinków. Rozpieszczone bachory prawników, medyków, finansistów i biznesmenów. Egoistyczne dzieciaki, dla których wartość człowieka mierzyła się metką drogiego ciucha i egzotycznymi wakacjami. Z żarem przechodziły same siebie opowiadając, jakie kosztowne niespodzianki dostały na urodziny. Jak mój bystry, ułożony i pomocny chłopaczek, którego rodzice nie mieli tak wypchanego portfela, mógł dotrzymać im kroku?

Byliśmy sami

W zasadzie to tylko my dwoje byliśmy dla siebie całym światem. Nie mieliśmy nikogo innego – ani babć, ani wujków, ani kuzynek, kompletnie nikogo, do kogo moglibyśmy się zwrócić, gdyby przyszły ciężkie czasy. O ojcu Kubusia najlepiej w ogóle nie wspominać.

Mnie, wylęknioną dziewczynkę, przed wielu laty ktoś opatulił w becik i zostawił pod drzwiami plebanii. Oprócz pajacyków i dodatkowej pieluszki nie było przy mnie żadnych innych rzeczy – ani liściku z wybranym przez mamę imieniem, ani żadnej wzmianki o dacie moich narodzin. Wezwany doktor ocenił, że mam góra parę dni, a w metryce jako datę przyjścia na świat podano dzień „podrzucenia”. Nazwano mnie Agnieszką, po mamie księdza proboszcza.

Niesamowicie ciężko było mi zaakceptować fakt, że moja rodzona matka skazała mnie na taki los. Z tego powodu do dziś zdarzają mi się momenty, kiedy próbuję ją tłumaczyć. Zastanawiam się, czy nie spotkało jej coś strasznego, bo w przeciwnym razie na pewno by mnie nie porzuciła, skazując się tym samym na życie z tak ogromnym ciężarem.

Gdy byłam dzieckiem, starałam się wyobrazić sobie jej wygląd: widziałam filigranową postać z bujnym warkoczem i błękitnymi oczami wpatrzonymi smętnie gdzieś w przestrzeń. Niekiedy ta wizja stawała się tak realna, że miałam wrażenie, jakbym czuła jej dłoń pieszczącą moje włosy.

Zostałam porzucona

Trudno powiedzieć, czy to był przyjemny sen, czy może pani Ania – opiekunka z domu dziecka – jedyna bliska mi osoba, która przychodziła do mojego łóżka, by ukoić moje złe sny. Gdy po osiemnastu długich latach spędzonych w tym przybytku w końcu wychodziłam z tego miejsca, moja wychowawczyni żegnała mnie z mokrymi oczami, życząc mi powodzenia. To właśnie przez wzgląd na nią obiecałam sobie, że dołożę wszelkich starań, aby te życzenia się ziściły.

Udało mi się zdobyć zatrudnienie, wynająć nieduży pokoik i oszczędzać każdy grosz, żeby móc zacząć studiować zaocznie. Nie było łatwo, ale zacisnęłam zęby i po pięciu latach, mając dyplom w dłoni, weszłam do naszego ratusza: zaczęłam pracę jako urzędniczka w dziale pomocy społecznej.

Byłam z siebie taka dumna – miałam własne biurko, na którym idealnie poukładałam wszystkie segregatory, na drzwiach wisiała metalowa tabliczka z moim nazwiskiem, a do pracy zakładałam perfekcyjnie wyprasowane bluzki. Nawet zaczęłam chodzić z podniesioną głową.

A gdy go spotkałam – faceta, który twierdził, że jestem dla niego wszystkim i obiecywał, że stworzy dla mnie prawdziwy raj na ziemi – uwierzyłam, że życzenie pani Ani w końcu się spełniło…

Chciałam dać mu wszystko

Ech, cóż za głupota z mojej strony! Wspominając tamte chwile, czuję zażenowanie na samą myśl, jak łatwo dałam mu się omotać; przyzwoliłam na to, by mną manipulował, a następnie rozpłynął się w powietrzu, gdy z radością zakomunikowałam mu o ciąży. Przez własną nieroztropność skazałam swojego syneczka na życie, przed którym za wszelką cenę pragnęłam go ustrzec: życie malucha dorastającego bez pełnej rodziny.

Robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby Jakub nie czuł się gorzej na tle rówieśników. Wciąż pamiętałam to poczucie z lat dziecięcych. Nawet jeśli ktoś nie był świadom, skąd pochodzę, od razu to wywnioskował, spoglądając na moje nędzne ciuchy, wysłużony plecak i rozpadające się podręczniki, które odziedziczyłam po jakimś starszym uczniu. Ten gorzki posmak „bycia poniżej” zostaje z człowiekiem do końca jego dni.

Pragnąc uchronić Kubę przed poczuciem braku, dokładałam starań, aby zaspokajać jego potrzeby. Kupiłam mu modne ciuszki i fajny plecak do szkoły. Na ostatnie urodzinki sprezentowałam mu telefon komórkowy. Razem chodziliśmy na pływalnię, zadbałam o to, żeby nauczył się szusować na stoku, a także pozwoliłam mu wydać zaoszczędzone pieniążki na wymarzoną konsolę do gier.

Mimo to nie wpadałam w szał i nie kupowałam Kubie najdroższych i najbardziej pożądanych przedmiotów, bo po prostu mnie na to nie było stać. Sądziłam, że zapewniłam mu wszystko, co jest mu niezbędne, a tego, co kluczowe – mojej bezgranicznej miłości – dałam aż w nadmiarze.

Byłam jednak w błędzie

Gdy mój synek zaczął naukę w nowej szkole, naprawdę dobrej, ponieważ jego edukacja była dla mnie priorytetem, okazało się, że jego ciuchy nie mają prestiżowych metek, telefon to najprostszy możliwy model, do którego lepiej się nawet nie przyznawać, a jazda na nartach w naszym kraju to wiocha. Ze sporą dozą politowania komentowano także fakt, iż na urlop nie latamy samolotem, niedzielne posiłki jemy w mieszkaniu, a nie w knajpie, i co to w ogóle za pomysł, żeby mieszkać w mieszkaniu w bloku, zamiast w rezydencji pod miastem? „Nie macie telewizora plazmowego ani wanny z bąbelkami?” – inne dzieci były wyraźnie zdziwione.

Zdarzało się, że obwiniałam samą siebie, zastanawiając się, co mi strzeliło do głowy, gdy zdecydowałam, aby mój synek uczęszczał do szkoły, w której naukę pobierają dzieciaki z najbardziej szanowanych rodzin. Przez moment myślałam nawet, czy nie powinnam go stamtąd zabrać, jednak jego nauczycielka skutecznie odwiodła mnie od tego pomysłu.

– Jakub osiąga doskonałe wyniki w nauce i byłoby ogromną stratą, gdyby przeniosła go pani do słabszej szkoły – argumentowała.

Wyglądało na to, że ta rozsądna pani od matmy wiedziała doskonale, że reszta dzieciaków dokucza Kubie. Starała się temu zapobiec najlepiej jak potrafiła i wzmocnić jego notowania wśród rówieśników, jednak nie zamierzała robić wokół tego afery – aby koleżanki i koledzy nie zaczęli się nad nim znęcać jeszcze mocniej, nazywając go skarżypytą.

Wyśmiewali go

Wydałam z siebie głębokie westchnienie, podczas gdy ostatni kartofel lądował w garnczku. Następnie chwyciłam za tłuczek i zaczęłam z całych sił okładać nim kawał mięsa, dając w ten sposób upust kipiącej we mnie złości. W mojej głowie kołatała się myśl, że chociaż czasy się zmieniają, dzieciaki wcale nie.

Bogaci ciągle dogryzają tym, co mają mniej. Na domiar złego, zbliżały się dziesiąte urodziny mojego Kubusia. Zwykle szalałam z radości na samą myśl o jego święcie i piekłam tony jego ulubionych kremówek, którymi mógł się potem do woli obżerać. Ale nie tym razem.

W tym roku w szkole Kuby zawitała pewna nowość. Mianowicie wypada zaprosić na swoje urodziny całą swoją klasę. Nikomu nie uchodzi na sucho zignorowanie tej tradycji czy zrezygnowanie z przyjścia na imprezę kolegi. Kuba więc bywał na przyjęciach, choć jego odczucia z nich bywały różne – czasem świetnie się bawił, a czasami nieco mniej.

Czuł też lekki dyskomfort wręczając prezenty, które wyraźnie odstawały od tych wymyślnych, przyniesionych przez resztę „bogatych” gości. Gdyby tylko te dzieci wiedziały ile wysiłku mnie kosztowało i z czego musiałam zrezygnować, aby zakupić wszystkie te laleczki, samochodziki i gry komputerowe.

Wpadłam na pomysł

Niby zgromadziłam jakieś pieniądze, ale odkładam je na nieprzewidziane sytuacje, bo gdybym nagle znalazła się w tarapatach, nikt nie pospieszy nam z pomocą. Nie wydam ich zatem na imprezkę urodzinową, zwłaszcza że – mimo iż dla mnie to dość spora kwota – i tak nie zaimponuję tym zarozumiałym dzieciakom. Rodzice i tak już zaopatrzyli ich we wszystko.

Nagle mnie olśniło. „A co jeśli istnieje coś, czego nie sposób kupić za gotówkę?”. Zaczęłam snuć plany, angażując w to parę koleżanek z pracy, które z zapałem zadeklarowały swoje wsparcie. Kubie wspomniałam jedynie, że w dniu jego święta zaproszeni goście powinni zjawić się u nas w domu. Pewnie zakładał, że organizuję tradycyjną imprezę w naszych skromnych progach, bo na jego twarzy zauważyłam cień rozczarowania, ale nie pisnął nawet słówkiem.

W dniu, gdy mój synek obchodził swoje dziesiąte urodziny i wszyscy goście już się zjawili, wpadłam na pomysł, żeby się przejść. Początkowo nie byli do tego specjalnie chętni, ale ostatecznie grzecznie wyszli z mieszkania. Gdy znaleźliśmy się na dole, naszym oczom ukazał się wiekowy wóz strażacki, który swego czasu został zakupiony i odnowiony przez tatę jednej z moich przyjaciółek – wielkiego miłośnika zabytkowych pojazdów.

Z ust gości dało się słyszeć ciche okrzyki podziwu, a na ich buziach malował się autentyczny zachwyt. Mój synek wprost promieniał ze szczęścia. Ruszyliśmy w stronę polany w lesie, gdzie moje znajome zdążyły już zorganizować „imprezę” – na trawie porozkładane były koce, a drewniane skrzynki służyły jako siedziska. Na tacach piętrzyły się stosy pysznych ciasteczek, a nieopodal wesoło trzaskało ognisko. Pomyślałyśmy też o atrakcjach sportowych – zabrałyśmy rakietki do gry w badmintona, latawce, piłki do zabawy, linę i mnóstwo innych ciekawych rzeczy.

Było mi ich żal

Dzieciaki, które na co dzień bawią się w nadmuchiwanych zameczkach i widzą klauna na każdej imprezie, z początku były nieco zagubione, ale wystarczyło, że ktoś puścił pierwszego latawca i zabawa ruszyła pełną parą. Nikt nie narzekał na to, że piłeczki widziały już lepsze czasy, latawce zostały sklejone z kartonu, a kiełbaski nabite na kije. Bawiliśmy się przednio, a przy tym robiliśmy taki raban, jakby przemaszerowała tędy cała kompania. Chichraliśmy się do rozpuku, a nawet moje znajome dały się namówić na pociągnięcie liny.

Kiedy to wszystko zobaczyłam, zrobiło mi się żal tych dzieciaków – dostały od rodziców absolutnie wszystko, oprócz możliwości bezstresowego cieszenia się dzieciństwem. Doszłam do wniosku, że te maluchy wcale nie są niegrzeczne: nie powinno się ich obwiniać za to, jak potraktowały Kubę. Odpowiedzialność za takie, a nie inne zachowanie ponoszą opiekunowie, którzy zapomnieli wytłumaczyć pociechom, że rzeczywistość bywa inna niż wystawne wnętrza ich domu oraz nie przekazali im, jak ważne jest szanowanie każdego człowieka.

Kubuś z oddali posłał mi przyjacielski gest ręką. Wyglądało na to, że zamierzał do mnie podbiec, jednak grupka kumpli akurat zaprosiła go do wspólnej zabawy. Przybijając sobie żółwiki, cała paczka poszła razem konstruować domek z gałęzi.

Reklama

Agnieszka, 37 lat

Reklama
Reklama
Reklama